niedziela, 22 marca 2015

OP - Oczekiwać, Prosić?

I czasem pojawia się też pytanie: a co, jeśli jesteś frajerem? A co, jeżeli chcesz za dużo, masz zbyt wielkie oczekiwania, chcesz wszystkiego, bo życie słuszne to życie z rozmachem, a co, jeżeli nie masz prawa chcieć i nie powinieneś oczekiwać niczego, a już na pewno nie tego, na czym zależy ci najbardziej. I na czym najbardziej? Denerwujące sytuacje, w których ludzie, tacy od relacji niby najbardziej prywatnych, na których chyba możesz liczyć, albo mogłeś, albo powinieneś móc (czy istnieje jeszcze jakiekolwiek "powinieneś", które nie jest tylko zwyczajnym i absurdalnym oczekiwaniem?) pozostawiają najbardziej ołowiane kwestie i pytania bez odpowiedzi, bez "tak, da się", bez "nie, nie da się", bez zwyczajnego "pomogę ci", albo "spróbuj tak i tak". Bez wiary, bez nadziei, bez motywacji, bez odzewu. Ile razy trzeba mówić o tym samym i pytać o to samo, by ktoś mógł powiedzieć ci, co zrobić? By ktoś w ogóle cokolwiek odpowiedział... A może nikt ci tego nie powie, tylko co to naprawdę oznacza... Albo sytuację beznadziejną, na którą najlepiej spuścić zasłonę milczenia, albo że ktoś na kogo naprawdę liczyłeś, ma to w nosie, lub nie widzi żadnego problemu i nie rozumie nic (co jest gorszym wariantem - że ma gdzieś, czy że jest ślepy?), albo jeszcze coś innego, że całe życie będziesz szukał odpowiedzi sam, choć sił ci nie wystarcza już od dawna i zaczynasz wątpić, czy kiedykolwiek ją znajdziesz. 

Oczekiwać? Bo co? Bo należy ci się? Bo może życie bez oczekiwań, to życie bez nadziei, czyli prawie nieżycie? 

Nie oczekiwać? Bo nikt nie jest po to, aby spełniać twoje oczekiwania, bo nie spełniasz ich ty sam, bo kiedy nie oczekujesz, to przynajmniej się nie zawiedziesz, gdy się nie spełni? 

Prosić? A co, jeżeli Twoja prośba nie zostanie wysłuchana, to znaczy spełniona i poczujesz się gorzko rozczarowany? Czy w ogóle masz prawo prosić o rzeczy, które przekraczają ciebie i innych, obiektywne możliwości i tak dalej? Czy masz prawo prosić o coś, na co nie zasługujesz, co wcale nie należy ci się, jak psu buda, nawet, jeżeli bardzo pragniesz? Czy masz prawo prosić o coś, o co przecież nie masz prawa prosić? Jak wielkie trzeba mieć zaufanie i wiarę, by Bóg nieograniczony twoim wyobrażeniem mógł stanąć na wysokości zadania i prośbę spełnić? A co, jeżeli On z jakichś Sobie znanych i słusznych przyczyn spełnić jej wcale nie chce? Proszenie o rzeczy po ludzku niemożliwe są aktem wiary, szaleństwa, czy zwyczajnym nietaktem? 

A co ze ślepymi? 
Z kobietą cierpiącą na krwotok?
Z córką Jaira?
Z Łazarzem?
Ze sługą Setnika? 
Z paralitykiem? 

Boisz się ludzi, którzy wierzą, bo sam nie dorastasz do ich wiary. Boisz się też tych, którzy nie wierzą, albo nawet bardziej tych, którzy niby wierzą,  ale są sceptyczni, bo oni gaszą w tobie wszelkie zapędy do wiary. Denerwują cię jedni i drudzy. Boisz się wierzyć z rozmachem (że się nie spełni, a ty sam okażesz się zwyczajnie naiwny) i boisz się być sceptycznym (to w niczym nie pomaga, czasem tylko pomaga zachować twarz - pytanie: jaką twarz?...).  

I tu nie chodzi o wiarę w Boga. To (Bóg Jeden wie, dlaczego) masz. Tu chodzi o wiarę we Wszechmogącego. O wielką obawę, że Jego wszechmoc nie zgodzi się na to, czego pragniesz i będzie ci bardzo przykro. A przecież prosić i ufać nie oznacza szantażować rozgoryczeniem, które nastąpi, jeśli się nie stanie.  


piątek, 20 marca 2015

Przypadkiem, na całkiem innym blogu, znalazłam przyczynę wielu niepodjętych wyzwań, marzeń nie dążących do spełnienia oraz porzuconych nadziei. (Tutaj). W sytuacji wskazanej trochę się cykanie chyba bardziej, niż na miejscu. W tysiącu innych sytuacji jak najbardziej wskazane nie. 
I to wciąż tylko jeden z aspektów. 

Podziwiam ludzi i nie wiem, co dalej.

środa, 4 marca 2015

dziękczynienie

Czasem tak jest, że nie wiadomo, co skąd. Co z własnego serca, z własnej głowy, a co Skądś Bardziej, a co jeszcze skądinąd. I że życie przypomina bardzo niepłynną jazdę samochodem – dodawanie gazu, gwałtowne hamowanie, nerwowe zrywy. Chwila wytchnienia. Przychodzi moment, gdy już coś się zmienia i jeszcze zmienić się nie może i nie chce. I nie wiadomo, czy to dobrze, czy źle. I co dobrze, a co źle. Gdy nowe, dziwne i nieznane jest albo strzałem w dziesiątkę, albo kolejnym szaleństwem stanowiącym realne zagrożenie. Albo jednym i drugim. Albo nawet nie strzałem, bo na ile to ja strzelam, a na ile sam zostałem zestrzelony... Przychodzi moment gdy nie wiesz, gdy wybiegasz naprzód, by później się cofnąć, albo zastygnąć w niemocy, w ufności może. I żadne słowo nie jest odpowiednie, żadna myśl nie jest podsumowująca, no po prostu nic, choć tyle dobrego Tobie zawdzięczam, TYLE! I cieszą rzeczy proste – słońce i wiatr, niebo w kałużach, muzyka, kilka bardzo dobrych miejsc i jeszcze więcej bardzo dobrych ludzi, choć z tymi to akurat ostrożnie ostatnio, bo z nimi tak samo, jak z życiem – biegniesz do, by potem móc się wycofać i pozostać dalej, niż na wyciągnięcie ręki, bo bezpieczniej jakoś tak na odległość. I czujesz, że zawsze pozostaniesz trochę dziki, że nie dasz się oswoić, posadzić na wybiegu, karmić i głaskać. Tyle dobrego... I Paweł zdobyty i ja wystraszony, że nie wiem, ani co, ani jak, ani już nawet łbem w ścianę walić się nie chce, choć może to byłoby akurat najpiękniej i najbardziej słusznie.  

Dziękczynienie. Trudne i oczywiste. Gdzie ja, gdzie Ty, gdzie moje życie i dlaczego czasem mam wrażenie, że to trzy, oderwane od siebie rzeczywistości i że jestem jak mokre mydło - wyślizguję się Tobie z rąk... Boję się tego, co obce. 

wtorek, 24 lutego 2015

A Jezus tymczasem milczał. (...)
A milczenie Jego było powtórzeniem milczenia, które panowało przed początkiem świata, zanim niebo i ziemia powstały, zanim El Szaddaj, Wszechpotężny, powołał do życia człowieka, było szukaniem i wypatrywaniem sposobnego czasu, szukaniem nieszukającym, wypatrywaniem niewypatrującym, gdyż to, co nam się wydaje Bożym szukaniem i wypatrywaniem, jest tylko odgłosem i pomrukiem spraw nigdy przez Elohim nie zagubionych i zawsze przez Niego widzianych, i będących zawsze na czasie poza wszelkim czasem. (...)
Jezus milczał.

Roman Brandstaetter, Jezus z Nazarethu

czwartek, 19 lutego 2015

pozdrowienia z progu

Gdybym Tobie ufał, ale tak naprawdę, być może już dawno byłbym święty.

Może Wielki Post jest po to, żeby modlić się o głód. Żeby pragnąć głodu. Bo jeśli nie ma głodu, nie pragnie się nasycenia. A czy wszystko nie będzie całkowicie bez sensu, jeżeli nie zostanę nasycony Tobą? I czy mogę zostać nasycony Tobą, jeżeli całym sobą tego nie zapragnę? Bez reszty. Bez: to jest moje, nie oddam.

Post długo, choć nie wiem, czy świadomie, kojarzył mi się z takim trochę niewygodnym i uwierającym, ale oczekiwanym (przez kogo – Boga? Kościół? Innych ludzi?) wyrzeczeniem się tego, czy tamtego. Bo tak trzeba. Bardzo powoli wdziera się w to – iście pogańskie – myślenie myśl nowa, choć przecież tak zdumiewająco oczywista, że aż zawstydzająca, a mianowicie, że istotą całego tego czasu jest spotkanie z Bogiem (baranie!).

Pustynia – tam z Jezusem jest Duch, za to nie ma wielu bodźców, które są nieodłączną częścią codzienności niepustynnej. Dlatego Wielki Post aż sam się prosi by z czegoś zrezygnować, by zadbać o ciszę, o przestrzeń, o czas, o pustkę wreszcie niezapchaną. By usłyszeć głód, który noszę w sobie. Stojąc na progu Postu, w stanie dalekim od pożądanego, myślę, że może po raz pierwszy w życiu nie będzie to czas bezmyślnie roztrwoniony na niczym. Może wreszcie Bóg ma szansę stać się Kimś Najprawdziwszym w moim konkretnym, niepojętym życiu?

Jak bardzo zmienia się perspektywa i całe rozumowanie, kiedy z bujania w tych, czy innych obłokach, coś zrzuca cię na dół i zaczynasz dostrzegać, że Bóg nie jest w pierwszej kolejności Panem twojej bujnej fantazji (choć to też), ale przede wszystkim życia – tego całkowicie prostego, namacalnego, codziennego, niekoniecznie łatwego, czasem nudnego i monotonnego i tego wszystkiego od czego uciekasz, z czym się nie mierzysz, czego unikasz i w obliczu czego przyjmujesz postawę strusia. Tego przede wszystkim. Jest, bo wszystko jest Jego i nie jest, bo do niczego nie dajesz Mu dostępu, nigdzie Go nie zapraszasz.

Tak, tak, Panie Boże – wszystko dobrze, dziękuję, pozdrawiam. Do usłyszenia. (Jakby On był wiecznym oczekiwaniem takich właśnie odpowiedzi). 
Nie, nie, Panie Boże – może wcale nie wszystko i przecież wiesz, że mam kilka kont z Tobą zupełnie niewspólnych, jakbym się bał, że wypłacisz wszystkie moje oszczędności, które istnieją tylko i wyłącznie dzięki temu, że Ty na to pozwalasz.


Boże tak bardzo konkretny, bardziej niż cała materia świata, broń mnie przed własną logiką zupełnie pozbawioną mądrości.  



wtorek, 10 lutego 2015

dialogi - już nie mogę

Gramy w skojarzenia. Fragment:
O.: Ananas.
ja: Karnawał.
O.: Rio.
ja: Brazylia.
O.: Jezus, co robi tak  - O. rozkłada szeroko ręce...

O. potrzebuje pasków z papieru.
ja: Będziesz robić łańcuch na choinkę?
Albo O., albo Z.: Ale to już nie czas!
ja: No, tak. Już dawno po świętach. Niedługo będą następne.
Z.: No, te... Jajeczne!

Mówię do O. i Z., że odwalam za O. murzyńską robotę. No i tłumaczę, co to murzyńska robota - plantacje, biali, czarni i że nie jestem rasistą. No i co to rasista. W pewnej chwili na moje jakieś słowa, czy zachowanie, Z. woła:
- Racista!
Mówię więc, że rasista, a nie rencista. I znów trzeba tłumaczyć, co to rencista... 

* * *

Nie mogę już. 

sobota, 7 lutego 2015

Królestwo Boże w nas

Zastawia mnie... dużo. 

Oby mi Bóg dał słowo odpowiednie do myśli i myślenie godne tego, co mi dano!
Mdr 7,15. 

Chrześcijanin - kto to taki? Można by zrobić na ten temat sondę w grupie cztero i pięciolatków i podejrzewam, że odpowiedzi byłyby co najmniej ciekawe. Bo dzieci są mistrzami profesjonalnego definiowania. 

Ostatni czas jest czasem świadectw - pokazywania nie komu innemu, jak mnie, misiowi o bardzo małym rozumku (albo, jak kto woli - w oryginale: a Bear of No Brain at All), że Bóg naprawdę może ABSOLUTNIE WSZYSTKO, a ty się, misiu, martwisz. Jak się tak człowiek nad tym porządnie zastanowi, to aż ciarki biegną po plecach. Bo na przykład człowiek, którego poznałam kiedyś od strony nieszczególnie podbudowującej moją i tak słabą wiarę (delikatnie rzecz ujmując), nagle pojawia się znów w moim życiu, zupełnie nieproszony i jakby przez przypadek, jako Świadek, jako świadomy Wyznawca, stwierdzając z przekonaniem budzącym mój zachwyt, że w Najświętszym Sakramencie jest Bóg! Idąc na to spotkanie, będąc w stanie zmęczenia psychicznego, podejrzewałam, że poziom mojego odrętwienia skutecznie zamuli całą przyjemność wynikającą z dzielenia czasu z drugim człowiekiem. I stało się wprost przeciwnie - do dziś mam niedosyt i z lekkim zniecierpliwieniem czekam na kolejnych godzin kilka w kawiarni i ciąg dalszy niedokończonej ostatnio opowieści. Gdyby mi ktoś kiedyś, jakiś czas temu powiedział, że będę słuchać niemalże z rozdziawioną gębą, jak ta konkretna osoba, siedząc po drugiej stronie stolika opowiada mi historię własnego nawrócenia i jak pustka, której nie była świadoma, została w niej wypełniona, chyba postukałabym się w czoło. Się i mniemającego tak ktosia.

Albo chłopak, chyba młodszy ode mnie, który żyje Bogiem na tyle bardzo, że Ten przez niego uzdrawia innych ludzi. I to bardzo konkretnie. 

Albo jeszcze inne fakty, że oto można zrobić coś, co wydawało się w mym małym rozumku całkowicie niemożliwe, niewykonalne, no po prostu nie... 

Po raz kolejny jestem Mu wdzięczna za ludzi, których mi daje. 
Po raz chyba pierwszy na taką skalę uświadamiam sobie, jak bardzo nasza wiara, a raczej jej brak ogranicza (paradoksalnie!) Wszechmogącego Stwórcę. Kilka dni temu czytano fragment ewangelii o kobiecie cierpiącej na krwotok, która gdy tylko dotknęła szaty Jezusa, została uzdrowiona oraz córce Jaira, którą Chrystus wskrzesił. 

TWOJA WIARA CIĘ UZDROWIŁA

To nie Pan Bóg nas nie uzdrawia, to nasz brak wiary w Jego wszechmoc. Tak jak ludzie żyjący w czasach Chrystusa nie rozpoznali w Nim Boga, choć widzieli cuda, które czynił, tak samo my dziś, mając Ducha Świętego (!!) i niejednokrotnie będąc świadkami większych czy mniejszych cudów, nie dostrzegamy, że owszem - Bóg Jest wśród nas. 

Długo na stwierdzenie, które bardzo personalnie było do mnie wypowiadane, że MAM DUCHA ŚWIĘTEGO (ja mam, ja konkretnie) reagowałam mniej więcej z takim zaangażowaniem emocjonalnym i entuzjazmem, jakby mi ktoś powiedział, że mam kota, albo psa - kompletnie nie rozumiejąc, co z tego wynika i co, a raczej Kogo ja naprawdę mam oraz czy aby na pewno Go mam i o co w ogóle się rozchodzi.

I chyba dopiero się uczę. Wszystkiego się uczę. A najbardziej przekonania i wiary, że owszem, Bóg Jest ze mną, ze mną konkretnie i że cóż może uczynić mi człowiek oraz z góry będę spoglądał na mych wrogów. Nie dlatego, że taki jestem fajny i zaradny super człowiek. Nie dlatego, że lepszy, niż inni (nonsens). Ale dlatego, że On nie może mnie zostawić, bo mi obiecał, że mnie nie zostawi, a w przeciwieństwie do mnie - On nie rzuca słów na wiatr. 

Naprawdę, naprawdę tak jest, że gdyby wiara była jak ziarnko gorczycy, to przenosiłbym góry, ja - człowiek co najmniej bardzo przeciętnej kondycji. Bo On może wszystko, a ja mogę wszystko w Tym, Który mnie umacnia. 

Być chrześcijaninem to być, jak Chrystus, czyli móc z całkowitą, stuprocentową ufnością powiedzieć: "Ja wiedziałem, że Ty mnie zawsze wysłuchujesz". Dla mnie to trochę brzmi, jak wypowiedziane z satysfakcją i porozumiewawczym uśmiechem: "Ha! Wiedziałem!" 

Dlaczego nie robimy tego wszystkiego, co robił Jezus? Dlaczego zadowalają nas nasze modlitwy, w których prosimy tylko o to, co po ludzku wydaje nam się możliwe i wykonalne? Dlaczego nie mamy prosić o więcej i iść dalej i być naprawdę, jak On? Przecież JESTEŚMY DZIEDZICAMI. 

Nie dam sobie odebrać tego dziedzictwa Złemu, który bruździ w moim życiorysie nie od wczoraj. Po prostu i stanowczo mówię mu: NIE. Spadeczek jest dla mnie i fora ze dwora. Nie lada spadeczek. Cały MAJĄTEK!