wtorek, 31 maja 2016

Wszystkie koty odwrócone ogonem
i jabłka stłuczone na kwaśne jabłko
bo jestem mały i próżny
i nie umiem czekać na owoc w swoim czasie,
więc zabieram i czas i szansę i wzrost
i strącam wszystko, co niedojrzałe 
za jednym zamachem
wylewam i dziecko i kąpiel
i tylko 

smutno mi, Boże

i tylko

tęskno mi, Panie

piątek, 27 maja 2016

lepiej niż myślałeś

Wyjeżdżasz stąd tam. Twoje rzeczy w samochodzie (wersja kombi) zajmują mniej więcej tyle samo miejsca, co dinozaur na tylnym siedzeniu Flinstonów. Nienawidzisz więc większości tego bazaru oraz masz wrażenie, że życie jest cięższe niż wszystkie twoje pudła z książkami, a także, że zaraz ktoś zastrzeli cię wzrokiem na widok ogromu twojej materii (bynajmniej nie chodzi tym razem o ogrom stworzenia, czyli ilość centymetrów, które zajmujesz siadając na kanapie, ale o to wszystko, co po raz kolejny wleczesz ze sobą w nowe nieznane). Całe szczęście, że masz brata, który nie marudzi i od zawsze ma do ciebie cierpliwość przekraczającą przeciętny pakiet cierpliwości do ciebie normalnego człowieka. Spodziewasz się wielokrotnego biegania na pierwsze piętro, nie wiadomo skąd (albowiem kto wie, gdzie uda się zaparkować) i zakończenia procesu w okolicach pory powrotu z balu na wpół bosego Kopciuszka. Ku swojemu zdziwieniu, w mieszkaniu zastajesz prawie wszystkich, a nawet i psa. Prawie wszyscy okazują się być bardzo troskliwi i pomocni, choć tak naprawdę mogliby udawać bardzo zajętych i przecież nie miałbyś im tego za złe, pies pilnuje porządku i chodzi za wami tam i z powrotem z patykiem w pysku, w międzyczasie dając się głaskać w takiej obfitości, na jaką ma ochotę człowiek, którego łez ostatniego czasu wystarczyłoby na spore pranie i umycie filiżanek po kawie. No i jeszcze wolne miejsce parkingowe, więc samochód udaje się zostawić tuż przed drzwiami. 

I chyba rano prosiłeś Maryję, żeby ogarnęła ten dzień po kolei. I chyba poprosisz o więcej. 

Bogu chwała!    

czwartek, 26 maja 2016

W chwilach wdzięczności uśmiecham się pod nosem... 

Za siebie, za Ciebie, za życie, za człowieka tak bardzo prawdziwego i konkretnego, za jakieś dobro, którego się nie spodziewałem. Za maj i czerwiec i za wszystkie noce, które trwają niespełna cztery godziny. Za tęsknienie, które boli, za tęsknienie, które ocala. Za to, że jeszcze się budzę. Za to, czego teraz nie widzę, a co się właśnie staje. Za każdy raz, kiedy próbuję. Za wszystkie powstawania, za każde Podniesienie. Za wiarę patchworkową i że mnie całkiem nie opuściła. Za nadzieję, którą mam i tę, którą Ty musiałeś wziąć na przechowanie. Za wolność, której pragnę. Za miłość, której się boję, że nie ma... Za prawdę, która mimo wszystko jest. Za trwałość i pewność, którą ja nie jestem. Za marność, która Ci nie przeszkadza w tym, by ją przyjąć. Za ludzi tak nieestetycznych, ale tak pięknych. Za marzenia, które wyciągasz z popiołu. Za to, że nie jest Ci obojętne, gdy mnie już wszystko jedno. Za to, że chociaż wątpię, to Jesteś, choć gubię czujność - trwasz. 

Idę ulicą. Po kwiatach pod stopami poznaję, że byłeś tutaj niedawno.
Jak pusto, Boże, jak pusto...

rechot muła

I właściwie, to jest ze mną gorzej, niż myślałem. Albo jak dotąd nie chciałem myśleć, jak jest naprawdę. I teraz - zdaje się - też za dużo myśleć nie dam rady. Ale zanim odwrócę wzrok, skoro jednak już patrzę, trudno nie przyznać, że widzę nędzę. 

A jutro od rana wielkie święto. Zbierałem z dzieckiem kwiatki na procesję, ja - kiedyś sam dzieckiem będący i choć lubiący tę procesję, to jednak chyba nie lubiący sypania kwiatków i w efekcie sypiący je może raz, albo w tak zamierzchłych czasach, że pamięć postanowiła pozbyć się tego wspomnienia (czyli może wtedy, kiedy jeszcze nie przeszkadzało mi chodzenie w sukienkach, tak bardzo później znienawidzonych). Za to Te Deum na samym końcu, śpiewanie w drodze i klękanie na rozgrzanym przez słońce asfalcie - w tym zawsze było coś dostojnego. I dzwonki, I Ewangelia śpiewana w największym upale, i te kramy z cukierkami i tandetnymi zabawkami oraz karuzele, o których kiedyś myślało się bardziej, niż o samej procesji. Ot, głupie dziecko, któremu świat materialny nigdy obcy nie był, ale które - choć wciąż przygwożdżone do materii, to jednak spragnione czegoś, co wykracza poza to wszystko, co można dotknąć. 

Po latach przerwy w majówkach, tęsknisz za majówkami.  Po latach przerwy w różańcu - sięgasz po różaniec. Po latach przerwy w procesji - chcesz na nią pójść. Musiałeś dokonać antytez, by przyszła synteza, żeby zobaczyć że warto, że ci brakuje, że nikt ci nie każe, ale sam chcesz. 

Zaprzeczasz sobie, by dostrzec siebie. Zaprzeczasz Bogu, by zobaczyć, że On (na szczęście!) nie jest twoim zaprzeczeniem, do którego przekonywałeś się skutecznie przez lata. 

I niby jesteś już taki duży... Tak, tylko ciągle próbujesz przyprowadzić do Stwórcy tamto dziecko, nienawidzące spódniczek i białych rajstopek, które pamiętasz chyba za dobrze. I odnajdujesz je w twoich dzieciach - tych od zbierania kwiatków na procesję. 

* * *
Zbieramy kwiatki, mijają nas ludzie. Również młoda dwójka - dziewczyna i chłopak. Rozmawiają, on się z czegoś tam śmieje, po czym dziecko stwierdza na wpół triumfalnie i na wpół głośno: 
- Rechot muła!
Zaśmiałam się i ja. Niewychowawczo,  a co tam. Będą z niej ludzie z poczuciem humoru - uff.... ;)

wtorek, 24 maja 2016

104

Kiedyś chyba myślałem to i owo, choć wcale nie wiedziałem, że tak myślę. Że jesteś Wychowawczą Konkurencją, która dla mojego dobra odbiera mi to i tamto, albo oczekuje, aż złożę to i tamto na skwierczącym stosie wielkiej ofiary, dla mnie przymusowej (ale jakże będącej na miejscu!), a przez Ciebie pożądanej (choć z pewnością nieprzyjemnej). Bo przecież trzeba się wyrzec, żeby dostać, spełnić oczekiwanie, aby zasłużyć. Bez miejsca na miłość po prostu, z moim lękiem, Twoją władzą i nieuświadomionym wyobrażeniem kapryśnego Majestatu, który w sumie kocha, ale przede wszystkim sprawuje urząd. To trochę jak bycie zwierzaczkiem, który zostanie poklepany po główce, jeżeli przyniesie piłeczkę, poda łapkę, zamruczy i coś tam jeszcze. Jeśli jest miły i grzeczny. A jeśli nie? ... Nie będzie kosteczki, nagrody, czułości, ale dystans i nieco pochmurne oczekiwanie na pokorne spełnienie żądania przy następnej okazji. Tresura, ale oczywiście dla mojego dobra, więc jeśli się na nią nie godzę to sam sobie jestem winny. I Ty jak studnia bez dna, nienasycona kolejnymi ofiarami, bo zawsze jest ich za mało, albo są za słabe, bo zawsze czegoś nie umiem oddać i trochę próbuję Cię oszukać, podkładając wypchane barany i obawiając się, że kiedy się zorientujesz, to będziesz bardzo rozgniewany, a właściwie, to przecież już jesteś, bo i tak wszystko wiesz, więc wiesz także, że nie jestem szczery, choć ja już nie wiem, jak to jest ze mną naprawdę. 

Dziś myślę, że jeśli nawet zabierasz mi coś dla mojego dobra, ale widzisz, że to mnie dużo kosztuje, że mam się po prostu źle, nawet, jeżeli to "źle" jest wynikiem zawinionego, czy też nie zniewolenia, to Jesteś i kochasz z tym swoim boskim współczuciem, tak innym od człowieczego. I nie ma w Twoim spojrzeniu chłodnego oczekiwania, nie ma żadnej chorej satysfakcji, nie mówisz "a nie mówiłem?", nie milczysz zza biurka będącego przepaścią, za którą stoję ja - zmieszany petent. Kochasz miłością przedziwną, której tak bardzo pragnę i tak bardzo zaprzeczam z obawy i niewiary, że jej nie ma i że muszę wymyślać na nowo wszystko sam. 

Tylko, że teraz nie mam już pomysłów. I nie chcę ich mieć. Wypełnij mnie Sobą, a to wystarczy. Bo to ja jestem nienasycony, to ja jestem pusty i to nie ja wrzucam w Ciebie szczątki mojego marnego jestestwa, aby zrobić Tobie (jakże wątpliwą z resztą) przyjemność, ale to Ty musisz dać mi Siebie, abym nie umarł z pragnienia i z powodu mojej własnej znikomości. 

Gdy patrzę na niebo - dzieło palców Twoich
myślę, że nie będę już więcej strzelał do chmur 
przeganiał, jak stado nieposłusznych baranów
ani się chował, bo nie chcę, byś musiał
wyciągać mnie z krzaków jak zażenowanego królika z kapelusza
za uszy...
stoję, idę, czekam i niecierpliwię się 
kiedy Ty
kiedy Ty wreszcie 
Święty, Święty, Święty
będziesz tak blisko, abym nie musiał
uciekać w krzaki, jak spłoszony królik
z podkulonymi uszami
Upoluj mnie wreszcie, byś mógł mnie nasycić. 

czwartek, 19 maja 2016

Merton, bo...

Merton, bo z półprzypadku, a może i z braku chęci powrotu do domu, zahacza się o bibliotekę. I ta biblioteka i ten Merton także to jakiś rodzaj ucieczki od pustek i głodów, od bezsensownego wieczoru, od długich minut w tramwajach, autobusach i na przystankach, przeznaczonych - nie daj Boże - na myślenie, bo coś przecież trzeba robić, kiedy patrzy się za okno. Trafiony i skuteczny przycisk z serii "on/off", pomagający być jednak "off", kiedy tylko nie masz ochoty i słuchać, i patrzeć, i obserwować, i myśleć, i być w tym, w czym może powinieneś, a w każdym razie i tak jesteś. Merton, bo czyichś historii słucha się lepiej, niż własnych. Merton zaskakująco prosty, pokorny i szczery. 

Im bardziej staramy się uniknąć cierpienia, tym więcej cierpimy - jest to prawda, której wielu ludzi nie potrafi pojąć lub pojmuje ją dopiero za późno. Bo wtedy małe i nic nie znaczące sprawy zaczynają cię dręczyć proporcjonalnie do twego lęku przed cierpieniem. Ten, który najbardziej wysila się, by uniknąć cierpienia, staje się w końcu tym, który najwięcej cierpi - a jego cierpienia pochodzą z rzeczy tak małych, tak pospolitych, że nikt nie może im przyznać obiektywnego charakteru. To jego własna egzystencja, jego własna istota, są zarazem i podmiotem, i źródłem jego cierpienia - własne istnienie i własna świadomość są jego najsroższą torturą. To jest jeszcze jedno z tych wielkich wypaczeń, przez które szatan używa naszych filozofii do przewracania na wywrót całej naszej natury i wydzierania nam wszystkich zdolności do dobra, obracając je przeciw nam samym. 
Thomas Merton, Siedmiopiętrowa góra, fragment.  

wtorek, 17 maja 2016

z Mertona

Jeżeli chęć wielbienia Boga i oddawania Mu prawdziwej czci przez nasze dobre i uporządkowane życie nie jest niczym innym jak tylko przemijającą i uczuciową reakcją, to musi być w tym nasza własna wina. Jest tak, ponieważ my sami tak uważamy. To, co jest prawdziwie głębokim, potężnym i trwałym popędem moralnym, nadprzyrodzonym w swoim zarodku i swoim przeznaczeniu, my zniżamy do poziomu naszych słabych, niestałych i próżnych pragnień i fantazji. 
Thomas Merton, Siedmiopiętrowa góra, fragment.