niedziela, 11 sierpnia 2013

na Syjon

Ostatni tydzień stanowił oderwanie. ZUPEŁNE. Zapomniałam o tym, o czym myślałam jeszcze przed chwilą.
Tego mi trzeba było, choć z drugiej strony pod nieuformowaną masą chwilowego oderwania oddychał wyrzut sumienia, że nie można uciekać, zostawiać, biec na pobocze...

Sprzeczności.
Nie wiem, czy każde rozdwojenie to już czysta hipokryzja. Człowiek nie jest tragicznie rozdarty, ale dopóki się nie opowie "za", lub "przeciw", bywa "pomiędzy" i nie jest to łatwe, ani też korzystne położenie. 

Siła. 
I słabość. Słabość straszy, że wcale nie jesteś silny i że nigdy nie będziesz. Słabość uczy pokory. Od niedawna zaczynam rozumieć, co to znaczy, że "moc w słabości się doskonali". Czy jest łatwo? Czy ja wiem?...

Kiedy dochodziliśmy na Jasną ("idziemy na Syjon, do Raju, na Syjooon"...), pierwsza z grup, po profesjonalnym odliczaniu pognała naprzód, niczym zwierzę zerwane z uwięzi. I choć nie do końca wiem, w którą stronę teraz podążam, albo może udaję i wiedzieć nie chcę, pod skórą uczucie swędzenia wywołuje myśl, że teraz jest już Ten Czas. Czas swoistego finiszu. Zerwania się i pognania właśnie Tam. Że dystans, że jakiś dystans się skraca i że można i że trzeba już tylko naprzód i bez wahania. W przeciwnym razie...

Nie, nie jest całkiem lekko, ani też całkiem skocznie, jeżeli w ogóle. Gubię się w człowieku - tym wielkim-małym, który jest we mnie. Tym małym-wielkim, którym jestem.

I co będzie dalej? 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz