wtorek, 21 lipca 2015

"Whiplash" - nadinterpretacja

Czasem nie ma się już siły na złość (fałsz?), czasem nie ma się siły nigdzie jechać (fałsz?), czasem chciałoby się pobyć samemu (prawda) i nie musieć być pod stałym ostrzałem spojrzeń i pytań, czy wszystko w porządku i odpowiadać, że tak, że to tylko zmęczenie. I akurat wtedy trzeba się ruszyć, wyjechać i to jeszcze w towarzystwie i jeszcze wypadałoby mieć dobry humor. I będzie się go miało, skoro wypada i pewnie nawet będzie to dobry czas i tak dalej...

Czasem trudno jest być człowiekiem i wtedy chce się mieć psa, bo to wierne i rozumne stworzenie i jeszcze przytulić można i o nic cię nie zapyta. Nigdy nie mów, że wszystko jest bez sensu, zanim się porządnie nie wyśpisz, nawet, jeśli miałbyś na to poczekać kilka zarwanych nocy. W ogóle nigdy nie mów, że "wszystko", nawet jeśli naprawdę "wszystko", bo zwykle "wszystko" nie jest wszystkim, gdyż nie sięgamy dalej, niż za horyzont, nie przekraczamy pewnych perspektyw (lub też ich braku) i tak dalej... 

Gdzie jest granica granic, której nie da się przekroczyć, taki ostateczny horyzont i ściana i totalne "enough"? A może zawsze można dalej (choć nie zawsze trzeba i należy), a może nie jesteśmy nieograniczenie ograniczeni? 

W "Whiplashu" jest taki moment (uwaga - spoiler), kiedy główny bohater, totalnie wystrychnięty na dudka, w wyrafinowany sposób wydrwiony i zwyczajnie oszukany, schodzi ze sceny. Za kulisami czeka ojciec, który bardzo go kocha, ojciec będący świadkiem świetnie wyreżyserowanej porażki, ojciec, który chyba wie, albo się domyśla, jak to jego syna musi boleć i ile to kosztuje. Tym bardziej, że to nie pierwszy raz, że to sprytny odwet, kolejny cios w chwilowo wskrzeszone nadzieje, które ktoś podnosi z prochu tylko po to, by chwilę później jeszcze mocniej roztrzaskać je o ziemię, a przy okazji roztrzaskać i tego, do kogo one należą. Andrew schodzi ze sceny zgnieciony, by parę kroków dalej spotkać ojca. Ojca, który nie czyni mu wymówek, nie dobija triumfalnym "a nie mówiłem?", ojca który przytula go do siebie, rzucając przy tym jedno krótkie: "wracajmy do domu". I wtedy chłopak rzeczywiście wraca, ale na scenę i przejmuje pałeczkę (a nawet dwie) - zaczyna się występ wprowadzający w konsternację i złość tego, kto jeszcze chwilę wcześniej pewien był swojego ostatecznego zwycięstwa. Z czasem zakłopotanie i wściekłość ustępują miejsca uznaniu, jeśli nie podziwowi. Pozostaje tylko pytanie: za jaką cenę i czy warto było, a także, czy naprawdę o to w życiu chodzi?

Film o przekraczaniu granic, do rozważania na wiele sposobów. Dużo pytań i dużo muzyki. Dobrej. 

A scena z ojcem? Nie zajmując się zbytnio tym, co autor miał na myśli, a może czego na myśli nie miał - przyjęcie przez ojca jest bezwarunkowe, bez względu na porażki, czy spalone nadzieje, bez względu na to, ile się dotąd nie udało, ile straconego - jak się zdaje - czasu, ile niezdrowych ambicji. Ojciec po prostu kocha. 

I choć niewiadomo, co filmowy ojciec myśli o brawurowym występie syna i jego powrocie na scenę za wszelką cenę i choć może zupełnie nie tego chciał - chyba jednak jest tak, że to miłość daje człowiekowi siłę do przekraczania własnych ograniczeń, słabości i walki z przeciwnościami. Miłość, która czeka i przyjmie. Zawsze. 

Wszystko jest możliwe dla tego, kto wierzy. 
A może: wszystko jest możliwe dla tego, kto wie, że jest kochany? 

W ramach wyjaśnienia: to raczej nie jest myśl przewodnia tego filmu, pewnie bliżej powyższemu stwierdzeniu do nadinterpretacji, a może raczej efektu inspiracji jedną, krótką sceną. Na boku pozostawiamy również jakąkolwiek ocenę moralną obranego przez bohatera celu, kwestię priorytetów i tym podobne życiowo ważne sprawy. Każdy może sobie to po filmie porozważać samodzielnie, lub z przyjaciółmi, jeśli czuje taką potrzebę.  

Rzecz tkwi w możliwościach. I w Tym, Kto te możlwości nam daje i co z nimi zrobimy. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz