poniedziałek, 30 grudnia 2013

"na przedzie pycha podąża, z tańczącą latarnią"

W wieku 81 lat zmarł Wojciech Kilar. 

Wyjątkowo miałam okazję dowiedzieć się o tym z telewizji. Wyjątkowo, bo oglądam ją niezwykle rzadko. Obok informacji o śmierci, krótkim nakreśleniu twórczości oraz przytoczeniu kilku wypowiedzi innych sławnych osób, pokazano również urywki filmu dokumentalnego, który wieczorem miała wyemitować TVP. Niestety, całości nie było mi dane zobaczyć, bowiem w okolicach 19stej przebywałam już zupełnie z dala od odbiornika telewizyjnego, jednak bardzo miło oglądało i słuchało mi się tych kilku fragmentów, pokazanych w ramach zapowiedzi. Na jednym z nich rozpoznałam ukraiński, podkarpacki pociąg, chwilę później zaś pan Kilar wspominał Lwów i wyskakiwanie z tramwajów, które w jego przypadku omal nie zakończyło się nieszczęściem. "Fizyczna fujara" - tak, z uśmiechem i spostrzeżeniem, że dziwnie to brzmi, określił samego siebie i swój brak sportowych zdolności. 

Ale oprócz tej wypowiedzi, zapadła mi w pamięci jeszcze jedna, już całkowicie poważna: "Największym grzechem człowieka jest pycha". Tutaj, z ust pana Kilara padło również dopowiedzenie, że nie chodzi wyłącznie o pychę indywidualnego człowieka, że pychą grzeszą ustroje, ideologie - jak np. faszyzm, komunizm. Trudno się nie zgodzić. 

I tak słucham i myślę, że na faszyzmie i komunizmie się nie kończy. Pycha wkracza w bardzo różne sfery funkcjonowania człowieka i społeczeństwa i jeżeli wreszcie, niejednokrotnie dopiero po doświadczeniu jakiegoś ogromnego nieszczęścia, bólu i cierpienia, zostanie unicestwiona, pojawia się później, w innej, ale nie mniej dotkliwej odsłonie. (Odruchowo przypomina mi się fragment z ewangelii wg św. Mateusza - Mt 12, 43-45). 

Poza tym, że jest to pierwszy (nie bez powodu) grzech główny, na mój, "chłopski rozum", przejawem pychy jest każda sytuacja, w której myśli, mówi się i działa według zasady: ja jestem panem, ja wiem lepiej. Najlepiej. I właśnie - nie chodzi tu tylko o "ja, jako ja - osobiście". Pycha jest tam, gdzie człowiek, będący koroną stworzenia, zapomina, że choć jest koroną, to jednak nie Stwórcą i że ostatnie słowo nie powinno należeć do niego. 

Naukowcy, intelektualiści, lekarze, ktokolwiek - jeżeli mają wiedzę i umiejętności, to jednak nie posiadają ich sami z siebie. Wszystko jest darem, wszystko jest łaską - wybitny umysł, zdolność uczenia się i rozwijania, bystrość, spostrzegawczość. Wszystko. Bo żyjemy tylko dlatego, że życie zostało nam dane - nikt nie narodził się sam z siebie i nikt nie ucieknie od śmierci. I to nie człowiek jest panem i tym, który ustalił porządek. Zuchwalstwem jest więc ów porządek zaburzać i przeorganizowywać. Zuchwalstwem i pychą.

Co dziś jest pychą? Przykład z faszyzmem i komunizmem lubimy wszyscy, bo każdy, nauczony przez historię i przodków, już wie, że to jest złe i niesie cierpienie na ogromną skalę. Jesteśmy mądrzejsi o doświadczenia innych, ale gdybyśmy to my byli świadkami narodzin komunizmu - kto wie, może pokładalibyśmy w nim taką samą nadzieję, jak niejedni, zapaleni i gorliwi jego wyznawcy, którzy naprawdę chcieli dobrze i niejednokrotnie rozczarowali się własną naiwnością. 

Zdumiewa mnie współczesna chęć człowieka do decydowania o wszystkim. Tak, nauka, jakkolwiek w wielu kwestiach pomocna i błogosławiona, czasem wywraca ludziom w głowach i dając pozory wszechmocy, zwodzi daleko poza granice nie tylko przyzwoitości. Ludzie chcą decydować o tym, kto ma umierać, a kto żyć, choć to nie oni są rzeczywistym Panem życia i śmierci. Ludzie chcą nazywać dobro złem i zacofaniem, zło - dobrem i postępem. "Będziecie jako bogowie" - pokusa aktualna od zawsze.

Ostatnimi czasy dużo mówi się o gender, o związkach, a może nawet małżeństwach homoseksualnych, itd. Po pierwsze - nikogo nie oceniam i nie uważam, że należy potępić człowieka, bo ma takie, a nie inne skłonności. Nie należy go obrażać, ani upokarzać, oceniać, ani odrzucać. Ale - wybaczcie - nie można pochwalać tego, co dobre nie jest. Dobrem jest wariant: kobieta+mężczyzna=dzieci (innymi słowy matka+ojciec, nie jakiś rodzic jeden i rodzic dwa, nazywajmy wszystko po imieniu). Nie każdy musi tą matką, czy tym ojcem zostać, ale tylko taką relację można nazwać rodziną. I pamiętać trzeba - kobieta to kobieta, mężczyzna to mężczyzna i nie trzeba tutaj mieszać. Nie pojmuję wprost całego zamieszania i potrzeby tworzenia czegoś takiego jak "płeć kulturowa". Płeć to płeć - biologia. Mogę się bawić samochodzikami i uwielbiać wkręcać śrubki, ale nie potrzebuję do tego ideologii, bo to nie zmienia faktu, że jestem dziewczynką, będę kobietą, myślę jak kobieta i swoją emocjonalność również przeżywam na sposób kobiecy. I nie jest mi z tym źle. Nawet, jeżeli jestem  dziewczynką, która woli bawić się młotkiem i śrubokrętem, zamiast lalkami, to jednak nie czyni mnie to chłopcem i dorastam, stając się kobietą, nie mężczyzną. Czy można temu rozumowo zaprzeczyć?

Często gardzi się tradycyjnym spojrzeniem na rzeczywistość, tylko, czy zawsze to, co tradycyjne jest złe, czy naprawdę wszystko trzeba zmieniać? C. S. Lewis zauważył kiedyś, że istnieje coś takiego jak "snobizm chronologiczny - bezkrytyczne przyjmowanie czegokolwiek tylko dlatego, że jest współczesne". ("Rozważania o chrześcijaństwie"). Zauważył już wiele lat temu, ale mnóstwo ludzi nie widzi problemu do dziś. Szkoda. Tenże sam Lewis zaznaczył również: 
"Nasze przeznaczenie wydaje się polegać na czymś zupełnie innym - na stawaniu się tak małymi, jak to możliwe, na nabieraniu wonności, która nie jest naszą własną, lecz została nam użyczona, na przekształcaniu się w czyste zwierciadła, odbijające oblicze, które nie jest naszym. (...) Twierdzę jedynie, że najwyższe dobro dla stworzenia musi posiadać odpowiedni charakter - tj. musi być ono pochodne i odzwierciedlające. Innymi słowy, co podkreśla św. Augustyn ("O Państwie Bożym" 13, I), pycha nie tylko poprzedza upadek, lecz w samej rzeczy nim jest - jest upadkiem polegającym na przesunięciu uwagi stworzenia z tego co lepsze (Boga), na to co gorsze (na siebie)". (Op. cit., s. 18., podkreślenie moje).

Zdaję sobie sprawę, że wielu osobom wyda się to śmieszne, ale mnie jakoś nie bawi. Mnie - człowieka, któremu do pokory bardzo daleko, niestety. 

O św. Augustynie natomiast pewnie jeszcze kiedyś będzie, gdyż żyję ostatnio "Wyznaniami".  


czwartek, 26 grudnia 2013

prawie po

"Święta, święta i po studiach" - jak to ujęła kiedyś moja znajoma. Nie inaczej. I po świętach, przy okazji, też. 

Do ostatniego opisu tzw. "braku oczekiwań" powinnam dodać sprostowanie, że jednak zawsze jakieś tam oczekiwania są. Zakorzenione. Zaszczepione. Żywe. Nie te, to inne. Pozbywam się jednych, pojawiają się nowe, nie zawsze uświadomione. 

Nie do końca radzę sobie ze świętowaniem Bożego Narodzenia. Możliwe, że ową nieporadność wzmocniło spore zmęczenie i niewielki, ale zawsze, ból głowy na dokładkę. Trochę to głupie uczucie, kiedy najbardziej z Narodzenia zaczynasz się cieszyć, gdy święta realnie już się kończą i nie czujesz presji. Jakiej presji? Takiej, że coś musisz. Musisz, bo tak trzeba i musisz, bo tego oczekujesz sam od siebie. Tere-fere - mów sobie, co chcesz, żeś wolny od oczekiwań. Od jednych tak, od innych - wprost przeciwnie.

Drugi dzień świętowania - wreszcie zdążyłam się w miarę dobrze wyspać, najeść, zobaczyć bliskich i wstać od stołu, by pójść przed siebie. Pogoda iście spacerowa, więc trzeba skorzystać z okazji i trochę się przewietrzyć. Doszłam - taki był cel - do kościoła, jednak - nie taki był cel - na krócej, niż planowałam. Niewiele czasu do kolejnej mszy św. spowodowało, że nie chciałam tam siedzieć zbyt długo. Zapalają się światła, schodzą się ludzie i spokój oraz świadomość bycia niedostrzeżonym maleje z minuty na minutę. 

Więc przychodzisz do świątyni - tej, lub innej, w zależności, gdzie aktualnie przebywasz. Siadasz. Klękasz. Chodzisz. Jesteś. I - najważniejsze - nie musisz nic mówić, nie musiałbyś nawet nic myśleć, gdybyś potrafił wcisnąć pauzę w tym systemie. Więc myślisz sobie, więc jednak myślisz sobie, że 
Boże, cholernie Ciebie pragnę i nie wiem, gdzie Jesteś w te święta, 
a jeszcze bardziej nie wiem, gdzie jestem ja, bo chyba nie tu, gdzie mnie widać. 

Uwiera, co jest,
a czego brak uwierałby jeszcze bardziej,
niewyobrażalnie.
Więc chcę być wdzięczna
i zamiast tego jestem zmęczona.
Nie wzruszam się żłóbkiem - przepraszam.
Takie znieczulenie miejscowo - ogólne.Ale jeżeli zastanowię się przez chwilę, zapala się we mnie iskierka, może zachwytu,
że stałeś się Człowiekiem, chociaż Ci nie wypadało. 

Boże, cholernie za Tobą tęsknię.
Nie tylko w pustym kościele. 




środa, 18 grudnia 2013

ero cras

Zaczęła się już ostatnia prosta. Prosta-nieprosta. 
Ostatnia, bo jeszcze tylko tydzień Adwentu, co wiąże się z obecnością w liturgii Wielkich Antyfon. (W skrócie, przystępnie, po łacinie i po polsku: tutaj). Oprócz treści, odnoszącej się do Starego Testamentu i melodii, którą bardzo lubię (najlepiej brzmi w półmroku i w świątyni), ważny jest "efekt końcowy", czyli tytułowe "ero cras" - "jutro przybędę" - odpowiedź na codzienne "veni", będące wołaniem ludu. Naszym wołaniem, moim wołaniem, o ile tylko zawołam. 

Wszystko to nieuchronnie zmierza do "finału". Do Świąt. Do Narodzenia. W przeciągu 25 lat bardzo zmieniło się moje wyobrażenie na temat tego czasu, moje oczekiwanie, że będzie tak, albo tak. Bo tak być powinno. Albo obawa, że tak właśnie nie będzie, choć bardzo chcę. Można powiedzieć, że prawie nie ma już wyobrażeń. I że oczekiwania powoli przepoczwarzają się w Oczekiwanie. To dwie, skrajnie różne rzeczywistości. 

Radość ze Świąt Bożego Narodzenia (słodko, dobrze, miło, ciepło i przytulnie), przerodziła się z czasem w myślenie "jakoś przełknę te Święta, skoro trzeba, choć i tak dawno już nie mają w sobie prawie nic z niegdysiejszej przytulności i bardzo uwierają". Takie rozumowanie było raczej kiepskie, niż mądre, ale widać - nie dało się inaczej. Po drodze, jakby "przy okazji", a może i z wielkim trudem, coś się chyba wypłukało, oczyściło i choć wciąż nie błyszczy, to i nie straszy. 

Myślę teraz, że wiele osób ma problem ze Świętami Bożego Narodzenia. Może czasami dzieje się tak dlatego, że w naszych głowach siedzą obrazki i wyobrażenia. Najważniejsze to dwanaście potraw, prezenty, choinka, jakaś niewiadomego pochodzenia "magia", a może atmosfera, a Panu Jezusowi nie zostaje już nawet puste miejsce przy stole... Może też z tego powodu, iż media karmią nas obrazkami i wyobrażeniami - jak Święta, no to obowiązkowo pięknie, błyszcząco, bogato, pachnąco, no i ze śniegiem. Pomijam śnieg, bo to najmniej od nas zależne, ale te wszystkie "błyski i blaski", choć nie są złe, choć cieszą oko - ile są naprawdę warte - tak same w sobie? 

Nie jestem wrogiem przytulności. Ale jednym przytulnie będzie, innym nie. Czy szczęśliwie jest spinać się za wszelką cenę? Nauczyłam się, a trwało to baaardzo długo, że świętowanie nie polega na "będę mieć w tych dniach dobry humor i uśmiech na twarzy za wszelką cenę, bo inaczej to nie będą Święta". Pokazówka nic nie znaczy.

A Pan Bóg rodził się w wyjątkowo nieprzytulnych i siermiężnych warunkach. I tak Mu zostało, bo tak z Nim było zawsze - dziś też przychodzi do każdego - i w dobrym humorze i z depresją, i do  szczęśliwych i do tych, którzy cierpią. A przede wszystkim - do tych, którzy Go pragną. Mogą być bogaci i mogą być biedni, mogą mieć wszystko i nie mieć zupełnie nic. Bo On nie zjawia się, by odebrać prezent, ani by popatrzeć na choinkę. On czeka, aż Go zawołasz, aż zobaczysz, że bez Niego wszystko, cokolwiek posiadasz, jest puste, jest atrapą, martwym rekwizytem. 

On czeka na Twoje "veni!".
Bo w człowieku jest Tęsknota, która popycha Go do Tego, od Którego pochodzi. 

Emmanuel
Rex
Oriens 

Clavis
Radix
Adonai
Sapientia

veni! 

c.d.n. 


czwartek, 12 grudnia 2013

niech Cię nawet sen nasz chwali

Dziś do głębi bezpośrednio: padam na ryj. (Innymi słowy: czuję się, jak koń po westernie). Niemniej, to pierwszy dzień od ostatniego niejednego dnia, niosący reset. Dobry reset. 

A Z. (5 lat) zapytała mnie dziś: "Dlaczego duzi rozmawiają z małymi o swoich sprawach?"
I niech ktoś mi powie, że dzieci nie są bystre i zdolne do refleksji. Wiedzą więcej, niż się nam, dużym, wydaje. Wystarczy przypomnieć sobie, jak samemu było się małym. I ile rzeczy się wiedziało, o których dorośli myśleli, że są ich własnością i tajemnicą, albo próbowali tak myśleć, albo o których nawet oni, zdaje się, nie mieli pojęcia. Wiedziało się naprawdę sporo, tylko nie mówiło się wszystkiego. Wbrew dziecięcym skłonnościom do chlapania na prawo i lewo - często dzieci wiedzą również, kiedy milczeć.

I jeszcze dwa linki: 

czwartek, 5 grudnia 2013

dzieckiem będąc

Nic i nikt nie budzi tak sprzecznych emocji i uczuć, jak dzieci. Potrafią profesjonalnie i z premedytacją wyprowadzić człowieka z równowagi, że aż nie wiadomo, co ze sobą zrobić. Z drugiej strony jednak, jak nikt, spontanicznie i szczerze przykleją się do ciebie, albo zwerbalizują swoją sympatię do twojej osoby w przypływie radosnego natchnienia - siedząc w toalecie. Osobiście wolę to drugie. To pierwsze bywa trudne i czasami brak już pomysłów i cierpliwości, by załagodzić dziecięcy upór i złość. 

Przekonuję się, jak bardzo "dziecięcy" nie znaczy "niepoważny". Dziecko trzeba brać jak najbardziej poważnie - ono mówi serio, na serio się upiera i złości. A ty, nieszczęśnik jakże mały w obliczu wybuchowych nastrojów kilkulatka, często nie wiesz już, jak się zachować, by było dobrze. By załagodzić, a nie doprowadzić małego człowieka do kolejnego wybuchu. 

Przypominam sobie, jak to było, kiedy to ja byłam dzieckiem. Co czułam, co myślałam, czego się bałam, o czym wstydziłam się mówić. Przypominam sobie całą swoją dziecięcą emocjonalność, co do której mam wrażenie, że ona wciąż we mnie siedzi, tylko zmieniła już swój kształt - pewne gałęzie się rozrosły, inne uschły, pojawiły się nowe, ale pień jest ten sam. Czasem spojrzenie na siebie z okresu, w którym też miało się pięć lat, pomaga. Ale tylko czasem. Dziecko jest organizmem bardzo złożonym i bardzo indywidualnym - potrafi zaskoczyć. Otwierasz wtedy oczy i nadziwić się nie możesz, że taka myśl pojawiła się w małej główce. 

Niewątpliwie człowiek dorosły powinien być od dziecka mądrzejszy, a to nie równa się wyniosły. Raczej rozumiejący, albo chociaż próbujący zrozumieć. Stanowczy, ale nie agresywny. Konsekwentny. Itd. I wszystkie mądre podręczniki mogą być bezradne w poszczególnych przypadkach. 

Dziecko potrzebuje miłości. Przekonania, że jest kochane ZAWSZE. Również wtedy, kiedy jest uparte, niegrzeczne i pyskate. Nie oznacza to "bezstresowego wychowania" i chwalenia za wszystko, raczej postawienia wyraźnej granicy pomiędzy tym, co dzieciak wyprawia, a tym, kim jest. I ta granica powinna być dla niego - dziecka - czytelna, czyli pokazana w taki sposób, który pozwoli mu ją dostrzec i zrozumieć.

Teorie i wiedza. A w praktyce takie to wszystko trudne. 

Kiedy patrzę na dzieci (ja, człowiek niecierpliwy i z rozmachem niedoskonały), myślę nieraz, jak to jest z tą Miłością Pana Boga do człowieka. I dochodzę do wniosku, że ona jest właśnie taka, jak miłość dorosłego do dziecka, tylko całkowicie inna, bo doskonała, doskonalsza tysiąckroć od naszego wyobrażenia doskonałości. Tak, jak znasz ograniczenia dziecka, tak Bóg zna i twoje. Wiesz, że trzeba dać dziecku czas, by nauczyło się mówić, chodzić, wiązać sznurówki, czytać. Wiesz, że musisz mówić do niego prostym językiem, by w ogóle cię zrozumiało, że wszystkie nowe i trudne słowa trzeba wyjaśniać. Rozumiesz, że ono wie mniej, niż ty, że jest bardzo emocjonalne i nie potrafi jeszcze radzić sobie z emocjami, więc wybucha agresją, kopie, tupie, wrzeszczy, zatyka sobie uszy, gdy do niego mówisz, dąsa się, obraża. Że czasem się na tobie wyżywa, choć nie jesteś temu winien. I niejednokrotnie masz już dosyć, ale przecież nie przestaniesz go kochać, bo masz świadomość, że ono się uczy - siebie, życia, świata. Że trzeba mu pomóc. Dać czas, cierpliwość, miłość, pokazać mu jego mocne strony i wartość, którą ma w sobie. Czasem nie przyjmie twojej pomocy, zrobi na przekór i może się sparzy, ale też czegoś nauczy. Musi się uczyć.

I co Pan Bóg ma z tym wspólnego? Patrzy na człowieka z tą Swoją Ogromną Miłością. Znosi cierpliwie tupania, krzyki, zatykanie uszu, robienie na przekór, humory, obrażanie Jego i się i wie, że potrzebujesz cierpliwej miłości. I nie przestanie cię kochać, bo mu nawrzucałeś ile się dało. Będzie czekać. Będzie próbować mówić do ciebie tak, byś Go zrozumiał - twoim językiem, z wykorzystaniem tylko tych pojęć, które znasz. Pozwoli się do Siebie zbliżyć nawet po tym, gdy Nim wzgardzisz, o ile tylko naprawdę zbliżyć się zechcesz. Przetłumaczy Siebie na Twój dialekt, Twoją gwarę, byleś tylko odkrył, że nikt nie jest ci bliższy, niż On. W końcu dokona rewolucji - Sam stanie się człowiekiem, Sam Siebie ograniczy, byś ty przestał być ograniczony. 


Boża Mądrości, Ty ogarniasz wszystko...


środa, 4 grudnia 2013

pokrótce, poporannie

Zdecydowanie nie należę do miłośników wyłażenia z łóżka w przedświcie, w celu doświadczenia mrozu i niewyspania. Niemniej satysfakcja gwarantowana. Bo wyłazisz, by się spotkać i aby oczekiwać razem. I aby pośpiewać trochę - też. Zauważyłam dziś ze zdumieniem, że zdecydowanie nie jesteśmy pierwszymi, którzy produkują harmonijne dźwięki. Czwarty grudnia, 5:28 rano, dochodzę do wiaduktu kolejowego i... śpiewają ptaki. 

Kiedyś już mówiłam, że to czas śniadań. Tak mało jest okazji, by zjeść z kimś śniadanie. W całym roku chyba niewiele więcej, niż w samym grudniu. Więc czasem korzystam. Dziś: kawa z mlekiem, drożdżówka ze śliwką i niekrótka rozmowa o, hm... chyba o nadziei. 

Odnoszę wrażenie, że to są dobre początki dnia. Że niewyspanie - owszem, że i tak dzień w biegu, choć niby wcześniej się zaczynający, że się nieraz nie chce, choć to dopiero trzeci taki poranek (co oznacza, że przynajmniej dwa razy się już nie chciało), a jednak rytm dobry. Dzień dobry. Bezfajerwerkowy, ale spokojniejszy i bardziej uporządkowany. 

Zdecydowanie polecam. Stolarska 12, 6.30.

Kawą z rana, w dobrym towarzystwie, też nie pogardzę... ;)

Na koniec COŚ. Przyznać trzeba, że nie rozumiem ani słowa, z tego, co tutaj słyszę, ale po melodii wnioskuję, że jednak wiem, o czym śpiewają.

 I jeszcze rzut oka na poranek. 

wtorek, 3 grudnia 2013

anegdota okolicznościowa

Na dzisiejszych roratach śpiewano, między innymi, hymn brewiarzowy "Mądrości, która".... (dalej nie pamiętam tekstu, choć bardzo mi się podoba. Nie mogę go również znaleźć w internecie, przynajmniej przy pierwszym wpisaniu odpowiedniej frazy).
Istotnym jest jednak, że jedna ze zwrotek zaczyna się od "Królu wszechświata i nasz Prawodawco". Na przyspieszonej próbie poprzedzającej roraty, jedna z osób zaśpiewała: "Królu wszechświata i nasz PRACODAWCO"... Oto znamię naszych czasów, kiedy to pracodawca urasta do rangi Króla wszechświata... 

;)

poniedziałek, 2 grudnia 2013

w Tym Świętym Czasie Oczekiwania

I zaczęły się długie dni. K. określił dziś obecny czas jako ten, w którym można spotkać wszystkich, których niemal zupełnie nie widzi się przez większą część roku. Pięknie. Nieco wcześniej doznałam olśnienia. Zdarza się bowiem, że na tłum reaguję alergicznie, na tłumek też, drażni mnie zbyt duża gęstość osób. W moim uczęszczaniu do świątyni też tak miewam, że wybieram czas i miejsce trochę bardziej przestrzenne, niż te maksymalnie zaludnione. I czasami irytowało mnie nieco, że taki piękny czas (ten, czy tamten), takie piękne wszystko i gdyby tylko nie ten tłum... I właśnie dziś mnie olśniło, że to bardzo, szalenie wręcz, głupie rozumowanie. Chcę umieć się cieszyć (zawsze) tym, że dookoła mnie jest tylu innych, z którymi mogę modlić się wspólnie, którzy dzielą moją radość, równocześnie ją pomnażając. Chcę być częścią tej wspólnoty, której ja nie ukształtowałam, której jestem jakimś maluteńkim ułamkiem. Chcę być jedno z innymi, w Jedynym Bogu. Tak będzie dobrze. I gdyby ten kościół nie był pełen - bardzo by mi tego brakowało.

Trudno jest się odczepić od siebie. Można myśleć, że to niepotrzebne i można myśleć, że "przecież nie jestem na sobie skoncentrowany" - stuprocentowo będąc. Tłuczono mi do łba (i tłucze się dalej), że chrześcijaństwo to nie prywata. Dopiero teraz, powoli, zaczynam rozumieć, co to właściwie znaczy. Dopiero rozumieć, bo wciąż tak mi trudno doprowadzać rozumienie do rzeczywistego stanu, w którym "moje nie jest na wierzchu". 

"Nie chcesz trwać w kryzysie? Oderwij się od własnej dupy". To ponoć myśl Badeniego, jednak znana mi z przekazu pewnej osoby trzeciej. Czyjakolwiek by jednak nie była, jest w pełni słuszna. 

Mozolna to nauka, uczenie się, że nie moje jest najważniejsze, nie ja mam zawsze rację itd. Oraz, że ten, którego niespecjalnie lubię, który mnie drażni i z którym nie wytrzymałabym dłużej w jednym pomieszczeniu, jest pełnoprawnym dzieckiem mojego Ojca. Nie mniej, ani nie bardziej i na pewno w sposób indywidualny przez Niego kochanym - jak ja. 

Czasami się zastanawiam nad kształtem, a może brakiem kształtu (?) niniejszego bloga. Że tak się pojawia, co mnie najdzie. Że chaotycznie. Że nietematycznie. Że coraz bardziej ciąży to wszystko w kierunku około religijnym. Ano, ciąży. Ale - gdybym ten aspekt porzuciła - z grubsza nie byłoby o czym pisać. Jestem częścią tej rzeczywistości, do której należymy wszyscy, której niektórzy nie widzą, inni nie chcą widzieć, jeszcze inni otwarcie nią gardzą. Nie gardzę nikim z tych innych i z tych "naszych". Ale - by być sobą, nie mogę nie mówić o tym, co jest dla mnie ważne. To jak udawać, że dziękuję, nie jestem głodny, bo mi nie wypada. 

Na koniec dołączam coś dźwiękowego - znalezione wczoraj - TUTAJ.

sobota, 30 listopada 2013

Pytanie do Św. Tomasza

Ponoć Święty Tomasz na smutek poleca kąpiel i sen. Między innymi. Nie wiedziałam, ale fakt - woda i wygodne łóżko łagodzą obyczaje. I dają ukojenie, przynajmniej częściowe. 

A co, jeżeli nie o smutek idzie?


Gdy na przykład denerwują cię ludzie. Ale nie, że wszyscy i nie, że cały czas. Tym bardziej, że jest wokół całkiem sporo tych, których się tak lubi i których naprawdę miło zobaczyć. Może tłum, może hałas, może część tłumu, może przechodnie na ulicy, może bardziej bezmyślność ludzka, niż ludzie jako tacy, a może nawet  nie tyle ludzie i ich głupota, co pewne sytuacje z ich udziałem. Bardzo prawdopodobne też, że pod płaszczykiem irytacji z powodu bliźnich, wkurzasz się sam na siebie...

Co wtedy, Św. Tomaszu?

Obiektywnie rzecz biorąc, stwierdzenie, że jest źle, czy - bardziej dramatycznie - beznadziejnie, byłoby kłamstwem do sześcianu. Wdzięczność - ona nie jest zadaniem do wykonania, to coś, co pojawia się, kiedy uświadamiasz sobie, ile tak naprawdę masz, jak hojny Jest Dawca. A jednak coś gryzie, coś drąży twój środek i nie jest ci dobrze i - chociaż wiesz, ile otrzymałeś, chociaż wiesz, że jesteś za to wdzięczny, albo przynajmniej bardzo chcesz wdzięcznym być,to najchętniej przyznałbyś, że czujesz się nieswojo, że nie chcesz się złościć na innych, na siebie, ale to takie mimowolne, niecelowe, niezamierzone, po prostu jest, a ty... próbujesz nie być chamem i nie zapętlać się w tych swoich głupich frustracjach. Więc przyznajesz - jest, jak jest.  Jestem, jaki jestem. Co dalej?

"Każdy, kto mówi prawdę, bez względu na to, przed kim stoi, jest niepokonany". 
To również św. Tomasz - bardzo mądry człowiek.

piątek, 29 listopada 2013

byle po Bożemu

Usiąść nie można na długo, bo tyle jeszcze 
niewypowiedzianych modlitw
niewykonanych obowiązków
nieposprzątanych bałaganów


Może nie jest źle, skoro ludzie się uśmiechają i to chyba całkiem przyjaźnie.

Za tyle rzeczy należy się wdzięczność Temu, Który to wszystko dał. 
I za te najprostsze także - że owijam się szalikiem i mogę spokojnie iść ulicą i patrzeć pod nogi, zerknąć na ludzi, myśleć swoje, pić herbatę z sokiem, albo kroić warzywa na obiad (czymże byłoby życie bez śpiewu i warzyw?)...

Nie lubię pytań. Zwłaszcza tych o życie, tych pełnych życzliwości, albo ciekawości, albo też zadanych na odczepnego, by nie było ciszy (co gorsza - i mnie się zdarza zadawać je innym). Ludzie nie pytają złośliwie - pytają bezmyślnie, lub neutralnie (ja też tak robię, niestety, wybaczcie). Najgorsze jest bohaterskie przetrwanie bombardującej cię życzliwości, gdy ty czujesz przynajmniej niechęć do odpowiedzi (niekoniecznie zaś do pytającego). Załatwiam, co mogę, uśmiechem, lub jakimś żartem na ucięcie wątku. I całe życie tak - gdzie nie wiadomo, co powiedzieć, tam trzeba się uśmiechnąć, zażartować i pozostawić innych z dobrym samopoczuciem. No, chyba, że nie można, chyba, że to zbyt poważna sprawa. Jest co najmniej kilka spraw nie na żarty, w których dobre samopoczucie kogokolwiek należy odsunąć na ostatnie miejsce efektów pożądanych. 

 Jest, jak jest. Byle było po Bożemu. Noszę w sobie takie pragnienie.

Jeżeli natomiast coś mnie jeszcze denerwuje, to że dziś niedobrze jest mieć poglądy, a zwłaszcza nie własne. Ale gwiżdżę na wszystkie poprawności świata. Czule i stanowczo. I tylko boli mnie czasem, że ludzie inteligentni robią takie głupie i złe rzeczy. Tak, złe - to nie jest modny termin, niemniej na aktualności nie stracił nic, od czasu, kiedy powstał.


poniedziałek, 25 listopada 2013

niezmiennie Jest

Bywają momenty, rzadko, ale jednak, że czujesz, że się nie lepi, nie klei, że - za przeproszeniem - zaraz się zerzygasz, albo padniesz z niemożliwości wytrzymania. Tak zatęchle, tak okropnie-strasznie-niemożliwie. Albo jedziesz tramwajem i nie możesz patrzeć na ludzi. Chciałbyś usiąść w wagonie bez nich. Nie chodzi o to, że coś zrobili. Nie chodzi o to, że są. Raczej, że ty już nie masz siły być. Nie masz siły na taką kondycję, taką formę, na taki brak zarówno pierwszej, jak i drugiej.

Jedno już wiesz: Bóg Jest Bogiem, bez względu na samopoczucie twoje i na to wszystko, co cię gniecie i co ci nie w smak tak bardzo, że masz wrażenie nadchodzącego zwrotu. 
Bóg Jest Bogiem cokolwiek by się nie działo, cokolwiek by się nie schrzaniło, cokolwiek by nie ściągało cię w dół. 

W świecie tylu zmiennych, ta Jedyna (razy Trzy) Niezmienna jest nadzieją, ostoją, kotwicą, gruntem, gwarancją, że nawet jeśli zwariuję, to i tak wszystko jeszcze przede mną, to i tak nie jest koniec.

Boże - jestem - dziękuję.
Boże - Jesteś - nigdy nie zdołam Ci za to podziękować.


spójrz - widzę

a w ciemności trwam

słyszę

a stworzyłeś ciszę

spadam

a przypięte mam

skrzydła

którymi kołyszesz /Raz-Dwa-Trzy
 

sobota, 23 listopada 2013

Życie jest tylko jedno. Szkoda go na "pokazuchę". I na zmarnotrawienie. Na głód ciekawostek, który zastępuje realne dążenie do MĄDROŚCI. I na zło, zamiast dobra. 

Dlaczego wiem wszystko to, czego nie robię, albo dlaczego nie robię tego wszystkiego, co wiem?


środa, 20 listopada 2013

warto

Podczas ostatniej wizyty w kinie zobaczyłam zwiastun filmu i pomyślałam - fajnie byłoby zobaczyć. Minęło trochę czasu i o wszystkim przypomniała mi K., za pośrednictwem swojego bloga.
Więc poszłam, wbrew wszystkim, którzy nie mogli, czy nie odbierali telefonów. 

wtorek, 19 listopada 2013

nihil novi sub sole

Taki dzień przychodzi, gdy myślisz - wszystko już zostało powiedziane (oprócz tego, co nigdy nie przechodzi przez gardło, ale szaleje we łbie). Nie ma co silić się na komentarze, wszystko już było. To samo, inaczej, ale było. Bycie przeszłe przepływa w teraźniejszość - taka bezkształtna masa. Skończyły się mądrości ludowe. Lud jest zmęczony filozofowaniem. Lud ogłupiał. I patrzy. I od tego patrzenia i słońca - przynajmniej zdjęcia idą dobrze.

środa, 13 listopada 2013

this is the time

Jest taki czas pomiędzy, pośrodku, a może nawet na linii frontu. Czas niespokoju. Między sobą, a sobą. I nie trzeba mieć wcale rozdwojonej jaźni, by w człowieku były konflikty, polemiki, dyskusje. I chciałoby się mądrze wybierać, mądrze żyć. Oddzielić to, co wartościowe, od tego, co wartościowe z pozoru. Wybierać dobro najwyższe, najsłuszniejsze racje. Wiedzieć, co jest tym najsłuszniejszym i co nie ma prawa przetrwać, ani dać szczęścia. Odnaleźć siebie w sobie, w swoich - czasem sprzecznych - pragnieniach. Dążyć do celów, które rozwijają, wypuścić z rąk wszystko, co pod przykrywką atrakcyjności, działa destrukcyjnie.

Być wolnym. Nie musieć, lecz chcieć.

piątek, 8 listopada 2013

nic nie kończy się na linii horyzontu

Okoliczności są takie, że odwiedzam ostatnio cmentarz. Cmentarz jest ogromny, stary, pełen kamiennych nagrobków, porośniętych mchem. Niektóre z nich zapadają się już w ziemię, zapomniane, opuszczone, jak gdyby nieaktualne. Trochę, niczym ludzie, którzy niby obok nas siedzą (przecież ich widzimy), ale ich wzrok i myśl są już całkiem nieobecne, są gdzieś indziej. 

Lubię spacerować po cmentarzu, zwłaszcza starym, na którym pomiędzy wiekowymi grobami rosną wielkie, wieloletnie drzewa - świadkowie wszystkich pogrzebów. Lubię, bo tam jest cisza i spokój. Stoję nad grobem, myślę, próbuję się modlić. Nagle coś zaczyna szeleścić i obok przemyka wiewiórka - skacze pomiędzy zniczami. Życie i śmierć. Tu i teraz.

Czytam napisy na płytach, oglądam czarno-białe fotografie. Interesują mnie nie tylko nazwiska - na starych nagrobkach często odnajduję jeszcze inne treści. Np. "przechodniu, westchnij"... I zastanawiam się, czy ludzie nie są dziś bardziej zuchwali, niż kiedyś. 

Zamietliśmy pod dywan średniowieczne "memento mori", jak prawie wszystko, co średniowieczne, uznając tamtych ludzi za głupich. A może dziś głupców jest jeszcze więcej? Któż to wie?... Może głupio jest wyrzucać do kosza wszystko, co przekracza jakiś obecny w naszym umyśle "termin ważności". Co tak fantastycznego jest w czasach, w których żyjemy? Dobre jest to, co od zawsze dobre było, jest i będzie - miłość i kropka. I w tym zawiera się wszystko. Jeśli gdzieś nie ma miłości, to to już kuleje, bo fundament jest lichy. To naprawdę prosta zasada. Nie wierzymy w to, co proste, bo za mądrzy jesteśmy w swojej genialnej głupocie. A przecież podstawą mądrości nie jest wysoki poziom skomplikowania. Mylimy pojęcia.

"Któż z ludzi rozezna zamysł Boży albo któż pojmie wolę Pana? (...) Mozolnie odkrywamy rzeczy tej ziemi, z trudem znajdujemy, co mamy pod ręką - a któż wyśledzi to, co jest na niebie? /Mdr, gdzieś w rozdziale 9./

Pamiętam, że kiedy byłam dzieckiem, takim jeszcze kilkuletnim, nachodziła mnie ciekawość - co jest po śmierci, jak jest w tym niebie? Czasem dorosłych dziwnie krępują takie pytania, jakby się bali o tym myśleć. Dziecko się jeszcze nie boi. Dla niego wszystko jest nowe, wszystko "do zapoznania się z", ono nie może bać się nowego i niepoznanego, bo bałoby się dosłownie wszystkiego. Więc pyta o to, czego dorośli czasem się obawiają. Zadaje pytania niezręczne, ale bardzo szczere. 

Chodzę po cmentarzu i patrzę. Zmarł w 1883, w 1941, w 1980, itd. Każdy z nich był kiedyś młody, miał marzenia, plany, każdy chciał być szczęśliwy. To jest prawda uniwersalna, powszechna, aktualna bez względu na czas i miejsce akcji - człowiek pragnie szczęścia (choć niestety, tak często nie wie, co nim jest). Zastanawiam się, czy wszyscy są już szczęśliwi. A co z tymi, o których nikt nie pamięta i nigdy nie pamiętał? Co z tymi, którzy się po drodze wykoleili i skończyli naprawdę marnie? 

Myślę czasem o własnej śmierci. Tak czysto teoretycznie, ale jednak. Nie to, żebym chciała już umierać - od pewnego czasu bardzo mi się ten świat podoba, odkrywam radość na nowo, jak dziecko. Dobrze jest. Ale kiedyś się skończy i chcę móc wtedy pomyśleć, że "w dobrych zawodach wystąpiłem, bieg ukończyłem, wiary ustrzegłem". Tego chcę. 

Żyję w czasach wyjątkowo podle skoncentrowanych na teraźniejszości. A przecież to strasznie głupie, wprost nie mogę pojąć, że tak jest. Taki postęp. Taka nauka. Taka technika. Profesorowie. Doktorzy. Niby wszyscy tyle wiedzą, a uciekają od najprostszej prawdy - to się kiedyś skończy, drodzy państwo. I stanie się nowe. Kiedy byłam dzieckiem, wydawało mi się, że nigdy nie dorosnę. Z perspektywy kilku, a potem kilkunastolatka, czas prawie nie płynął. Ciągle tego, albo tamtego nie wolno, dopiero "jak będziesz duża". No, to jestem. I cieszę się, że nie pozwalano mi na wszystko. Kiedyś myślałam, że nigdy nie przestanę być dzieckiem. Teraz nie myślę, że nigdy nie przestanę chodzić po ziemi. 

Tak, jak nasze dzieciństwo ma wpływ na to, kim się stajemy, kim jesteśmy w dorosłym życiu, tak nasze życie na ziemi decyduje o tym, kim staniemy się po śmierci. A nawet nie tyle nasze życie, co my i nasze decyzje. Jestem o tym przekonana.

Jeżeli coś boli, to sytuacja, w której widzisz ważnego dla ciebie człowieka i to, że żyje bezmyślnie. Bo co z nim będzie? Ja chcę, żebyśmy byli kiedyś szczęśliwi razem. Chcę jego szczęścia. Jak mam mu wytłumaczyć, że to, co robi, jest naprawdę totalnie głupie, żeby się nie obraził i zrozumiał, że mi zależy na jego dobru, a nie na mojej racji? 

To taka strasznie dziwna myśl, taka jakaś szorstka, "drapiąca", że wszystko, co znam i co wydaje mi się ostateczną rzeczywistością jest tylko takim maleńkim drobiażdżkiem w tej Wielkiej Perspektywie, której nie mogę teraz poznać, nie mogę dotknąć, zobaczyć. Ale czy nie mogę posmakować? Są takie chwile, w których czuję się częścią Wieczności. Myślę wtedy: "to jest to!".  Wtedy czuję, że żyję i oddycham naprawdę.

Tak, boję się śmierci bliskich. Ich odejścia, ich braku. To dla nikogo nie jest łatwe. Ale boję się także tego, że ktoś z osób dla mnie ważnych mógłby zamknąć sobie drogę do Życia, do Szczęścia. 

Nie za bardzo wiem, czym jest czyściec. Kiedyś przyszła mi do głowy myśl, że to ten stan, w którym bardzo chcesz być z Bogiem, bo wiesz, że On Jest Wszystkim, Pełnią, Całkowitym Dobrem i... nie możesz. Jeszcze nie. To się może wydawać absurdalne i może też takie jest, to tylko moja myśl, a nie dogmat. Ale jeżeli kiedykolwiek tęskniłeś za Nim, tak ogromnie i czułeś się, jakbyś tkwił całkowicie  bezsilny przed murem, który cię przerasta i od Niego oddziela, to wiesz, jak to boli. Tłuczesz łbem o ścianę i płaczesz.

Myśląc o śmierci i o tym, że jestem tu tylko przez chwilę, by się cieszyć, żyć Pełnią, zrobić swoje i pójść dalej, zastanawiam się, jak mam żyć...

Ilość pytań bez odpowiedzi jest wielka. Uczę się czekać na odpowiedzi. I być otwartym, by czegoś nie przeoczyć. Nic nie kończy się na linii horyzontu. Tam dopiero zaczyna się nowe.  

    




wtorek, 5 listopada 2013

głupio ci?

"Jest czas, by mieć, jest czas, by tracić, jest czas, by szukać, jest czas zobaczyć"...

Przeczytałam (z opóźnieniem) bardzo mądrą rzecz. I bardzo na czasie - tutaj. 

Gonisz za czymś, pragniesz czegoś, próbujesz złapać. Niekoniecznie się udaje i do głowy przychodzi myśl: O, Boże, dlaczego nic z tego? A Pan Bóg wszystko wie. Wie także i to, jak bardzo plączesz się w dążeniu do swojego widzimisię-celu. Nietajne Mu również i to, ile będzie cię kosztowało utrzymanie tej twojej zachcianki. I co? Dobija się do twojego małego rozumku, jak tylko może. Więc wyciszasz rozumek. I po swojemu. Tylko zamiast być lepiej, jest gorzej, więc ogólnie coś tu nie tak. I nawet wiesz co (prawie), tylko głupio się do tego przyznać przed sobą samym. Bo Pan Bóg i tak wie. I ty też wiesz. Wiesz, że musisz przyjść, usiąść, popatrzeć w oczy i przyznać: Tak po ludzku spartoliłem. Głupio ci? Chyba ma być ci głupio...



niedziela, 3 listopada 2013

spójrz - jestem

Coraz częściej myślę, że obiektywnie rzecz biorąc, życie to dobry materiał. Czasem tylko to ja się w nim plątam i nie wiem, jaki użytek z tym zrobić...
Przez całe życie człowiek uczy się siebie i - jak się okazuje - wciąż i wciąż potrafi zaskakiwać siebie samego. Czasem pozytywnie, czasem w drugą stronę. Czasem trudno ocenić sytuację jednoznacznie, w kategoriach "be" i "cacy", trzeba raczej usiąść i popatrzeć sobie w oczy. I zastanowić się, co tam w środku tak naprawdę siedzi. Czego pragnę i czego pragnę bardziej. Czy to, co uważam za szczęście, rzeczywiście nim jest, czy przypadkiem to ja nie próbuję za wszelką cenę nadać czemuś olbrzymiej wartości...

Życie jest proste i skomplikowane. I czasem tobą potrząśnie, czasem wystawi cię skacowanego za próg, żebyś wytrzeźwiał.

Kiedyś myślałam, że jeżeli coś jest nie po mojemu, to do chrzanu z tym wszystkim, a ja się po prostu nie nadaję. Teraz patrzę inaczej, choć czasem wciąż nie jest mi lekko i nie potrafię przeskoczyć pewnych płotków po drodze. Nie potrafię raz, drugi i trzeci. Więc obchodzę. Do czasu, aż pojawiają się znowu, do ponownego pokonania. Z kilkoma zaczęło się udawać, więc wierzę, że następnym też dam radę, choć nie jest to zadanie, które zajmie mi pięć minut. Nie fruwam, a czasem nawet nadal szarpię się z samym sobą, by dojść, do tego, o co tak naprawdę chodzi. 

Łamigłówki. Lubiłam je od dziecka. Sęk w tym, że niektóre życiowe zadania do rozwiązania wymagają nie do końca wygodnego przyznania, że nie ja mam rację i nie moje powinno być na wierzchu, żeby było dobrze. Niejednokrotnie potrzeba czasu i cierpliwości do samego siebie, by dojść do uczciwego wniosku, że to szarpanie się nie ma sensu oraz że w rzeczywistości chcę nie tego, czego myślę, że chcę (a przynajmniej nie w takim wykonaniu). 

Kiedyś niesprawiedliwie i roszczeniowo zwalałam całą odpowiedzialność za każdy większy bałagan na Tego, Który akurat jest najbardziej uporządkowany i nigdzie niekonstruktywnego chaosu nie zaprowadza. Czasem się jeszcze nań dąsam, ale wiedząc już, że cokolwiek byłoby niedobrego, to nie On jest źródłem i przyczyną. On raczej to ogarnia i daje mi czas, żebym doszła do tego, że potrzebuję Jego pomocy w posprzątaniu tego, co zwaliło mi się na głowę. 

I tak teraz myślę - On mnie ochrania. Niejednokrotnie od własnej głupoty, choć czasem też daje na nią przyzwolenie - wszak do czego dojdę sama, z tego wyciągnę lepsze wnioski, niż z narzuconej mądrości.

I czeka, czeka, czeka. I wiesz, że w końcu musisz dotrzeć na to spotkanie, choć łazisz wszelkimi możliwymi okrężnymi drogami i gryziesz się z sobą, że jest jak jest, Panie Boże, dlaczego nie może być dobrze tak, jak to ja bym chciał?

Gdziekolwiek bym nie polazł jednakże i gdziekolwiek bym się nie ukrywał, by sobie "wszystko przemyśleć", zawsze - mam takie wrażenie - chodzę tylko po Jego dłoni i owszem, czasem ugryzę Go w palec z całej mej złości i zniechęcenia, ale Jego święta cierpliwość pozostaje niezrażona. 

I co On robi najczęściej? Rozluźnia moje zaciśnięte pięści, prostuje po kolei wszystkie moje palce i pokazuje mi, że zdecydowanie lżej mi będzie, gdy nie będę tak kurczowo trzymać się swoich racji, wyobrażeń i pomysłów na szczęśliwe życie. 

No, to jestem. Gdzieś tu jestem. Sam najlepiej wiesz, gdzie dokładnie.


środa, 30 października 2013

Szanowni Państwo

Szanowni Państwo,

mam zaszczyt przedstawić i zaszczyt zaprosić:

http://opowiastkiukrainskie.blogspot.com/


wtorek, 29 października 2013

levele

Mówi się, że niektóre książki można czytać na kilku płaszczyznach. Że są takie dla dorosłych i dla dzieci równocześnie - każda grupa odbiorców znajdzie w nich sens dla siebie. To samo doświadczenie, ale nie takie samo. Ten sam obraz - inne myśli, inne spostrzeżenia.

I - tadam! - widzisz, czujesz, myślisz - to już było. Trochę inne, trochę na innej płaszczyźnie, ale to, właśnie to, nie inaczej, miało już miejsce. Niektóre "comebacki" zdają się być pewnym nietaktem, figlem, prztyczkiem w nos. (Pytanie tylko, kto prztyka, bo trudno się już połapać). I trudno wymyślić na poczekaniu mądrą odpowiedź, czemu one służą. I czujesz się jak naukowiec, który dostał raz jeszcze pod mikroskop ten sam obiekt, by go bardziej wnikliwie przebadać. By poznać istotę, okoliczności, sens, cel, z czym to się je i czy to w ogóle jadalne... Bo może w międzyczasie rozwinęła się nauka i metody badawcze. I może już więcej wiadomo, co przynosi nadzieję na nowe wnioski, być może dokądś wiodące. Bo tutaj już byłem. To już widziałem. Ale byłem nie taki, jak teraz i patrzyłem inaczej. I nie widziałem wielu rzeczy. 

Niezaliczony Level. Znów do przejścia...

I nadal można utrzymywać, że życie jest zabawne, choć czasem ta jego cecha bywa nieco problematyczna.

poniedziałek, 28 października 2013

róg obfitości

Czasem ktoś zapyta, czy nie jest mi pusto. 
Zupełnie nie.
Lista rzeczy do zrobienia, spotkań do zrealizowania i książek do przeczytania jest bardzo długa, a przecież trzeba też spać, jeść i zajmować się innymi, koniecznymi aktywnościami. I w głowie też niemało procesów zachodzi, aż powoli się do tego przyzwyczajam, że jestem, więc myślę - tych dwóch stanów nie rozdzielisz. 
Aż przychodzi do głowy taka myśl:  
Panie Boże, musimy poważnie porozmawiać. Zanim zapędzę się w róg, przy całej tej obfitości...

sobota, 26 października 2013

stawać się

Zadziwiające są zmiany. Metamorfozy. To, co potrafi się stać z człowiekiem, a ściślej - z jego sercem. Zdumiewają zmiany związane z rozumem, zmiany sposobu myślenia, wynikające z doświadczenia, zastanawiania się i działania. I jakiejś cudownej pomocy z Zewnątrz.

Pojawia się czasem myśl - jeżeli dotknę tego, co we mnie jest najwrażliwsze, lub jeżeli pozwolę, by to zostało poruszone, efekt będzie porównywalny do wzięcia do ręki tulipana niepierwszej świeżości - spadną wszystkie płatki, rozleci się to to. Tulipan. W drobny mak. Serce. Na kawałeczki.

I trochę tak jest. Burzy się wszystko. Rozlatuje. Hucznie, albo bezgłośnie, jak w niemym filmie, w którym zobaczysz wysadzoną w powietrze i na palcach budowlę, rozpadającą się w ciszy. Cisza jest wtedy, kiedy ściska ci gardło. 

Trochę troski o cebulkę plus wystawienie ją do słońca i zaczyna się dziać. Wyrasta coś nowego. Jakby to samo, ale inne. Świeższe, ładniejsze, mocniejsze. Zaskakujące. 

Dobrze jest być stworzonym, bo to znaczy, że nie muszę się troszczyć o wszystko sam. Dobrze jest być stwarzanym, bo to daje nadzieję na nieustanne przełamywanie przyzwyczajenia do tego, jak jest. Element zaskoczenia. Z tulipanowej cebulki wyrasta słonecznik...

piątek, 25 października 2013

tyle mam

Zostałam mgrem, czyli mam garnek rosołu. Mogę już posprzątać w pokoju i czytać książki, na które mam ochotę. Mogę nadrobić zaległości spotkaniowe. Mogę się cieszyć słońcem do woli. Tak naprawdę nie zmieniło się w moim życiu nic, poza tym, że mam już studia z głowy. Nie czuję się geniuszem, nie czuję się supermądra, nie czuję się lepsza, niż wczoraj. Cieszę się, że jest po. Cieszę się, że mam wokół tylu życzliwych ludzi, którzy dobrze mi życzą, którzy mnie wspierają, którzy się za mnie modlą. W ostatnim czasie było i jest ze mną tyle osób, że ho-ho-ho. I za to jestem niesamowicie, ale to niesamowicie wdzięczna. 
Tyle mam! Łał. 


środa, 23 października 2013

obrazki jesienne

Uczucia potrafią sparaliżować, a nawet zabijać. Np. taki przerośnięty do postaci monstrum lęk. 
Ale nie mogę sobie wyobrazić życia bez uczuć - bez możności cieszenia się z tego, że jest piękna jesień, słońce grzeje mi kark, co lubię nie mniej, niż przeciętny kot oraz że mogę patrzeć na dojrzałą, intensywną jarzębinę, lśniącą na tle wyraźnego, błękitnego nieba. I te wszystkie lęki są gdzieś tam lękami, ale nie sposób odmówić czasowi i miejscu Wdzięku przez wielkie "W". 

***
Przez przejście dla pieszych na ul. O. przebiega w podskokach staruszek. Wygląda komicznie, trochę jak sportowiec biorący udział w biegu przez płotki... Bo przejście to, o strukturze wyżynno-nizinnej ma charakter toru przeszkód, koleiny są tak ogromne, że gdyby padał deszcz, płynęłaby w nich woda. Na szczęście jest sucho i świeci słońce. Komiczny staruszek pomyka środkiem jezdni - granatowy płaszcz, lekko przykrótkie nogawki i laska w ręku. Sprawia wrażenie, jakby nagle ozdrowiał, odzyskał siły i żywotność nastolatka. (Myślę, że mogli w ten sposób podskakiwać wszyscy uzdrowieni przez Jezusa paralitycy). Wygląda, jakby się przekornie pod nosem uśmiechał (lubię lekko ironicznych i zdystansowanych do życia staruszków, mrugających porozumiewawczo do Pana Boga), ale nie wiem, czy to jest uśmiech, czy tylko chcę go dostrzec. Może w rzeczywistości jest mu ciężko i przeklina pod nosem podłe koleiny i to, że nie zdąży na zielone światło na drugim przejściu. Może biegnie resztką sił i może zapomniał już, co to poczucie humoru, ale na pierwszy rzut oka, powierzchowny rzut oka przechodnia, zdaje się być bardzo sympatycznym staruszkiem w granatowym płaszczu i przykrótkich nogawkach, biegnącym z laską, w podskokach przez płotki kolein.

niedziela, 20 października 2013

Ja mówię: siadaj, siadaj, siadaj.

Kiedyś chodziłam do szkoły. Została mi z tamtego czasu cała różnorodność wszystkiego i niczego, rzeczy wartościowych i nie, ot, cała sterta drobiazgów i wielkich spraw. I trochę muzyki - z częścią będę się identyfikować na zawsze, do pewnych utworów raczej nigdy się nie przyznam... Każdy ma prawo do zmian i do błądzenia również... ;)

Wstawanie na lekcje w okresie licealnym, poza wielkim bólem, który towarzyszył zwlekaniu się z łóżka w środku nocy i wychodzeniu na zewnątrz, kojarzy mi się jeszcze z włączanym rano radiem (dla zabicia nieprzyjemnego odczuwania poranka).

I w głowie został, i prawdopodobnie zagrzał tam miejsce na stałe, kawałek bardzo prosty, zarówno muzycznie, jak i tekstowo. Dopóki nie przypomniał mi się jakoś ostatnio, co zmusiło mnie do pogrzebania w internecie, nie miałam pojęcia, kto to śpiewa. Głos zawsze kojarzył mi się z wokalistą De Mono, ale tekst już niekoniecznie (jakoś nie do końca pasował mi do "statków na niebie", choć różnie to w życiu bywa i wszystko mogło być prawdą). Znalazłam. Do posłuchania TUTAJ.

Co mnie w nim rozbraja (choć innych naturalnie rozbrajać nie musi) to w kilku banalnych słowach wyrażone Spotkanie, a może raczej zaproszenie na Spotkanie i na Bycie, Życie, Współtrwanie. Po prostu "siadaj". I bądź. Zostaw wszystko inne. Odłóż. Po prostu przyjdź i pozostań.  

Abstrahując od tego, co Autor miał na myśli... (nie lubię myślenia pod klucz i pod kluczem). 

sobota, 19 października 2013

non omnis...

Tydzień, który sypie się mniej-więcej od momentu, w którym się zaczął.

Środa wieczorem. Wracam do domu, wychodząc z innego domu.

O. (9 lat): Nie chcę, żebyś nas opuszczała.
ja: Nie umieram jeszcze, a przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo. 
O.: Takie poczucie humoru nie może umrzeć.

Chwyciło mnie za serce. Jeden z najlepszych komplementów, jaki usłyszałam. Bo wiem, że szczery. Bo dobrowolny. Bo bezinteresowny, ripostowo chlapnięty. Bo O. ma tylko i aż dziewięć lat. 

I jest w tym zdaniu coś jeszcze - prawda o M., której poczucie humoru zostało mi dane i przyjęło się na gruncie mojego ja, by w pewnej części go tworzyć. "Takie poczucie humoru nie może umrzeć", nawet jeśli odchodzi jego Właściciel. 

***
 
Jest jesień pełna liści. Czas patrzenia, czas pracy, czas wieczornego zapalania świec i parzenia herbaty.

środa, 16 października 2013

już środa

Tydzień zaczyna się nieszczególnie. Sił tak sobie, czyli mniej, niż więcej. "Pozytywnego myślenia" (nie lubię tego określenia, zdecydowanie wolę "mieć nadzieję") tyle, co kot napłakał. W międzyczasie schrzania się także pogoda, choć to w danym momencie najmniej niepokojące.

Lubię Chłopaków. Tych Chłopaków. Lubię słuchać ich głosów i tego, o czym śpiewają.


niedziela, 13 października 2013

chce się żyć, chce się płakać - "dobrze jest"!...

Właściwie brak mi słów. Obejrzałam film, który poruszył, wstrząsnął mną do głębi. "Chce się żyć".... Historia chłopaka chorego na porażenie mózgowe, który dla "obiektywnych specjalistów" jest jak roślina, ewentualnie zwierzę ("mój pies też się ślini i jeszcze merda ogonem"...). Jednak wbrew sądom i brutalnemu zaszufladkowaniu, Mateusz (dorosły: Dawid Ogrodnik), rozumie, co się dookoła niego dzieje, samodzielnie myśli, bardzo mocno odczuwa rzeczywistość, marzy, pragnie i tylko (aż) nie potrafi tego zakomunikować innym. 

Dawno żaden film tak mną nie wstrząsnął. To nieprawda, że nie ma już dobrego, POLSKIEGO (sic!) kina. Gra aktorska na bardzo wysokim poziomie. Oczywiście porusza rola Mateusza, zarówno dorosłego, jak i dziecka (Kamil Tkacz). Mistrzostwo razy dwa. Bo wiele się trzeba nauczyć, by przekonująco pokazać osobę chorą.  Myślę, że pokory.

Wyszłam z kina zaryczana, ale nie dało się inaczej. Film mocno grający na emocjach, jednak bez tanich, tandetnych uderzeń. Bez bajkowych happy endów. To, co razem z aktorami dokonał pan Maciej Pieprzyca, a co wywarło na mnie chyba największe wrażenie, to pokazanie człowieka, który nie jest rzeczą, nie jest czymś, nie jest przedmiotem, jaki wrzuca się w "odpowiednią" dla niego szufladkę. Przeszywające na wskroś są momenty, w których widzimy, jak bardzo główny bohater cierpi i jak samotny jest w całym swoim bólu. Bo kiedy ja cierpię, to mogę o tym powiedzieć, mogę to wykrzyczeć, mogę chwycić za telefon i z kimś porozmawiać, podczas gdy osobie chorej, niezdolnej do komunikacji, pozostaje jęk i rzucanie się po podłodze. Reakcja na takie zachowanie przychodzi bardzo szybko, jednak w żaden sposób nie odpowiada na potrzeby, raczej powoduje jeszcze większy ból i pogłębia poczucie samotności...

Za jedną z piękniejszych scen uważam tę, w której chłopiec do późna w nocy czeka pod drzwiami mieszkania, na mającego powrócić ojca oraz drugą, w której uderza pięścią w stół, przed komisją mającą go sklasyfikować, wyrażając tym swój męski sprzeciw - tak, jak uczył go tata...

Co jeszcze pokazuje ten film? Chłód wielu "mądrych głów", orzekających o stopniu upośledzenia najpierw chłopca, później dorosłego mężczyzny. Spojrzenia specjalistów, członków komisji, oczy wyrażające dystans, nie dostrzegające tętniącego życiem człowieka, ale kogoś, jeżeli nie "coś", gorszego gatunku, drugiej kategorii, bez prawa do szczęścia, ciepła, czułości.

I tak siedzę w fotelu, i patrzę, i myślę - człowiek niepełnosprawny, żaden człowiek nie jest rzeczą i nie można go uprzedmiotawiać. Dlaczego miarą człowieczeństwa ma być moja sprawność, lub nie? Przecież to może się zmienić. Przecież człowiek na cokolwiek chory pragnie tego samego - troskliwej miłości. 

I myślę też - spójrz, jak ci jest dobrze - o wszystkim możesz powiedzieć, możesz sprzeciwić się temu, gdy inni cię ranią, albo nie respektują twoich praw. Możesz wyrazić siebie na tysiąc zrozumiałych dla otoczenia sposobów.

Jesteśmy tu między innymi po to, by mówić o pragnieniu szczęścia za tych, którzy sami nie mogą o tym powiedzieć, ale pragną go nie mniej, niż my. A ten film jest jednym z ich głosów. Warto go zobaczyć, warto go usłyszeć. 

Trochę więcej o filmie: tutaj.




poniedziałek, 7 października 2013

jest to piękny świat

Jest taki tekst - "przy całej swej złudności, znoju i rozwianych marzeniach jest to piękny świat", zaczynający się od "przechodź spokojnie przez hałas i pośpiech i pamiętaj, jaki spokój można znaleźć w ciszy"... Jest też piosenka w wykonaniu niezastąpionej Piwnicy.

Znamy. 

Tekst tekstem, ale tak właśnie jest. Jest coś pięknego i dobrego tu, gdzie żyjemy. Coś pociągającego do życia. Może to słoneczna jesień, może wiatr uderzający w twarz, na pewno muzyka. Ludzie - ich obecność, ciepłe spojrzenia, zrozumienie, uśmiech. Wspólny czas. Cisza - taka pełna i spokojna. Dojrzewające owoce, pachnące słońcem. Jazda rowerem pod intensywnie niebieskim niebem. Dużo tego, każdy ma swoje. Jak to jest, że czasem nie widzi się już nic dobrego? Tylko zło, albo bezsens, podczas gdy świat jest pełen cichego i subtelnego dobra. Wiatru w żagle. Nie jest dobry cały, od A do Z, ale przecież nie jest też zły, co nam się ciągle wmawia. Światło - cienie, muzyka - cisza. Zapachy, smaki, dźwięki, obrazy, głosy. Harmonia. Spójność. I gdyby zrobić światu rentgen - tam musi być jakiś KRĘGOSŁUP, nawet, jeżeli czasem odpada mu ręka, albo łamią się palce. 

Creator  of heaven and earth.

W jakiejś złoto-myślowej książeczce znalazłam dawno temu zdanie, że nie znajdziemy nigdzie piękna, jeżeli nie nosimy go w sobie. Brzmi trochę jak jedno z wielu denerwujących haseł. Slogan. Ale wiele słów, które wycieramy częstym i bezmyślnym cytowaniem, ma naprawdę sens. Bo człowiek jest... piękny. Nie chodzi tu o wrażenia estetyczne na widok ludzi, którzy są różni. Raczej o to, że piękno człowieka nie opiera się na jego urodzie. Ona jest raczej czymś towarzyszącym. 

Więc na czym? Myślę, że na Podobieństwie. Na ile jesteśmy podobni, na tyle jesteśmy piękni. A podobni jesteśmy, bo tak nas stworzono - na obraz, na podobieństwo. Więc piękno jest w człowieka wszczepione. Potem można je tylko pielęgnować, albo zaniedbywać. Troszczyć się, lub deptać. Tak, czy owak - Stwórca w Tobie drzemie, Jego ręka odcisnęła tam swój ślad. 

Jak w świecie. 

Nauka dostrzegania tam, gdzie czujność uśpiło przyzwyczajenie... 

piątek, 4 października 2013

filozofia małego rozumku

Tak to się sprawy mają - obserwuję. Ludzi i siebie (choć przecież nic, co ludzkie...). I lubię październik. Jadę przez miasto rowerem, omijam piątkowe korki, wracam i marznę, bo wieczory już jesienne pełną gębą. Rześkie. Co myślę? Dużo, choć bez przesady. Widzę ludzi-pasjonatów, ludzi-jakoś żyję i ludzi pogubionych. I czuję się jakoś pomiędzy kategoriami, a może we własnej, indywidualnej kategorii? Nie wiem. 

Staram się nie zapomnieć, nie przestać pamiętać, że nie wolno się rozzuchwalać, kiedy jest dobrze, ani zagrzebywać, kiedy źle. Że to nie jest stoicyzm i nieodczuwanie (wprost przeciwnie - odczuwa to się czasem do bólu). Że raczej świadomość, że jestem tylko i aż. Aż niepowtarzalny i niepowtarzalnie obdarzony Miłością. Tylko słaby i tylko kruchy. Tylko i aż zależny. I dziwnie mnie ta zależność nie upokarza. Raczej cieszy.

Są dobre zależności, choć cały świat się rozdziera, że wydrap swoje z cudzego gardła i nie daj sobie wmówić, że nie jesteś sam sterem, żeglarzem, okrętem...  

Więc patrzę. Przemilczam wiele rzeczy, bo nie umiem znaleźć słów i zebrać myśli, a poza tym często warto się zamknąć.

I podgryza mnie czasem ciekawość. Taka z dreszczami na plecach - to dokąd teraz? 


poniedziałek, 30 września 2013

niedziela

Już wiem, gdzie mieszka stres. W mięśniach nóg - włazi tam i mieszka, pomieszkuje, bywa, a czasem i jest.

Pamiętać jednak trzeba, że to był dobry dzień. Wreszcie prawdziwa niedziela! I przypomniałam sobie, jaka to frajda - tak jechać na jarzębinowym rowerze przez miasto. Odkryłam też przy okazji, że świetnie się śpiewa podczas jazdy. Na 29go i tak mało kto usłyszy, taki jest ruch i hałas, więc można się nawet nieco podrzeć. Wspaniale, wykwintnie. Brakowało mi. Brakowało śpiewania, a śpiewanie daje radość. Jak rower, jak niedziela, jak czas dla siebie i nie siebie, jak sen, jak słońce, jak to, że tyle jest dobrych rzeczy. 

Panie Boże - Ty czuwaj.

czwartek, 26 września 2013

to, czego nie ma, a jest

"Jest czas, by widzieć,
między chwilami
to, czego nie ma, 
a jest"...

środa, 25 września 2013

Dialogi z Dziewięciolatkiem

Zadanie - do zrobienia w domu. Podano wyrazy, takie jak: kość, liście, orzeszki, nuta, ślady, śnieżynki... Trzeba z nimi ułożyć trzy humorystyczne zdania. 
O. (9 lat): Orzeszki są w sokach trawiennych!
ja: :D

(...)
W ramach kontynuacji owego zadania powstaje pozbawiona sensu, zupełnie oderwana od gruntu, historyjka: "nuty wpadły w buty, buty wskoczyły na słonia, słoń na babcię, babcia na jeżyka"... Nie wiadomo było, jak skończyć ten ciąg fatalnych wydarzeń. Odruchowo palnęłam: "Amen".
O.: A wiesz, że "amen" to znaczy "niech się tak stanie"? Lepiej, żeby się tak nie stało, bo biedna ta babcia... 

(:

poniedziałek, 23 września 2013

szalenie

Chciałabym mieć pianino. (Fortepian i tak się nie zmieści). I uczyć się grać. Samemu. Dla samej siebie. Egoistycznie. Dla uspokojenia. Nie profesjonalnie, bo na to już za późno. Dla przyjemności, bo to jest przyjemność.
Chciałabym mieć pianino. Szalenie. 


Chcę się jeszcze wielu rzeczy nauczyć, bo wiem, że jestem w stanie. A czasu ubywa...

niedziela, 22 września 2013

cisza, głosy, obserwacje i wspomnienia z wakacji

Zupełny brak czasu na wywody.

Chciałam tylko zaznaczyć, że sąsiedzi są czasem, jak słuchowisko radiowe - zupełnie nie wiesz, jak wyglądają, nie masz pojęcia, którzy to i czy ich kiedykolwiek widziałeś, na pewno nie rozpoznałbyś ich na ulicy, ale znasz ich głosy, a czasem nawet wiesz, czego dotyczą ich kłótnie, których wolałbyś jednak nie słuchać...

Jak dobrze, że myślenie jest częścią ciszy, choć czasem bombardującej tak samo intensywnie, jak hałas o dużym natężeniu. I że nie przenikniesz myśli człowieka, choć przecież możesz je zobaczyć - na twarzy i w jego oczach. 

Umiejętność obserwacji, którą, wbrew zakrzyczanym czasom, zachowało wielu ludzi, o czym się przekonuję. Często są to ci, którzy najmniej mówią. Im więcej wiesz, tym mniej się odzywasz bez sensu i to jest objaw mądrości.

Ps.: Zdjęcie, wykonane na Ukrainie. Cerkiew była zamknięta, co zmusiło mnie do zajrzenia do środka przez szpary pomiędzy deskami. Kiedyś o tym wszystkim będzie więcej. Jeśli tylko zdołam i zdążę. A zdjęcie znajduje się TUTAJ.

sobota, 21 września 2013

(nie tylko) do Przyjaciół

Od komputera wysychają mi już oczy, znów trzeba będzie podreperować ich wilgotność (nie, nie mam na myśli płaczu). W tle Solo - wyjątkowo wdzięczne do pracy umysłowo-książkowo-klawiaturowej. Czas przepływa mi gdzieś przez palce, niezauważalnie i sprytnie. Dzień za dniem - rutyna po rutynie i rutyną pogania. Mam nadzieję na szczęśliwy koniec niebawem. Koniec tego, co w tym momencie na nieprzekraczalny margines odsuwa wszelakie normalne aktywności. Przy natłoku ostatnich myśli i emocji, podyktowanych życiem oraz przy jednoczesnym nawale pracy, nie mam nawet siły i ochoty rozmawiać z przyjaciółmi. Czasem myślę, że mają mi to za złe i że jak tak dalej pójdzie, kolejne relacje szlag trafi. Ale kiedy nie mogę, to nie mogę, nie przeskoczę własnego układu nerwowego, który nie nadąża z przetwarzaniem otrzymywanych informacji, komunikatów, refleksji, bodźców. Nie jestem przodownikiem zdolnym do przerobienia trzystu procent normy. Jeżeli czegoś w takich chwilach od kogoś chcę, to, aby zrozumiał, że nie wyrabiam, że nie jest to tylko czysty egoizm sam w sobie okraszony totalnym olewaniem innych, ale że "bycie" jest dla mnie w tej chwili niemałym wysiłkiem. To dni tego rodzaju, kiedy, nawet jeśli znalazłbyś tę godzinę, czy pół na spotkanie - wolisz tego nie robić, obawiając się konieczności słuchania i mówienia, któremu zawsze towarzyszy proces myślenia, na które i tak już nie starcza ci sił. 
Mam w takich chwilach wrażenie, całkiem niebezpodstawne, że ciągnę i "mam się" dzięki modlitwom innych, nawet pewnie nie wiedząc, kogo dokładnie. I przypomina mi się: "jedni drugich brzemiona noście" i że tyle już było momentów topornych i mniej, lub bardziej strasznych, że gdyby nie ta "kroplówka", którą jest modlitwa zanoszona w Twojej (tu: mojej) intencji, to już dawno wszystko skończyłoby się bardzo, bardzo źle. 
Tymczasem trwa i ja trwam, nawalam, zawalam, nie ogarniam i jest mi czasem do dupy, by nie powiedzieć inaczej, ale też jest ze mną, w pewnym sensie, dobrze. Gdy widzisz rozwój, cel, i Kto za tym wszystkim stoi, łatwiej jest zagryzać zęby i podążać naprzód, nie zatrzymując się nazbyt długo nad tym, co dawno już pozostało w tyle.

(...)
Przyjdź do mnie, Boże,
Galilejski Przechodniu,
W porę wschodzącej trwogi,
W porę głębokości,
W porę szalejącego jeziora.

Nie omijaj mnie.
(...)

/Roman Brandstaetter, Chrystus przechadza się po jeziorze, fragment.