czwartek, 28 lutego 2013

kwestie muzyczno-miłosne

Kiedy człowiek przeżywa bardzo poważny kryzys natury uczuciowej, jest przekonany, że sypie mu się świat, że właśnie nastał koniec, amen, że ktoś z rozmachem przybił gwóźdź do jego trumny. Mija parę lat i na wspomnienie tym podobnego kryzysu uśmiechasz się czule i serdecznie do siebie samego i właściwie nic nie stoi już na przeszkodzie, by uśmiechnąć się i do sprawcy burzy w szklance wody. Było-minęło, wszystko płynie, życie jednak wciąż, niezmiennie i uparcie się nie kończy, w międzyczasie przeżyłeś wiele nowych - z jednej strony cudownych, z drugiej bardziej nieznośnych, od tamtych "kryzysowych", dni. Wtedy oczywiście nie byłeś w stanie zobaczyć w tym nic, a nic dobrego, ani ździebko, no po prostu ktoś ci serce złamał. Z czasem okazało się, że nie złamał, a jedynie lekko zwichnął oraz że po tym zwichnięciu masz w sobie więcej siły, a także absolutne przekonanie, że dobrze się stało, jak się stało. Błogosławię Pana i nie jest to ironia. 
Mniej więcej po tamtej (w obecnej chwili już dla mnie zabawnej) rozpaczy pozostała mi, być może dogrobowa, choroba, przypadłość i zachwyt trzema mężczyznami. Jednym z nich jest szwedzki wio, wio-lo, wio-lon-cze-li-sta-lalala (i kontrabasista), drugim izraelski perkusista, trzecim... no, jasna sprawa, że Leszek Możdżer. 
I oto teraz nastaje chwila, kiedy trio Możdżer-Danielsson-Fresco wystąpi w tym mieście, a ja muszę rozstrzygnąć, czy mogę sobie na taką przyjemność pozwolić... Finansowo natenczas byłby to rodzaj szaleństwa, ale doprawdy choruję na nich, odkąd do świadomości dotarło, że koncert jest. Dodatkowo zżera mnie ciekawość, co panowie zaprezentują tym razem, gdyż materiał koncertowy jest czymś nowym, co dopiero niebawem wyląduje na błyszczącym krążku.  (Nawiasem nagrywać będą w tymże samym miejscu, w którym rok temu wysłuchałam innego koncertu - Pasji wg św. Łukasza - Penderecki, Jarzyna).
 ...
Ach, wiosna, odnawiające się sentymenty i odgrywające w życiu człowieka niebagatelną rolę instrumenty. We właściwych dłoniach! Jak już ostatnio wspomniałam - teraz mam czas na słuchanie. Uczę się tej sztuki walki. No i właśnie - walczą we mnie dwa głosy, jeden to: kup bilet i idź, drugi: za drogo, wydatki... 

Przemyślam.

środa, 27 lutego 2013

przebłyski

Noszę w sobie dwa, może trzy niezrobione zdjęcia. Nawet niezupełnie zdjęcia, raczej plamy i kolory, kształty i fakturę, urywki rzeczywistości i urywek człowieka - wszystko nieobjęte żadnym, a tym bardziej już profesjonalnym kadrem, ale jednak wiszące w oczekiwaniu, jak koszule gotowe do ubrania. 

Niektórzy mają sport, ja chodzę po schodach, dając windzie odpocząć od moich ciężarów i grymasów do lustra. W wychodzeniu do góry najfajniejsze jest to, że dopóki nie dotrzesz pod właściwe drzwi, możesz nie zapalać światła - jest prawie ciemno i to jest fajne. Nie oglądasz po drodze niczego, poza urywkami światła, wpadającymi przez niewielkie okna na klatce. Jest więc prawie całkiem ciemno i możesz sobie w tej ciemności wyobrażać cokolwiek i cokolwiek myśleć, bo nikt twoich myśli nie zaślepia. Możesz na przykład udawać, że jest już lato, albo zaawansowana wiosna i na zewnątrz wszystko tętni życiem.
W rzeczywistości jeszcze nie tętni, ale już się budzi, do moich zmysłów docierają coraz mocniejsze i dłuższe promienie słoneczne, co jest przyczyną radości, chęci (od)życia, wzięcia się za siebie i za życie, które nieco boleśnie wdepnęło w proces obumierania  podczas wydłużonej szarości zimy i pozimia. 
Najważniejsze, że jest już prawdziwe, słoneczne światło. Wprawdzie jeszcze trochę jak na lekarstwo, ale spodziewam się niebawem wyraźnego zwiększenia dawkowania. 

Czas jest taki, że nie obfituje w konkretną pracę, ale za to udaje mi się spotkać. Planowanie, nieplanowanie, czasem nawet z zaskoczenia. Wszystko to dobre jest, w relacji z drugim człowiekiem uświadamiasz sobie, kim naprawdę jesteś i konfrontujesz wszystkie prywatne niechcenia i niemożności ze światem zewnętrznym i tobie przyjaznym.

I gdybym miała powiedzieć, że wszystko jest dobrze, pięknie i wspaniale, to byłaby to chyba pewnego rodzaju egzaltacja. Ale jeżeli mam stwierdzić, że wszystko jest beznadziejne i przytłaczające, to to już byłoby kłamstwo dużego kalibru. 

Kiedy coś się sypie, dostaję coś dobrego z drugiej strony, jakby "w zamian", a może po prostu w odpowiedzi? 

Jestem bardzo wdzięczna Bogu za ludzi, z którymi mnie spotkał i wciąż spotyka i za coś jeszcze. Z dnia na dzień przekonuję się o tym, że "łaska" nie jest pojęciem abstrakcyjnym i nieuchwytnym. Uczę się słuchać i patrzeć i dociera do mnie, że to tak samo ważne jak "czytać i pisać". I ciągle strzelam kleksami, ale nie zaciskam już pióra z taką zawziętością, dzięki czemu ręka mniej boli. ;)


wtorek, 26 lutego 2013

kto ma uszy...

Słowa są w pewnym sensie sieczką. Pociachane jak pietruszka, na drobno. Siedzę w gąszczu posiekanych słów, jak w pietruszce. Jedne wypowiedziane, inne usłyszane, pośrodku ja, jeszcze nie całkiem, ale jednak zasypana. Po wszystkim, co padnie z ust, jakkolwiek bardzo się staram o szczerość i prawdziwość, lekko jak piórko na całą tę stertę spada jedna prawda: łatwo jest mówić. I nie chodzi o to, że to tylko takie ot, paplanie, ale o to, że dużo wiesz, a tyle masz problemów z zamienieniem słowa w czyn. Albo, że tyle mówisz, ale wciąż boisz się powiedzieć jakiejś jednej, dwóch, może trzech rzeczy, bo nie do końca wiesz, jak to się robi. Doświadczony wygadaniec zobowiązany do uroczystego zamilknięcia. Trudno powiedzieć, czy to dobrze, czy źle. Myślę, że chyba nie zawsze da się to ocenić. Trudno jest nazywać, odkrywać sens i nadawać mu imię. Czasem jest trudno, nie zawsze. A przede wszystkim człowiekowi bardzo potrzeba ciszy. Więcej nawet: Ciszy - przez wielkie "C". Żeby usłyszeć. 

Pragnę nauczyć się słuchać. W rzeczywistości, w której żyję, słuchanie jest jak sport ekstremalny, jest dyscypliną zdecydowanie niepowszechną i niepopularną. A ja potrzebę taką mam - chcę słuchać, by móc usłyszeć. 

poniedziałek, 25 lutego 2013

"będę łyżką światła rozweselać to wszystko"*

Dzisiejsza sepia, którą zapewne częściowo zawdzięczam temu, co wisi nad miastem oraz brudnym, pozimowym oknom, ale przede wszystkim jednak słońcu, które zaczęło się wreszcie pokazywać na niebie, sprawiła mi dużą radość. Wreszcie zmienia się światło i pora roku, śpiewają ptaki i wydłużenie dnia nabiera kształtów i smaku prawdziwej przyjemności. Zaczyna się chcieć żyć, sprzątać i działać. Wprawdzie wciąż wszędzie jest brudno (po zimie tak jest zawsze) i wprawdzie wciąż nie ma gwarancji, że zima ustąpiła ostatecznie, ale każdy przebłysk życia daje realną nadzieję na to, że nie tylko dojdzie ono wreszcie do głosu, ale i wybrzmi pełną piersią. Że zaczerpniesz, weźmiesz głęboki oddech i dotkniesz tego, co zachwyca. (Wszystkie odwołania do oddechów i powietrza należy rozpatrywać w całkowitym oderwaniu od tego miasta). 

W życiu jest dokładnie tak samo - każda wygrana potyczka daje nadzieję na to, że będzie się udawało bardziej, częściej, lepiej, że zwycięstwo nie jest nieuchwytnym zlepkiem marzeń, pragnień i wątpliwości. Z czymkolwiek się walczy. (Oczywiście pomijając smog nad miastem).

Wpis ten miał być poświęcony czemuś zupełnie innemu, ale pomalkontencić jeszcze zdążymy. Tymczasem nie psujmy nastroju, nie załamujmy światła, nie dajmy odpłynąć sepii, która od szarości jest zdecydowanie cieplejsza i napawajmy się zarodkiem życia w życiu i nie interpretujmy ostatniego stwierdzenia nazbyt dosłownie, gdyż akurat nie o ciążę się tutaj rozchodzi. 

Wyczuwam nad sobą błogosławieństwo (proszę nie mylić z tzw. "stanem błogosławionym") i stąd jest mi dobrze, choć można by ów stan podważyć niejednym, konkretnym argumentem. Nie czas jednak na podważanie. Ważne jest to, co trwa. Teraz i tutaj, ponieważ już nie ma wczoraj i jeszcze nie ma jutra. 


*tytuł zaczerpnięty z piosenki SDMu: Koncert. 
   

niedziela, 24 lutego 2013

głosy

Z małych przyjemności lubię kaszkę bananową po szóstym miesiącu i kawę z mlekiem i miodem. Tak (i nie tylko) jednam w sobie dorosłego człowieka z tym nie za bardzo. Lubię też czasem coś  zaśpiewać mniej, lub bardziej pod nosem i kiedy jest wiosna. Kiedy jest wiosna - śpiewać i kiedy jest wiosna - nie śpiewać, czyli kiedy jest wiosna lubię w ogóle, bez względu na stopień powiązania ze śpiewaniem. Choć wtedy to się akurat bardziej chce (śpiewać) i nie tylko mnie bardziej (i nie tylko śpiewać). Życie dochodzi do głosu. Moje też już dochodzi, czasem nawet szepnie, burknie, przemówi, choćby i zdawkowo - grunt, że języka w gębie nie zapomniało. Czasem milknie zawzięcie i muszę je namawiać do mówienia - zwykłe udzielenie głosu nie wystarczy. Przy zwyczajnym udzieleniu głosu peszy się, czerwieni, buraczy i zamyka w sobie - szczelnie, skutecznie, na amen. Namawiam więc, jak mogę, albo wprost przeciwnie - wcale nie. Ale jeżeli nie, to wtedy trzeba oczekiwać, aż się wydarzy. Poczekać, aż zgraja myśli dojdzie do głosu, aż uporządkuje się w szereg, dwuszereg, tudzież cokolwiek uporządkowanego i dającego się nazwać, określić, zdefiniować. Trzeba czasu. Trzeba dać sobie czas - dać sobie coś, co do mnie nie należy, pozwolić sobie na tę koniecznie potrzebną rozrzutność. Niemożliwe jest wiedzieć wszystko już, albo - jeszcze lepiej - zanim pojawi się wątpliwość. Owszem, na każdą odpowiedź można znaleźć pytanie, jednak gdyby tak zastanowić się, co było pierwsze - jajko, czy kura - to chyba jednak najpierw są pytania, odpowiedzi później, albo też wcale. Pytania bywają męczące, jak męczące bywają dzieci mnożące pytania w zastraszającym tempie. I bywa, że niektóre trzeba odłożyć na później (pytania, nie dzieci), pozwolić im dojrzeć (choć i dzieciom trzeba na to pozwolić), jak to się czyni z winem. 

A w międzyczasie żyć po prostu - jeść kaszkę bananową po szóstym miesiącu, pić kawę z mlekiem i miodem i śpiewać. I dać sobie czas na dojście do głosu. I uczyć się słuchać.

poniedziałek, 18 lutego 2013

o powszechnej ekskluzywności

Czasami chce się, by ten, kto jest obok, posiadał zdolność współodczuwania. By cierpiał tak, jak ty cierpisz i zachwycał się tym, czym sam się zachwycasz. By rozumiał zarówno twój ból, jak i twój zachwyt, do głębi i na wylot. By znał ich smak, żeby wiedział, żeby NAPRAWDĘ rozumiał. Ale ani głębokiego bólu, ani głębokiego zachwytu nie da się wytłumaczyć. Nie da się drugiemu człowiekowi "dać do potrzymania" swoich największych poruszeń, by zobaczył, ile ważą. Nie da się nawet wtedy, gdy ma on najlepsze chęci. We wszystkich ważnych sprawach można drugiej osobie tylko (aż) towarzyszyć, ale nie sposób przeżyć czyichś wrażeń, czyichś emocji, czyjegoś żalu, ani też radości. Można współuczestniczyć, można dzielić, nie można stanąć na miejscu drugiego człowieka, by go zastąpić. Życie to profesja bez zastępstw. 

Nauczyć się nie wciskać komuś na siłę własnych emocji, uszanować inne położenie drugiego człowieka, jego prawo do niezrozumienia ciebie - to wszystko jest szalenie ważne i szalenie trudne. Ludzie mają wobec siebie zawyżone wymagania i to rodzi wybuchową mieszankę irytacyjno-frustracyjną. Człowiek nie może od drugiego człowieka oczekiwać, że ten stanie się Bogiem - że wszystko w lot pojmie, zrozumie sytuację w każdym najmniejszym szczególe i jeszcze ją z nim i w nim przeżyje. Zdolność absolutnego rozumienia twojej rzeczywistości ma tylko Jeden Bóg i tylko On jest w stanie zrozumieć każde twoje poruszenie - zarówno w jedną, jak i w drugą stronę. Tylko On naprawdę pojmuje wszystkie odchylenia. Więcej nikt. 

Pomiędzy "ze wszystkim jestem całkiem sam", a "we wszystkim, co przeżywam, Jest ze mną Bóg" istnieje ogroooooooomna przepaść i żeby przez nią przeleźć, albo nad nią przeskoczyć, potrzeba czasu, a niejednokrotnie i jakiegoś motywującego głosu z serii "tylko w dół nie patrz". I chyba każdego trzeba zachęcać, albo też  czasem subtelnie popchnąć, w inny sposób. I myślę, że równie skuteczne może być "przejdziemy sobie teraz tym mostkiem kroczek po kroczku", jak i opcja z przelotem na lianie w stylu Tarzana. Bo bywa i tak, że aby cokolwiek zrozumieć i dostrzec, trzeba się z rozmachem roztrzaskać. 

W każdym razie - po tej drugiej stronie człowiek zaczyna się uczyć że "sam" jest błogosławieństwem, nie przekleństwem. Pewne radosne i wprost przeciwnie doświadczenia są dane tylko mnie, tylko tobie, tylko jemu. Taka maksymalna ekskluzywność. "Tylko ja i ja", albo "tylko ja i Pan Bóg" - zależy, jak kto na to patrzy i co kto sądzi na ten temat. Perspektywa "ja i ja" jest raczej ponura i przygnębiająca - być permanentnie nierozumianym w tym, co najważniejsze... wesołe to  raczej nie jest. Perspektywa druga - "ja i Pan Bóg" brzmi może bardziej bajecznie, ale na szczęście właśnie ta jest prawdziwa. Co nie znaczy, że lekka, łatwa i zawsze przyjemna. Nie zawsze. 

Nie zmienia to faktu, że jestem Mu wdzięczna za każdą "prywatną zaczepkę", za każde jedno szturchnięcie z Jego strony i za wszystko to, co widzę tylko ja - za każdy mój prywatny zachwyt, z dedykacją od Stwórcy. To już nawet nie jest seria limitowana, to jest jeden-jedyny egzemplarz, dostosowany wyłącznie do moich potrzeb i możliwości. 

I piszę to teraz, kiedy nie jest słodko, lukrowo, ani cudownie i kiedy wiem, że On wie, jak jest. Wie i dlatego ciągle nie przestaje mnie przyjaźnie szturchać. 

Bo taki właśnie Jest Pan Bóg, o Którym chcę, abyś wiedział, że Jest.

sobota, 16 lutego 2013

o wolności, braku słońca i dużym zwierzu

I pomyślałeś, że wielkie to szczęście, iż otaczają cię ludzie mądrzy. Bo nie każdy ma takiego farta w życiu.

Granice nocy przesuwają się to w jedną, to w drugą stronę, trudno odczuć różnicę, gdy ciągle wszystko jest tylko mniej, lub bardziej szare. Kiedyś nie znosiło się listopada - rozciągał się w czasie  bez cienia litości, za to sam był jednym wielkim cieniem, budził deszczem w środku nocy, albo po prostu w środku nocy, który to środek - jak się chwilę później okazywało - był ranem. Punkt widzenia zależy od punktu leżenia - dla mnie okolice piątej nigdy ranem nie będą, a już na pewno nie jesienią, albo zimą. Ostatnimi czasy listopad to dobry miesiąc, a słońca w nim zdecydowanie więcej, niż w lutym. (Co z marcem, to się dopiero okaże). Nic dziwnego, że śni się, że idziesz na plażę, grzać się w słońcu, zuchwale olewając wizytę w przychodni i równie zuchwale informując pielęgniarkę, że nie masz dziś ochoty na badania, więc nie będziesz ich robił. Tylko, że kiedy się budzisz, jest tak samo ciemno, jak było i niewielkie to pocieszenie, że za kilka godzin wzejdzie słońce, gdy zwrot ów oznacza jedynie kolejną z rzędu bladą szarość. To tak, jakbyś dostał kartkę papieru, czarną farbkę i pędzel i kazano by ci malować obrazek,  na pytający zaś wzrok, że jak to tak - cały czarny? - dostałbyś jeszcze jedną farbkę - białą, dzięki której uzyskałbyś możliwość zastosowania całej gamy szarości. Piękne, tylko nie kiedy pragniesz każdego ciepłego koloru i każdej świeżej zieleni - czegokolwiek, co odnosi się do życia. (I trudno się dziwić, że kiedyś słońce było dla człowieka bogiem).

Poza tym wiesz już,  że decyzja to najbardziej to, co należy do ciebie oraz że należy zarówno słuchać rad mądrych ludzi, jak i samemu rozstrzygać, co jest dla ciebie najkorzystniejsze. Niejednokrotnie trzeba też zdecydowanie odciąć się od wszelkich oczekiwań ze strony innych, nie tyle niemądrych, co po prostu nie będących Panem Bogiem (trudno mieć do nich o to pretensje) i nie znających wszystkich okoliczności. Bo rzecz nie w tym, by być zrozumiałym dla wszystkich naokoło, ale by samemu rozumieć to, co się robi - znać przyczyny i skutki, wiedzieć, dokąd zmierzam i po co. Reszta jest mało istotna. Liczy się cel, który wprawdzie środków nie uświęca - o tym też trzeba wiedzieć i pamiętać(!), ale pozwala na wybór innej drogi doń prowadzącej, innej niż ta, którą wybrał ktoś przede mną i ta, którą wybiera ktoś obok. Oto jest świętość wolności. Niepodważalna. Jeżeli Bóg dał ci rozum, to rób użytek z rozumu.   

Kolejny wniosek, nawet nie z dziś, ale jeszcze niezrealizowany, jest taki, że przy najbliższej okazji zorganizuję sobie coś zielonego - choćby bambusa, albo jakieś inne ziele. Niech mi cokolwiek przypomina o życiu, bo aura za oknem jest aluzją chyba tylko do spopielenia. Wiadomo, najfajniejsze żywe, niezielone, to pies, ale pies to także odpowiedzialne zobowiązanie i przywiązanie do miejsca, a ja nie mam teraz możliwości hodowania żadnego labradora, czy innego wielkiego zwierza (bardzo małych kundli nie uznaję, przepraszam). Duże zwierzę to dużo ciała. Można się nacieszyć.

I wniosek najpierwszy - bardzo mylnie utożsamia się każde nieszczęście własne z Panem Bogiem. Bardzo mylnie, bo dłuuugo tak miałam i wreszcie dotarło pod czaszkę, że to nie tak. Kto, jak kto, ale akurat On jest źródłem każdego dobra, nigdy zła i nigdy nie powoduje śmierci człowieka, zawsze daje życie. 

Patrz! Kładę dziś przed tobą życie i szczęście, śmierć i nieszczęście. Ja dziś nakazuję ci miłować Pana, Boga twego, i chodzić Jego drogami, pełniąc Jego polecenia, prawa i nakazy, abyś żył i mnożył się, a Pan, Bóg twój, będzie ci błogosławił w kraju, który idziesz posiąść.Ale jeśli swe serce odwrócisz, nie usłuchasz, zbłądzisz i będziesz oddawał pokłon obcym bogom, służąc im - oświadczam wam dzisiaj, że na pewno zginiecie, niedługo zabawicie na ziemi, którą idziecie posiąść, po przejściu Jordanu. Biorę dziś przeciwko wam na świadków niebo i ziemię, kładąc przed wami życie i śmierć, błogosławieństwo i przekleństwo. Wybierajcie więc życie, abyście żyli wy i wasze potomstwo, miłując Pana, Boga swego, słuchając Jego głosu, lgnąc do Niego; bo tu jest twoje życie i długie trwanie twego pobytu na ziemi, którą Pan poprzysiągł dać przodkom twoim: Abrahamowi, Izaakowi i Jakubowi.  /Pwt, 30, 15-20/

Ot, świętość wolności. Niepodważalna. I oczywiście można się nie zgodzić, ale to tylko kolejny dowód na wolność. I można usłyszeć zarzuty, ale ważne jest to, że wiesz dokąd zmierzasz i po co, nie to, czy rozumieją cię inni. Oni mają swoje rozumy. Każdy jeden.

piątek, 15 lutego 2013

krzaczkiem wroga nie zatłuczesz*

Nie ma, nie ma, nie ma sytuacji beznadziejnych. Nawet, jeżeli jest to podmokłe pogranicze ciemnej zimy z przedwiośniem. Kolejna podła i bezświetlna epoka miesięczna, oby nie dłużej. 

Walczymy już tyle lat, a tu ciągle nic! Gówno - jak mawiają prości ludzie. /Kabaret POTEM: Troja musi upaść/

Z łóżka wypędzają cię konieczności, będące jeszcze na tyle silne, by wypędzać oraz sympatia i zobowiązania wobec pewnych osób. Wychodzisz niewyspany, a na pewno nieodpoczęty, plączą ci się skutki i przyczyny - leżę, bo jest mi słabo, czy jest mi już słabo od tego leżenia? Bo na pewno jestem, więc myślę, nie inaczej. 

Przez pokrywę zimna i paskudnego zabarwienia powietrza jako pierwsza przebija się pani w piekarni, bo, podobnie jak ja, woli ciemne ciasto od jasnego. Moja słabość do wszelkich kakaowych ciastek, babek i ciemnych biszkoptów sięga głębokiego dzieciństwa, a wiadomo, że z tego okresu dużo człowiekowi zostaje na całe życie. Co do kulinarno-smakowych przyzwyczajeń, to chyba tylko niektóre, bo podstawą niedzielnego obiadu nie musi być już dla mnie kotlet schabowy, potrafię  docenić smak żuru, przepadam za zupami warzywnymi, natomiast na samą myśl o przesłodzonej herbacie, która kiedyś mnie zachwycała, nieco mnie mdli.

Przez kolejną szarą warstwę pt. "jak tylko wrócę i zjem śniadanie, to się położę", przebija się H. - człowiek bardzo pogodny i zawsze dobrze na mnie wpływający. (Aż na usta ciśnie się ramzesowe oby żył wiecznie, jednak zdecydowanie lepsze będzie stwierdzenie: niech ją Pan Bóg obdarza wszelkim możliwym błogosławieństwem - bezustannie). Wracam więc i zmieniam strategię.


Jeżeli prawdziwa jest zasada wasal mojego wasala jest moim wasalem oraz przyjaciele moich przyjaciół są moimi przyjaciółmi, to w żadnym razie nie można zignorować tej prawdy, którą jest: znajomi znajomych moich znajomych to moi znajomi. Kolejny wesoły odcinek komedii niekoniecznie romantycznej "Ach, jaki ten świat jest mały, a już to miasto szczególnie". Niewątpliwie jest to ciekawe. Bo wyobraź sobie np. że siostrą twojego siejącego postrach szefa jest łagodna i do rany przyłóż krawcowa z drugiego piętra? Przykład oczywiście zmyślony i wyssany z palca, nie zamierzam publicznie dzielić się każdym odkryciem, ale jedno już wiem: ludzi nie należy się obawiać. Mogą ci bowiem najwyżej pokrzyżować plany i nic więcej. Nie trzeba sobie z tego robić zbyt wiele, o ile nie jest to kwestia być, albo nie być. Poza tym... nawet największy nieustraszony i siejący postrach jest tylko człowiekiem i nigdy nie wiadomo, czemu sieje to, co sieje. Może dlatego, że boi się własnej słabości? Daremne więc strachy, gorszy jest bowiem długotrwały brak słońca.

Gwizdam na zależności, które tak naprawdę nie stanowią o moim szczęściu, co najwyżej mogą nieco zmienić bieg wydarzeń w moim żywocie. Gwizdam na zależności i skłaniam się do przekonania, że życzliwością i właściwie wykorzystanym poczuciem humoru da się wygrać wiele rozgrywek. 
Bo czasem można się już tylko śmiać - to jest lepsza obrona od każdego ataku. 

Nie dajmy się zwariować. A przynajmniej nie po raz kolejny. ;)

Najważniejszy jest wybór strategii. I może się zdarzyć, że będzie on absurdalny i spontaniczny, a jednak strategia obrana w ten sposób przyniesie najwięcej korzyści.

A więc do dzieła! Historia czeka. Troja padnie do naszych stóp. Dup. /Kabaret POTEM: Troja musi upaść/ 

Historia Potemowej Troi w całości: POTEM. Troja musi upaść.
 
 * również i tytuł zaczerpnięty z: Kabaret POTEM: Troja musi upaść.

czwartek, 14 lutego 2013

niewidomy nie równa się ślepy

Właściwie to nie jest ani prosto, ani lekko, ani łatwo, ani przyjemnie, ani nawet jedno z tych wszystkich "ań". Tyle, że jestem, więc myślę. Wnioski wyciągają się same, jak zapałki, albo wypadają, jak włosy przy szczotkowaniu. Albo jak wszystko, co tylko może wypaść z wypchanej po brzegi szafy. Chce się chociaż wiosny, chociaż słońca, chociaż światła, chociaż namiastki życia na chociaż chwilę, okazji, by złapać oddech, dotlenić mózg, odpocząć, a nie tylko spać. Dzień jest już dłuższy, czego prawie nie zauważam, jeżeli nie ma w nim słońca. Jest zimno i wilgotno, od czego pobolewa głowa i sztywnieją i tak już sztywne kości. 


 To jedno. A drugie, to że od jakiegoś czasu zwracam większą chyba, niż kiedyś, uwagę na ludzi niewidomych. Albo jest ich więcej, albo częściej na nich trafiam, albo wyostrzył mi się wzrok. I muszę przyznać, że radość, jaką w nich widzę, jest dla mnie pewnego rodzaju pokrzepieniem. I nie popadajmy w skrajności - nie zazdroszczę im. Z drugiej strony jednak nie czuję względem nich politowania, bo doświadczenie uczy mnie, że to są ludzie silni. Pewnie silni tak, jak wszyscy ludzie są silni - jedni bardziej, inni mniej, inni wcale i pewnie każdy ma dobre i złe chwile w życiu. I wiem, że w wielu kwestiach nie jest im łatwo. Ale - co jest dziwne - kiedy patrzę na człowieka niewidomego, dostrzegam w nim jakiś rodzaj światła i radości nieobecnej u innych. Może to pozór, a może tak właśnie jest, może jest coś w tym. 

Dziś natomiast (a ściślej to już wczoraj) jeden niewidomy człowiek był przyczyną tego, że mogłam się uśmiechnąć. Szczerze i tym rodzajem uśmiechu, który lubię najbardziej i który daje uśmiechającemu się najwięcej radości. Tramwaj, lekko po południu, dużo ludzi. Na jednym z przystanków wchodzi do pojazdu mężczyzna i zajmuje miejsce stojące przy drzwiach. (Ja stoję obok). Tramwaj rusza, jedziemy w bliżej określonym kierunku i nagle ów mężczyzna po prostu, zwyczajnie, głośno kicha. Ot, siła wyższa, nie powstrzymasz... Choć przeczytałam gdzieś, że kiedy zbiera się na kichanie, a kichnąć się bardzo nie chce, należy wówczas potrzeć kilkakrotnie nos i ochota przechodzi. I faktycznie - u mnie to na ogół działa. Niemniej on się nie powstrzymał i głośno, acz kulturalnie kichnął. Podejrzewam, że nikomu, a na pewno nie mnie, nawet przez myśl nie przemknęło, aby jakkolwiek na to zareagować. Obok, trochę przed kichającym człowiekiem siedzi niewidomy mężczyzna, (ja stoję pomiędzy nimi dwoma), który na dźwięk konkretnego kichnięcia reaguje głośnym i zdecydowanym "na zdrowie", na co (nie wiem na ile zdziwiony) kichający pan odpowiedział prawie tak samo słyszalnym "dziękuję". Taka, rzec by można, bzdura. Bzdura, jak tysiąc innych bzdur. Nic nie kosztujące "na zdrowie" rzucone szczerze i otwarcie i - co dało się słyszeć - nie na odczepnego, w stronę całkiem obcego człowieka, we wspólnym tramwaju. Lekko i bez skrępowania. 

I myślę, jak bardzo człowiek potrzebuje takich zwykłych gestów życzliwości, uśmiechów bez drwiny, "dziękuję", albo przepuszczenia w drzwiach. Takiej otwartej furtki czyjegoś ogródka. Bo (choć środowisko, w którym żyję, jest inne, za co można tylko błogosławić Boga) żyjemy w czasach otępienia. Moja chata z kraju... więc co mi tam inni. I nawet to rozumiem, bo nawet podobnie działam. Może ludzie są zmęczeni - sobą i sobą nawzajem. I rozumiem, że w takich tramwajach nie chce się ani gadać, ani słuchać czyjegoś paplania. Mnie też się nie chce. Rozumiem wszystkie słuchawki na uszach, książki, czy zwyczajne tępe i zmęczone spojrzenia, wlepione martwo w brudne szyby. A jednak tak bardzo ucieszył mnie ten "tak nic nie znaczący" incydent. 

A ludzie niewidomi... Ludzie niewidomi uśmiechają się inaczej, wnoszą swoim uśmiechem coś więcej, nie potrafię tego dokładnie wyjaśnić. 

I niewidomy nie równa się ślepy. To dwie różne rzeczy.


środa, 13 lutego 2013

Who crowns you with love and compassion

Wrócił Lars Danielsson, wróciła Asta, wróciło zmęczenie i lekki ból głowy. Wróciła pewnego rodzaju bezradność i pewnego rodzaju złość. Wróciły stare refleksje (mam na prerii dom, mam dom, mam dom, tam przycupnę u drzwi i.../Lao Che-Czarne kowboje/). Wróciły gołębie. Wróciły pragnienia. Wróciła bezsilność i wrócił zarodek odwagi. Wróciło to, co niedobre. Wróciły wątpliwości. Wróciły znaki zapytania i wykrzykniki. Wrócił teatr jednego mima i mim z jednym teatrem. Wróciła chęć posiadania przyzby, fajki i spokoju. Wróciło znużenie brakiem światła i ciepła. Niebawem wróci też wiosna, razem z wszystkimi swoimi życionośnymi elementami. Jedne powroty się lubi, innych niemalże nienawidzi.

Tylko Jeden nie wrócił, tylko Jeden nie wraca, tylko Jeden nie wróci. Nie wróci, bo ciągle Jest. Od i na zawsze. Czasem bezszelestnie, bezgłośnie, bez najmniejszego drgnienia, bez mrugnięcia okiem. Bez komentarza, a w dodatku wbrew jedynej logice, jaką dysponuję. Jest pełen szacunku, również dla moich złych wyborów. Jest pełen cierpliwości tam, gdzie wydaje się, że Jego cierpliwość skończyła się siedemset kilometrów temu. Jest opanowany i stanowczy, zdecydowany i łagodny. Jest zdolny do gniewu, który nie umniejsza Jego Miłości. Jest prosty i nie do zrozumienia. Jest oczywisty i nieprzewidywalny. Jest Ukryty i Wszechobecny. Jest Prawdą i Zagadką. I można tak w nieskończoność... I Jest Nieskończonością.

Cokolwiek robię - od parzenia herbaty, nieumycia po sobie szklanki, poprzez jazdę na rowerze, łamanie przepisów drogowych, aż do zdolności myślenia, wyciągania wniosków i bagatelizowania wniosków wyciągniętych - wszystko robię dzięki Temu, Który Jest i Który dał mi taką możliwość - decydowania, wybierania, zarządzania własnym czasem i przestrzenią, w której się poruszam. I jestem pewna, że drugiego tak radosnego i tak nieznośnego życia nie było nigdy wcześniej i nigdy już nie będzie. Rodzi to pewien posmak dumy, budzi poczucie odpowiedzialności za samego siebie i uświadamia, że wdzięczność, do której się nie zwykło, jest rzeczą najbardziej na miejscu.

Dziękuję Tobie, Boże.

* * *

Dziękuję Ci po prostu za to, że jesteś
za to, że nie mieścisz się w naszej głowie, która jest za logiczna
za to, że nie sposób Cię ogarnąć sercem, które jest za nerwowe
za to, jesteś tak bliski i daleki, że we wszystkim inny
za to, że jesteś już odnaleziony i nieodnaleziony jeszcze
że uciekamy od Ciebie do Ciebie
za to, że nie czynimy niczego dla Ciebie, ale wszystko dzięki Tobie
za to, że to czego pojąć nie mogę - nie jest nigdy złudzeniem
za to, że milczysz. Tylko my - oczytani analfabeci
chlapiemy językiem

/ks. Jan Twardowski/

niedziela, 10 lutego 2013

braki i braczki, nie forma i nie foremka

Nie każdy dzień jest najlepszy. Czasem brakuje światła, witamin, ruchu, sił, spokoju, wiary, miłości dla drugiego człowieka, zaufania, świeżego powietrza, właściwej formy odpoczynku, rytmu, stałości, zmian, wytrwania w jednym, oderwania od drugiego. I jakiejś takiej radosnej iskry, którą ktoś błysnąłby ci przed oczami, by ożywić twoje myślenie. 


*ilustracja pochodzi z książki (moje, prywatne, przypomniane ostatnio dzieciństwo!) Nasze pierwsze rozmówki. [tekst: Simone Lamblin, ilustracje: Violayne Hulne]

sobota, 9 lutego 2013

nic ważnego

Pozwalam sobie zaprosić tu-tu-tutaj. Nowe, świeże, niedopieczone, niedopieszczone, niedopracowane, stające i wydarzające się. Jak ja.







czwartek, 7 lutego 2013

zwiastun

Nie starałam się mieć własnej opinii, ale podobało mi się, że stary rabin z długą, białą brodą ma coś do powiedzenia na temat naszej przyszłości, nawet jeśli był tylko wytworem wyobraźni Berestyckiego. Ostatecznie, rabin to rabin, a Berestycki to dorosły i bogobojny Żyd. Cieszyło mnie, że obaj pochylili się nad naszym losem. To dowodziło, że kogoś jeszcze nasze istnienia obchodzą. To sprawiło, że nie czułam się tak całkiem sama.
/Krystyna Chiger, Daniel Paisner, Dziewczynka w zielonym sweterku/

Więcej niebawem. 

środa, 6 lutego 2013

o-kreśl

Ludzie potrafią określać.
- Czyli masz z problemami ciche dni? - określił M. I chyba się nie mylił.
W głowie, w iście atomowy sposób, zaczęła się rozpadać myśl: jaka jest różnica pomiędzy zdrowym dystansem i równie okazałym oszustwem? Subtelna? Żadna?
M. M. Ilne, Proza życia