niedziela, 23 sierpnia 2015

teraz

Przed koncertem prośba o nienagrywanie i nierobienie zdjęć. I powiem szczerze – coraz częściej powszechne filmowanie, fotografowanie oraz publikowanie mnie męczy.

But on the other hand...

Jako posiadacz aparatu fotograficznego często, prawie wszędzie, miałam go przy sobie. Najtrudniej było mi wyobrazić sobie wakacje bez zdjęć, ale chyba nie tylko wakacje. Prawie wszędzie to prawie wszędzie, a więc różnorakie przedsięwzięcia, wypady, koncerty itd. Od czasu ujawnienia się problemów z kręgosłupem, należało ograniczyć bagaż podręczny. (Tak naprawdę należało dużo wcześniej, ale mądry Polak po świętach...). To po pierwsze. Po drugie od pewnego momentu zauważyłam, że rzadko zrobię takie zdjęcie, które usatysfakcjonowałoby mnie samą, a bez satysfakcji after nie ma chęci before. Po trzecie konieczność pilnowania tego, co się ze sobą nosi, bywa uciążliwa. Coraz więcej więc momentów bez – bez aparatu, bez zdjęć.

Ktoś kiedyś, co miałam okazję usłyszeć, zwrócił uwagę na współczesne trendy – idą ludzie do muzeum obejrzeć słynny obraz. Bardzo słynny, nie mniej, niż samo muzeum. Część z nich będzie tu może raz w życiu, w myśl zasady: „to trzeba zobaczyć na własne oczy”. Tłumek staje przed płótnem, wyciąga aparaty, telefony i co tam jeszcze fotografować potrafi, trzaska zdjęcia i idzie dalej. Po powrocie zgra na dysk, wrzuci do sieci – niech inni zobaczą, gdzie byłem i co widziałem. Widziałeś? Naprawdę widziałeś? Popatrzyłeś w ogóle? Pstryknąłeś i poszedłeś dalej.

Podróżujemy – dużo, szybko, daleko. Ale ile to wszystko warte, cała ta przelotna turystyka, w której liczą się zaliczone punkty, wirtualni znajomi, tysiące zdjęć – to jak przebiec przez supermarket i jednym ruchem ręki zgarnąć z półki wszystko, co jest po drodze. To jak naprawdę wartościowy i smaczny obiad połknąć jednym chapnięciem – za dużo naraz i zupełnie bez smakowania. Bezmyślnie. Więcej i więcej. I dopchnąć deserem, który wyglądał jak czekolada, choć przeleciał przez przełyk tak szybko, że trudno powiedzieć, co to było naprawdę.

I złapałam się na tym, że jestem tutaj i nie jestem tutaj równocześnie. Bo robię zdjęcie po to, żeby móc tu wrócić, zamiast kontemplować to, że – HALO! – naprawdę tutaj jestem. Że nie umiem się skupić na tym, co dzieje się w tej chwili, nie umiem patrzeć tak, by nie próbować utrwalić na później oglądanego obrazu, nie umiem słuchać w ten sposób, by nie myśleć, jaki pożytek zrobię kiedyś z tego, co usłyszałam. Nie ma mnie tutaj, gdzie jestem. Nie przeżywam chwili, która się wydarza. Mam przed sobą bardzo dobre, świeże danie, które, zamiast delektować się nim w tej właśnie chwili, nerwowo odgrzewam lub zamrażam na później.

I tak mija nam całe życie – nieustannie jest jakieś „później”, którego tak naprawdę nie ma i nie będzie – bo wszystko zsypujemy na nieistniejące kiedyś. Jak bogacz, który gromadził, gromadził i zakończył żywot, zanim zaczął robić pożytek z tego, co ma.

Na wakacje biorę aparat zawsze, nadal i dopóki będę go mieć, tak się będzie działo, ale marzę o patrzeniu i byciu niezobowiązującym i nieskłonnym do chorobliwego rejestrowania. O byciu przez chwilę tak całkiem po prostu – tutaj, teraz, o dotknięciu miejsca, w którym się znajduję, o zatrzymaniu się w nim bardzo zwyczajnie – usiądź, patrz, weź wdech,wsłuchaj się w przestrzeń, która cię otacza. I to, co najbardziej zostaje mi na później, umyka jakiejkolwiek technicznej rejestracji – to momenty, w których byłam tam, gdzie byłam. Najczęściej związane ze spotkaniami z ludźmi i brakiem absolutnej kontroli nad zaistniałą sytuacją. Chwile, w których nie prowadzisz się tak całkiem sam, ale zdany jesteś na szczęśliwy splot okoliczności oraz dobroć tych, których spotykasz, czyli – po mojemu – zdany na łaskę Tego, Który jest ci najbardziej przychylny na świecie.

Dziś jest dziś. Nie nagrywam koncertów, na które chodzę, nawet, jeśli mogę (to rozprasza). Zamiast tego słucham, lub tańczę, próbując dać się przeniknąć muzyce, lub wniknąć w nią. Nie zawsze się udaje, ale wiem, że jest jakieś teraz, w którym jestem realnie obecna. Nie chcę zbierać liści do zielnika, by później z rozrzewnieniem myśleć o lesie. Chcę w tym lesie żyć – doświadczać jego przestrzeni i wdychać wilgotne powietrze.


Nie chcę kolekcjonować opowiastek o Bogu, by sobie je czytać „ku pokrzepieniu serc”, w długie, jesienne wieczory, przy kominku. Chcę doświadczyć Jego żywej Obecności i życia w Nim. Dziś. Tutaj i teraz. Zamiast mrożonek, chcę żyć w ogrodzie i mieć wszystko świeże, na wyciągnięcie ręki. Cieszyć się tym, co owocuje w tym sezonie i cierpliwie czekać na zbiory tego, na co dopiero przyjdzie czas, wierząc, że On wie, czego mi potrzeba i że da mi wszystko we właściwym czasie. I pamiętać, że jest jedno teraz, w którym realnie trwam.