piątek, 8 marca 2013

pif-paf-dobranoc.

Kilka dni błogosławionego, "prosięcego szczęścia", odżywanie, może nawet wzrastanie, dopóki znów nie wbijesz się głową w sufit. Finito i trafiające szlagi (pif-paf).  Radność bez. Możesz czekać, aż zakwitnie. I wszystko narasta, narasta, pęcznieje, prędzej czy później strzeli (pif-paf). 
Próbujesz, nie próbujesz, próbujesz próbować i zachować rozsądek. W rezultacie rower ląduje tam, skąd bliżej będzie mu na świat, co równocześnie pomnaża twoją przestrzeń. I dalej cię nosi, i dalej pęcznieje i jesteś już tym zmęczony i - Bogu niech będą dzięki! - wyszedłeś, by zmęczyć się jeszcze trochę, tylko na innej płaszczyźnie. Na parkiecie. Właściwie nie musisz znać ludzi, z którymi grasz, więc znasz tylko jedną czwartą i to mniej-więcej. I nikt o nic cię nie pyta, ani co u ciebie, ani jak się masz, ani w ogóle o nic. Możesz więc skupić się tylko na piłce, siatce, koszu oraz "przerwach technicznych" (włosy, które trzeba poprawiać, bo też się nie trzymają). 

Dobrze jest się zmęczyć i pójść spać lżejszym o przynajmniej kawałek zbędnego obciążenia. Odrobinę lżejszy rozum to już coś!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz