piątek, 8 listopada 2013

nic nie kończy się na linii horyzontu

Okoliczności są takie, że odwiedzam ostatnio cmentarz. Cmentarz jest ogromny, stary, pełen kamiennych nagrobków, porośniętych mchem. Niektóre z nich zapadają się już w ziemię, zapomniane, opuszczone, jak gdyby nieaktualne. Trochę, niczym ludzie, którzy niby obok nas siedzą (przecież ich widzimy), ale ich wzrok i myśl są już całkiem nieobecne, są gdzieś indziej. 

Lubię spacerować po cmentarzu, zwłaszcza starym, na którym pomiędzy wiekowymi grobami rosną wielkie, wieloletnie drzewa - świadkowie wszystkich pogrzebów. Lubię, bo tam jest cisza i spokój. Stoję nad grobem, myślę, próbuję się modlić. Nagle coś zaczyna szeleścić i obok przemyka wiewiórka - skacze pomiędzy zniczami. Życie i śmierć. Tu i teraz.

Czytam napisy na płytach, oglądam czarno-białe fotografie. Interesują mnie nie tylko nazwiska - na starych nagrobkach często odnajduję jeszcze inne treści. Np. "przechodniu, westchnij"... I zastanawiam się, czy ludzie nie są dziś bardziej zuchwali, niż kiedyś. 

Zamietliśmy pod dywan średniowieczne "memento mori", jak prawie wszystko, co średniowieczne, uznając tamtych ludzi za głupich. A może dziś głupców jest jeszcze więcej? Któż to wie?... Może głupio jest wyrzucać do kosza wszystko, co przekracza jakiś obecny w naszym umyśle "termin ważności". Co tak fantastycznego jest w czasach, w których żyjemy? Dobre jest to, co od zawsze dobre było, jest i będzie - miłość i kropka. I w tym zawiera się wszystko. Jeśli gdzieś nie ma miłości, to to już kuleje, bo fundament jest lichy. To naprawdę prosta zasada. Nie wierzymy w to, co proste, bo za mądrzy jesteśmy w swojej genialnej głupocie. A przecież podstawą mądrości nie jest wysoki poziom skomplikowania. Mylimy pojęcia.

"Któż z ludzi rozezna zamysł Boży albo któż pojmie wolę Pana? (...) Mozolnie odkrywamy rzeczy tej ziemi, z trudem znajdujemy, co mamy pod ręką - a któż wyśledzi to, co jest na niebie? /Mdr, gdzieś w rozdziale 9./

Pamiętam, że kiedy byłam dzieckiem, takim jeszcze kilkuletnim, nachodziła mnie ciekawość - co jest po śmierci, jak jest w tym niebie? Czasem dorosłych dziwnie krępują takie pytania, jakby się bali o tym myśleć. Dziecko się jeszcze nie boi. Dla niego wszystko jest nowe, wszystko "do zapoznania się z", ono nie może bać się nowego i niepoznanego, bo bałoby się dosłownie wszystkiego. Więc pyta o to, czego dorośli czasem się obawiają. Zadaje pytania niezręczne, ale bardzo szczere. 

Chodzę po cmentarzu i patrzę. Zmarł w 1883, w 1941, w 1980, itd. Każdy z nich był kiedyś młody, miał marzenia, plany, każdy chciał być szczęśliwy. To jest prawda uniwersalna, powszechna, aktualna bez względu na czas i miejsce akcji - człowiek pragnie szczęścia (choć niestety, tak często nie wie, co nim jest). Zastanawiam się, czy wszyscy są już szczęśliwi. A co z tymi, o których nikt nie pamięta i nigdy nie pamiętał? Co z tymi, którzy się po drodze wykoleili i skończyli naprawdę marnie? 

Myślę czasem o własnej śmierci. Tak czysto teoretycznie, ale jednak. Nie to, żebym chciała już umierać - od pewnego czasu bardzo mi się ten świat podoba, odkrywam radość na nowo, jak dziecko. Dobrze jest. Ale kiedyś się skończy i chcę móc wtedy pomyśleć, że "w dobrych zawodach wystąpiłem, bieg ukończyłem, wiary ustrzegłem". Tego chcę. 

Żyję w czasach wyjątkowo podle skoncentrowanych na teraźniejszości. A przecież to strasznie głupie, wprost nie mogę pojąć, że tak jest. Taki postęp. Taka nauka. Taka technika. Profesorowie. Doktorzy. Niby wszyscy tyle wiedzą, a uciekają od najprostszej prawdy - to się kiedyś skończy, drodzy państwo. I stanie się nowe. Kiedy byłam dzieckiem, wydawało mi się, że nigdy nie dorosnę. Z perspektywy kilku, a potem kilkunastolatka, czas prawie nie płynął. Ciągle tego, albo tamtego nie wolno, dopiero "jak będziesz duża". No, to jestem. I cieszę się, że nie pozwalano mi na wszystko. Kiedyś myślałam, że nigdy nie przestanę być dzieckiem. Teraz nie myślę, że nigdy nie przestanę chodzić po ziemi. 

Tak, jak nasze dzieciństwo ma wpływ na to, kim się stajemy, kim jesteśmy w dorosłym życiu, tak nasze życie na ziemi decyduje o tym, kim staniemy się po śmierci. A nawet nie tyle nasze życie, co my i nasze decyzje. Jestem o tym przekonana.

Jeżeli coś boli, to sytuacja, w której widzisz ważnego dla ciebie człowieka i to, że żyje bezmyślnie. Bo co z nim będzie? Ja chcę, żebyśmy byli kiedyś szczęśliwi razem. Chcę jego szczęścia. Jak mam mu wytłumaczyć, że to, co robi, jest naprawdę totalnie głupie, żeby się nie obraził i zrozumiał, że mi zależy na jego dobru, a nie na mojej racji? 

To taka strasznie dziwna myśl, taka jakaś szorstka, "drapiąca", że wszystko, co znam i co wydaje mi się ostateczną rzeczywistością jest tylko takim maleńkim drobiażdżkiem w tej Wielkiej Perspektywie, której nie mogę teraz poznać, nie mogę dotknąć, zobaczyć. Ale czy nie mogę posmakować? Są takie chwile, w których czuję się częścią Wieczności. Myślę wtedy: "to jest to!".  Wtedy czuję, że żyję i oddycham naprawdę.

Tak, boję się śmierci bliskich. Ich odejścia, ich braku. To dla nikogo nie jest łatwe. Ale boję się także tego, że ktoś z osób dla mnie ważnych mógłby zamknąć sobie drogę do Życia, do Szczęścia. 

Nie za bardzo wiem, czym jest czyściec. Kiedyś przyszła mi do głowy myśl, że to ten stan, w którym bardzo chcesz być z Bogiem, bo wiesz, że On Jest Wszystkim, Pełnią, Całkowitym Dobrem i... nie możesz. Jeszcze nie. To się może wydawać absurdalne i może też takie jest, to tylko moja myśl, a nie dogmat. Ale jeżeli kiedykolwiek tęskniłeś za Nim, tak ogromnie i czułeś się, jakbyś tkwił całkowicie  bezsilny przed murem, który cię przerasta i od Niego oddziela, to wiesz, jak to boli. Tłuczesz łbem o ścianę i płaczesz.

Myśląc o śmierci i o tym, że jestem tu tylko przez chwilę, by się cieszyć, żyć Pełnią, zrobić swoje i pójść dalej, zastanawiam się, jak mam żyć...

Ilość pytań bez odpowiedzi jest wielka. Uczę się czekać na odpowiedzi. I być otwartym, by czegoś nie przeoczyć. Nic nie kończy się na linii horyzontu. Tam dopiero zaczyna się nowe.  

    




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz