sobota, 27 lutego 2010

zima i wiosna pośrodkiem.

Nie jest najlepiej, ale nie jest też najgorzej. Nijak to także określenie, które nie oddaje stanu rzeczy. Śnieg się topi, trochę słońca, deszczu, wciąż orzeźwiający, ale już ze szczyptą ciepła wiatr. Spod śniegu wyłania się tona brudu, człowiekiem uczynionego chaosu. Ale i na ten brud świeci przecież ciągle słońce. Robisz dobrze i źle, mądrze i głupio - równocześnie i na przemian. Bywa także, że nic nie robisz. Już nie wiadomo, czego jest więcej. Próbujesz się zebrać, poskładać, posprzątać swój bałagan. Często wcale się nie starasz niczego ogarniać, tylko siedzisz i machasz nogami. Śpiewasz, albo nie. Śpiewanie męczy i cisza denerwuje. Patrzysz - pod nogi i w niebo, na siebie i ludzi, a może czasem gdzieś dalej jeszcze. Myślisz, że udać się musi, nie teraz, to kiedyś na pewno. A potem śpisz przytłoczony poczuciem niepowodzenia. Odżywasz, oddychasz, łapiesz coś w ręce. I znowu upuszczasz lub rzucasz o ziemię celowo, przy użyciu wszystkich pozostałych sił. I siądziesz kolejny raz i machać będziesz nogami. Na wesoło i na smutno. A potem nowy dzień się zacznie.

piątek, 26 lutego 2010

wiosna i piach

Zmieniam temat licencjatu na "Grzebanie w bibliotecznych katalogach, a grzebanie w piasku - podobieństwa i różnice". Dziś przedzierałam się przez to pierwsze, ale jutro chyba zanurzę się w piachu. Przypuszczam, że tam znajdę więcej przydatnych rzeczy.

Słońce. Ciepło. Coraz cieplej. Wiosna.
Z pozoru, wierzchem, zewnętrznie.


środa, 24 lutego 2010

wiosna chyba może

Wiosna. Cieplej, brudniej, więcej psów i lżejsze ubranie. Spod śniegu tony śmieci. Ludzie są brudni.
Przede wszystkim jednak słońca trochę już wpada uszami do mózgu. I przypieka nos.


I czasem się zapomina, po co się żyje. Dlaczego. Ku czemu.

wtorek, 23 lutego 2010

akwarele i słońce.

Słońce. Przynajmniej ono. Móc pochłaniać zapach słońca z wypiekami na twarzy. Jakoś nie mogę.

W księgarni przeczytałam dziś książkę dla dzieci. O pandach. Ładna. I wdzięczne, akwarelowe obrazki.

poniedziałek, 15 lutego 2010

garstka myśli

Z założenia nie lubimy poniedziałków...

Bez zakładania - ten zaczął się od gwałtownej pobudki twardym drganiem telefonu oraz stwierdzenia braku słońca przy równoczesnej szarości życia. Minuty ciężkie, przytłaczające, ołowiane. Przystanki zachlapane, zasypane tonami śniegu. Śniadanie bez przekonania i noga za próg z konieczności. (Konieczności bywają zbawienne).

Nie lubię, kiedy dzień zaczyna się odczuciem przytłoczenia na każdym centymetrze kwadratowym ciała, ducha, umysłu i czego tam jeszcze... (Zwłaszcza, że jeśli przemnoży się ten powierzchniowy ogrom przez moje cztery, przed oczyma pojawia się imponujący metraż).

I takie to było usiłowanie niereagowania na podszepty rozumu, że będziesz się taplał w bagiennych nastrojach cały boży dzień.

I sen w busie. Sen uśmierza bolączki wywołane kiepskim nastrojem.

Wbrew snującej się szarości, popołudnie potoczyło się przyjaźnie. Płynęło w radości wspólnego kursowania pomiędzy mieszkaniami, pilotowania ewakuacji kanapy nieproporcjonalnie większej od otworu wyjściowego, schodzenia i wychodzenia po drewnianych schodach. A ja lubię drewniane schody...

(...)

"Znowu mogę myśleć trochę jakby ściślej". Odrobinę, póki co. Ale jest szansa na progres.

Są takie domy i mieszkania, których drzwi wprowadzają cię w przestrzeń ogromnie sympatyczną. Domy "wystarczająco czyste, by żyło się w nich zdrowo i dostatecznie brudne, by żyło się w nich dobrze". Za ich progiem czujesz, jak każdy metr kwadratowy oddycha ludzkim życiem - kawą, herbatą, rozmowami przy stole, książką zgłębianą w kuchennym kącie, przyprawami, zakupami, obiadem, uszczypliwymi i serdecznymi docinkami, czułością, zdrowym rozsądkiem i odrobiną szaleństwa, jajecznicą, serem, zakurzonym parkietem, stosem książek, gośćmi, śmiechem, myślami, troskami i szczęściem.
Przekraczasz próg pierwszy raz i zatapiasz się z rozkoszą w dobrej atmosferze.
Wypijasz kawę, wdeptujesz swoje ślady w parkiet i wychodząc myślisz po cichu, że może jeszcze kiedyś tu wrócisz?

niedziela, 14 lutego 2010

4/4

Pod nogami rozjeżdżał się mokry śnieg. Poszliśmy na piwo - cała nasza czwórka. Ja, moje ego i rozdwojona jaźń. (Wszak dawno nie byliśmy nigdzie razem). Dopiero w trzecim lokalu znalazły się miejsca w sali dla niepalących. Trunek zniknął ekspresowo. Może dlatego, że jeden na czwórkę. Rozmowa nie bardzo się kleiła, więc wróciliśmy do etapu początkowego - w mokry śnieg uliczny. Rozjeżdżaliśmy się razem z nim.

sobota, 13 lutego 2010

a jak ambiwalencja, a jak agresja

Na moim podstawówkowym zeszycie do matematyki był rysunek pana Mleczki. Na nim dwa skorupiaste gady (nawet nie pamiętam, co robiły). Istotny jest podpis, który chyba podświadomie wlazł mi na miejsce dewizy życiowej: "Są takie chwile w życiu żółwia, że musi komuś dać w mordę". Nie wiem, jak to z żółwiami bywa, ale ja nie narzekam na brak powyżej opisanych momentów egzystestencjalnych. Co w tym jest, że czasem chciałoby się naprawdę komuś przyłożyć? Tylko nie bardzo jest komu, bo nikt na to nie zasłużył. Zawsze istnieje taka ewentualność, że ktoś jednak w łeb dostanie, a jakże. I tylko później strasznie się tego żałuje.

Są i takie chwile, kiedy chętnie wymieszałoby się piwo z winem (wszak humor skacze po tym w górę niczym - podobno - temperatura ciała po zjedzeniu surowych ziemniaków). Z drugiej strony wkrada się myśl, że już przecież dość się namieszało i więcej nie trzeba.

Ambiwalencja taka, że chyba ją rozszarpię.

piątek, 12 lutego 2010

sianem i lipą

Kolejny dzień rozpoczęty popołudniem. Tego nie było w planach. Po szaleńczym, sesyjnym ślęczeniu nad książkami, moja swoboda rozrosła się gwałtownie. Czas jednak rozpocząć kontrolę nad wzrostem tejże, w przeciwnym razie gotowa mnie zepchnąć na margines mojego(!) egzystowania. Biblioteką zajmiemy się po niedzieli, teraz czas najwyższy nasycić nieco głód społeczny. Pierwszy krok to sporządzenie listy spotkań zaległych, ludzi, których nie widziałam sama nie wiem już odkąd, aż wstyd się przyznać. Tak sobie myślę, że strasznie to łatwe i bardzo niezdrowe zarazem - zamknąć się w swoich sprawach, zapominając o innych. Odkładać na później wspólną kawę, spacer, wino. Bo tysiąc wymówek. Owszem, bywa, że czasu nie ma naprawdę. Gorzej, jak potem przestaje się chcieć ruszać z domu. Bo... zima. Tak jak dziś.
Wiosny pragnie się całym sercem, duszą, ciałem. I za słońcem tęskni. Nie zamierzam jednak czekać do jej przyjścia z wyjściem za próg.
Dziś jednak ograniczam się do towarzystwa Prochaśki, (bardzo lubię takie ograniczenia), bo u niego lato i sianem pachnie. I lipą...

"(...)Co roku obcinało się z niej kilka gałęzi, z których obieraliśmy kwiaty. Rozścielone na strychu były dla mnie ucieleśnieniem szczęścia. Zanurzałem twarz w nagrzanych kwiatach, wdychałem kilka razy ich zapach i czułem, że jestem".

Cholernie to przyjemne - czuć, że się jest.

środa, 10 lutego 2010

apples

"Jabłka Adama" po raz kolejny. Uwielbiam. I jabłka i Adama i ich syntezę. I jedyne w swoim rodzaju "kurma wać" Khalida. W ogóle fabuła tego filmu okraszona dobrym, czarnym humorem... kocham na swój sposób. :)

Bo w życiu chodzi właśnie o tę zakichaną szarlotkę.

spragnienie

Że chciałoby się spakować plecak i dać nogę. W lewo. Nie, nie - w prawo. To znaczy to zależy, czy stoisz tyłem, czy przodem do mapy. W każdym razie na Wschód. Tam, gdzie u czyta się jak y i odwrotnie. W przestrzeń wcale nie tak odległą i nieosiągalną, a jednak znów zbyt daleką. Bo pierwotnie tak właśnie miało być - zbieram wpisy do mojej zielonej książeczki, upycham manatki i wsiadam w pociąg. I już mnie tu nie ma. Jednak wizja nadepnięcia na kawałek ziemi szechyńskiej, lwowskiej, fastowskiej, kijowskiej odfrunęła tak, że ręką dosięgnąć nie sposób. Na jej wyciągnięcie spłynęła natomiast powinność zaszycia się w zonie okularników - w bibliotece. Widmo licencjatu robi się coraz bardziej agresywne. Ba, z widmem tym przestaję już żartować. Prostuję się poważnie, poprawiam okulary, ściskam pióro i... żegnajcie dworce z szerokimi peronami i złote, uduchowione banie. Chciałoby się bardzo odetchnąć swoim-nieswoim, ale na pewno innym powietrzem i usiąść pod synim niebem. Tymczasem jednak zagospodarować trzeba tę ciasną już przestrzeń podniebną, w której wszelkie możliwe ścieżki przejść można z zamkniętymi oczami, tyłem i po pijaku. Ten mój kawałek podłogi. Zadeptany, przetarty, małoprzestrzenny. Innowacji ciut, troszeczkę, a w rękę teksty Prochaśki i Żadana. I może tak przetrwam, na tej kroplówce, do razu następnego.

poniedziałek, 8 lutego 2010

szufladki

Zdrowy rozsądek? Nie zawsze, niekoniecznie. Bo bez niego łatwiej otrzeć się o absurd.
Ale ja dziś nie o tym.

Patrzę na ludzi. Różnych, wszędzie. Nieupychanie ludzi do szufladek - godne szacunku. Godne szacunku, bo człowiek taki właśnie jest - zasługujący na szacunek. Naprawdę trudno czasem odłożyć na bok własne mniemania, zepchnąć na margines cały swój przerośnięty subiektywizm i popatrzeć po ludzku. Po ludzku na człowieka... Niby takie oczywiste, a wciąż trudne.

Ludzie są wrażliwi i to mi się w nich podoba. (Nie mylić z przewrażliwieniem). Przypuszczam, że wrażliwość jest naszym boskim pierwiastkiem. Wrażliwi ludzie tworzą rzeczy szczere. Po prostu piękne. I to jest szalenie ważne, bo żyjemy tu, gdzie moda na cynizm i pogardę, czyli na zabicie człowieka w człowieku.

Gardzę pogardą.

piątek, 5 lutego 2010

little darlin'

Nie, nie jestem przesądna. Jednak miłe to wielce, gdy pierwsze słowa po włączeniu radia, to: "Everything's gonna be all right!". Z piosenki pana Boba, rzecz jasna, choć w nieco innym wykonaniu. Śpiewał ten sam człowiek, który w innej piosence twierdzi, że "Słońce nie świeci już swą paszczą nad dachami miast". Na przekór jemu, dziś akurat paszczę rozdziawiło.

Pchnięto godzinę zaliczenia - z 12:30 na 15:00. To chyba znak, żebym się jeszcze czegoś nauczyła. Idę więc chłonąć ideologie różnych panów nacjonalistów i innych.

A wracając do Boba - czy zamiast "no, woman no cry" nie powinno być "no woman - no crime"?...

;)

czwartek, 4 lutego 2010

patrz, patrz - wzeszło słońce !

Wstałam. A że notateczki stygną i ochota z upływem każdej cennej sekundy też, to tylko raz-dwa-trzy i już mnie tu nie ma.

Primo: Wstaję (powiedzmy, że jest to rano) i od razu pełną gębą, wszędzie, w każdym kącie, szczerzy się słońce! :) Podobno świstak widział swój cień, ale ja i tak myślę, że coraz bliżej nam do wiosny. I znów się zazieleni, a ja będę mogła zamienić stos ubrań na jakiś zwiewny płaszcz i lekkie buty. O, tak - pragnę tego.

Secundo: Jestem Polakiem i jest mi z tym dobrze. Powiadają, że Polacy wciąż marudzą. Coś w tym jest, bo też cierpię na tę przypadłość... Mimo wszystko nie zamierzam usprawiedliwiać jej polskim genem na malkontenctwo. Tak, czy siak, ja lubię ten kraj i tych ludzi tutaj. Fajnie jest urodzić się w miejscu, gdzie lubi się ludzi. :)

Tertio: Śniło mi się, że miałam obronę pracy licencjackiej. I w komisji był rektor uczelni (nie wiem, po co?) i że pytali o jakieś zagadnienia, o które ja absolutnie nie wiedziałam, że będą chcieli zapytać. I przede mną obroniła się Dumka. I jeszcze, że nie wiedziałam, w co się ubrać na tę obronę. To był chyba wątek główny tego snu - co ja mam na siebie włożyć, gdy w komisji rektor spoczął? :P

środa, 3 lutego 2010

ma się udać

Szaro, buro i ponuro. W ksero kolejka. Gdy już doczekasz się swoich pięciu minut - trwonisz majątek na powielenie kilogramów notatek. Z rozmachu gotów jesteś przepuścić przez kserokopiarkę ulotki z pizzerii i mokrą od śniegu gazetę, którą dostałeś na przystanku... Przebiegasz przez sklep, jak zawsze pełen plączących się pod nogami ludzi. Łapiesz trzy wybrane wcześniej przedmioty (o czwartym zapomniałeś kolejny raz), zahaczasz o kasę i truchtem niemalże na przystanek. Drepczesz w miejscu przez dwadzieścia minut (jakże nudno tak stać bez ruchu), odprowadzasz wzrokiem dziesiątki busów, które akurat nie jadą w twoją stronę... W końcu na horyzoncie pojawia się ten oczekiwany. Jedziesz i oswajasz się z myślą, że wszystko na niebie i na ziemi obwieszcza: "nie zdasz kolejnego egzaminu". Przypominasz sobie, że jesteś śpiący, odzywa się także pragnienie skonsumowania czegoś ciepłego i przelania przez przełyk upragnionej porcji kofeiny.

Dom. Zapach kawy i papieru z ksero.
Bierzesz do ręki zimne notatki.

Dzień świstaka.

Ale to, co możesz zrobić w życiu najlepszego, to wciąż, z uporem maniaka, starać się.
Kroczek po kroczku.

Wszak nie ważne, że się gmatwa. Jako rzecze W.W. :)

poniedziałek, 1 lutego 2010

o zachciankach

Biegam, krzyczę i zerkam na zegarek. Zawsze tak jest, kiedy się śpieszę. Teologia apofatyczna dziś przyniosła mi całkiem niezłą ocenę z egzaminu. Lubię trafiać w zagadnienia. :)

Poniedziałek nieco senny (poniedziałki tak mają) i nic chyba nie pomoże opróżniony kubek mocnej, ciepłej, mlecznej kawy. Ku jej czci stworzę kiedyś hymn pochwalny, choć może nie powinno się gloryfikować nałogów... ;) Ja tam jednak moje kofeinowe uzależnienie bardzo lubię. Wielce prawdopodobne, że jestem najzwyklejszym w świecie niedociśnieniowcem i stąd ta sympatia. Kawa rano, kawa po południu i dzień nabiera smaku.

Przyglądam się bacznie mojemu sesyjnemu funkcjonowaniu i po cichu myślę, że cały ten egzaminacyjny proces można przyrównać do... ciąży. Porównanie to czynię na wpół teoretycznie, wysnuwając wnioski z historii tych, którzy błogosławiony stan mają już za sobą. Skąd ta myśl? Ano stąd, że sesja wzmaga mój apetyt na rozmaite zachcianki. Jedną z nich było pochłonięcie soku z cytryny (ciąża - ochota na kwaśne). Analogii jest jednak więcej - ot, choćby to, że chciałoby się pospać długo i wygodnie, a tu za człowiekiem chodzi permanentnie uczucie zmęczenia. No i przede wszystkim - każdy czeka na finał, na efekt, na tzw szczęśliwe rozwiązanie. Na szczęście jednak stan sesyjnej niepewności i oczekiwania nie trwa dziewięć okrągłych miesięcy... :) A najważniejsza różnica między obydwoma stanami polega na odczuwaniu radości - żadna piątka z najgorszego egzaminu nie da ci tyle szczęścia, co upragniony potomek... :)

Powyższa analiza porównawcza niestety nie odnosi się do panów... Cóż, dokonałam niewinnej dyskryminacji.

Prócz wzmożonej chęci na czekoladę i większej częstotliwości kursów do kuchni, w celu zrobienia kolejnej herbaty, naszła mnie wczoraj chęć niecodzienna. W kwestiach komfortowego wypoczynku więcej mam chyba z minimalisty, wystarczy ciepłe łóżeczko, trochę spokoju i już się regeneruję. Niemniej dzień wczytywania się w tajniki teologii katafatycznej i apofatycznej zaowocował bólem głowy i ogólnym zmęczeniem. Z tego wszystkiego zapragnęło mi się skorzystania z kojących właściwości wody. Przed oczami stanęło burżujskie dżakuzi, w którym można odprężać się do woli, sącząc z wolna lekko procentowy trunek. Do tego w tle subtelna muzyczka i już jesteś gotwy powiedzieć: "chwilo, trwaj wiecznie!"...
Otwierasz oczy - wizja pryska i już wiesz, że wystarczyć musi gorący prysznic z poziomkowo-żurawionowym płynem do kąpieli. Życie...

:)