Wszystkie myśli, które z jakichś powodów być może jednak warto było zapisać - przepadły. Niech tam potomni - oni sobie świetnie bez tego poradzą, za to ty po raz kolejny zapomniałeś, o co ci chodzi. To trochę, jak nie móc wrócić do skarbu, a trochę, jak iść dalej, nie wiedząc, co było po drodze. Jak tydzień po zapitym weekendzie, albo weekend po zapitym tygodniu. Jak sezon wyrwany z życiorysu, jak niezachwiane przekonanie, że ewolucja to jednak rzeczywistość bardziej legato, niż staccato, pomimo tylu brakujących ogniw w tej, czy innej teorii stawania się. Jak strojenie odbiornika po zgubionych falach, ustawianie ostrości po rozregulowaniu obiektywu. I z bezsensownego otępienia - zupełnie jak przy kacu - wyrywa cię rześkie, mroźne, późnowieczorne, a właściwie już nocne, nienarzucające się, ale stanowcze w swej obecności powietrze, nad którym skrzą się gwiazdy, poprzypinane szpilkami do ciemnogranatowego płótna. Lśnią, połyskują, mienią się daleko, że nie sięgniesz, choć chciałbyś je odpiąć, by Niebo zwaliło ci się na głowę, na życie, na kaca i wszelką bezsensowność. I stoisz, i patrzysz, i gwiazdy się mienią, i ty oniemiały, że umiesz się jeszcze zachwycić, więc żyjesz!
"ciągłe opisywanie świata na nowo jest rzeczą pożądaną, ponieważ wskazuje na możliwość poprawy kondycji ludzkiej"
środa, 30 grudnia 2015
wtorek, 15 grudnia 2015
nie z tej ziemi
W rytmie Adwentu siadasz wieczorem w półmroku, patrzysz na Trójcę, powierzasz się Maryi, a tak naprawdę chciałbyś tylko jednego: być z Nim. Choć wiesz, że to i tamto w twoim życiu jest "a fe", to jednak wciąż pragniesz wierzyć, że jesteś zdolny do świętości.
Kiedyś były takie Święta - przyjęte, jak na prywatne zdolności i skłonności, dość nawet pokornie, z tym, co przyniosą i bez tego, czego zabraknie. Święta, kiedy się było takim, jakim się jest. Bez grafiku z rozpisanymi emocjami na każdą okazję, bez zaplanowanego oczekiwanego samopoczucia i rozczarowania, że ono jest inne, a przecież się spodziewałem... Spokojne. Być może teraz właśnie przyszedł czas na pierwszy w życiu taki Adwent - kiedy nic nie trzeba, ale można znów sobie przypomnieć, a czasem i wreszcie odkryć, czego się chce naprawdę. I dlaczego.
Dałeś mi prawo, by mówić do Ciebie.
ale teraz chciałbym już tylko milczeć i być i nie musieć niczego tłumaczyć.
Ani tego, ile razy i co mi nie wyszło, ani dlaczego, ani co jeszcze mnie boli i gdzie uwiera.
Nie wspominać, że nie staję na wysokości zadania (jakbyś Ty tego nie wiedział),
Nie wymieniać, czego mi teraz brakuje,
Nie snuć planów, jak poradzić sobie ze wszystkimi trudnymi dla mnie sytuacjami, które mnie przerastają.
Nie zapewniać, że wszystko będzie dobrze i nie trwożyć się, że prędzej, czy później moje życie legnie pod jakimiś gruzami.
Nie analizować swoich porażek.
Bo Ty znasz wszystkie moje potrzeby, zanim o cokolwiek poproszę.
Ale może nie wiesz tylko jednego - że gdybym - takim, jakim jestem w tej sekundzie - błądzącym, niedoskonałym, grzesznym i pełnym słabości, gdybym taki teraz mógł przylgnąć do Ciebie od razu i na zawsze i poznać, jak sam zostałem poznany i zostać i nie włóczyć się już nigdzie, rzuciłbym wszystko.
Bo tęsknota za Tobą jest nie z tej ziemi.
piątek, 4 grudnia 2015
myśli niewygodne
Z kategorii "myśli niewygodne": nie spełniamy swoich własnych oczekiwań. Nie to, że mamy, taty, babci, siostry, brata, sąsiada, szefa, przyjaciela. Swoich. Wymagać od siebie jest czymś innym, niż zarzynać się w imię stanięcia na wysokości zadania, a następnie łoić, gdy się owego nie wykonało. (Jakie jest to zadanie i kto je nam zlecił? - Często nie do końca wiadomo i tak naprawdę robimy nie to, co do nas należy, ale tysiąc rzeczy zastępczych, obwiniając się przy tym z powodu takich, a nie innych rezultatów). Po drugie - ile razy bycie w porządku przypomina postawę drugiego z synów Miłosiernego Ojca - jestem ok., robię co trzeba oraz bo trzeba, odrabiam pańszczyznę, nie mając świadomości miłości Ojca. Wykonuję obowiązki, by czuć się usprawiedliwionym, ale nie ma w tym wszystkim mojego serca. Równocześnie łypię wzrokiem na marnotrawnego, pragnąc po cichu tej samej swobody, na którą nie pozwala mi moja porządność. Porządność sztywna, urzędowa i niemiłująca.
Jak już kiedyś cytowałam:
Bo obok boskiej świadomości życie jest drugim z wielkich darów. A dar trzeba umieć docenić. Można zwieść ciotkę: „o jaki piękny prezent, zawsze marzyłem o różowym sweterku w jelonki!” - ale Boga się nie da oszukać dziękczynnymi modlitwami. Bóg wie, kto się cieszy z prezentu, a kto nie - bez żadnych słów i pozorów. Modlitwa bez radości to jakby po obiedzie powiedzieć teściowej: Nie smakowało mi, ale dziękuję.
Władysław Sikora
czwartek, 26 listopada 2015
za chwilkę, za chwileczkę
Gdyby się tak rozejrzeć wokół... w pokłady chaosu przenikają już przymrozki. Niebo nocą, pomimo, że jest tylko niebem nadgrajdołkowym, charakteryzuje się chłodną wyrazistością, a gwiazdy są małe i ostre, niczym czubki szpilek. Za najbliższym rogiem Adwent. Święty czas nieświętego oczekiwania. Żeby choć uświęcającego tego, kto oczekuje... Czas. Ważny. Kolejna okazja, aby wszystko zaczęło wracać na swoje miejsce. Czas zejścia na ziemię - Bożej łaski, siebie samego. I spotkania się obydwu. Czego życzę, czego pragnę i na co czekam, wychylając głowę zza ściany i podglądając własne pragnienia z nieśmiałym zdumieniem i przerażeniem równocześnie. Jak dziecko, które chce i które wciąż nie dorasta do swoich tęsknot i do włącznika światła. Jak ktoś, kto nieśmiało zaczyna wyciągać ręce i już po chwili gwałtownie chowa je za plecami, żeby po nich - całkiem zasłużenie - nie oberwać.
Czas, który mnie nie potrzebuje, ale którego bardzo potrzebuję ja. Kiedy poranek jest porankiem, a popołudniowe niebo obejmuje wszystkie nasze dzienne sprawy chłodnym i wyraźnym różem, zamieniającym się stopniowo w granat. Czas, który przypomina siedzenie przy kuchennym oknie, z troskliwym i wyczekującym spojrzeniem, skupionym daleko za szybą. Kiedy powrócić ma Ktoś, kogo kochasz, kiedy ty wracasz do tego, Kto na ciebie czeka. Czeka, usiedzieć nie może, więc wychodzi naprzeciw, nie dając ci dojść nawet do połowy drogi.
Któryś jest na wysokości
Schyl nieba, użycz litości,
Spuść się w nasze głębokości...
czwartek, 29 października 2015
marvel
Był ktoś, kto chyba lubił kreskówki. (Ja ich nie doceniałam). Był ktoś, dzięki komu zapoznałam się z dobrą, również filmową muzyką. Był ktoś, o kim w międzyczasie zdążyłam zapomnieć, a kto wraca teraz. Po bólu głowy, po odwiedzinach pani z Unicefu, po wizycie "męża Marii", po komplecie i po obejrzeniu "Song Of The Sea". (Bardzo polecam - malownicza, ciekawa animacja, mówiąca o ważnych rzeczach, dostarczająca wzruszenia i jeszcze okraszona przyjemną muzyką).
Był ktoś, kto wierzę, że wciąż jest, tylko w tej rzeczywistości, której nie dostrzegam i nie pojmuję, ale która nadejdzie. Ktoś, kto o sobie przypomina, przez co przypomina także o tym, że nie wszystkie tajemnice są bajką, a życie zmierza do celu, który zaledwie przeczuwam, ale którego tutaj nie zgłębię nigdy.
I może jednak bajki skuteczniej, niż cokolwiek innego, budzą w człowieku dziecko, które zdolne jest pragnąć tego, co niepojęte? Dziecko, które choć dorasta, to zostaje. Dziecko, o którym się nasłuchałeś. Istotę zdolną do wiary, do ufności, do prostoty i do szczerego i pełnego otwartości podążania za tęsknotą.
I może jednak bajki skuteczniej, niż cokolwiek innego, budzą w człowieku dziecko, które zdolne jest pragnąć tego, co niepojęte? Dziecko, które choć dorasta, to zostaje. Dziecko, o którym się nasłuchałeś. Istotę zdolną do wiary, do ufności, do prostoty i do szczerego i pełnego otwartości podążania za tęsknotą.
środa, 28 października 2015
błogosławieni
Ł. wraca ze szkoły.
- Liść na mnie spadł! Będzie błogosławiony.
Odnoszę wrażenie, że "błogosławiony" to obecnie nowe słowo, stanowiące małą fascynację i że Ł. niekoniecznie rozumie jego znaczenie. Niemniej powoduje to we mnie pojawienie się kilku myśli - trochę nowych i świeżych, a trochę takich, które już kiedyś zaistniały i w międzyczasie gdzieś przepadły.
Podczas angażowania się w wolontariat na rzecz tego, czy innego projektu, można - zdarza się, że do obrzydzenia - wysłuchiwać różnorakich tekstów przypominających o tym, że jako wolontariusz jesteś wizytówką dzieła, do współtworzenia którego właśnie przystąpiłeś. Nieważne, czy kiedykolwiek pracowałeś w danej organizacji, ani też czy jesteś z nią w jakikolwiek sposób związany. Robiąc coś stajesz się częścią tego czegoś. Choćby najmniejszą. Inni - patrząc na ciebie - kojarzą cię z danym projektem, stowarzyszeniem, fundacją, zespołem będącym twórcą konkretnego przedsięwzięcia, w które - być może jednorazowo - zdecydowałeś się zaangażować. Zazwyczaj, jeżeli planujemy wziąć udział w wolontariacie, wybieramy te możliwości, w których nasza praca będzie dla nas nie tylko nowym doświadczeniem, ale też pewną przyjemnością, a więc projekty, przy których będziemy robić coś ciekawego, w dobrym towarzystwie, a jeśli nawet ma być to najnudniejsza praca świata, to przynajmniej musimy być związani z ideą projektu, aby zgodzić się na darmowe oddawanie czasu i umiejętności dla jego realizacji. Bo kiedy nie otrzymujemy za nasze starania pieniędzy, potrzebujemy innej motywacji, aby w ogóle chcieć kiwnąć palcem. Nie dziwi też nas, że ciągle słyszymy "jesteś wizytówką", "jesteś przedstawicielem", "twoja praca jest najważniejsza" - owszem, jest to sposób na zmotywowanie cię do działania, ale jest to też przypomnienie, że to ty odpowiadasz za wizerunek stowarzyszenia, fundacji, dzieła itd. Bo ludzie z zewnątrz często nie widzą dyrektora, prezesa, zarządu i osób odpowiedzialnych za całość, za zadbanie o absolutnie wszystko, za to bardzo często mają kontakt z tobą - nawet, jeżeli wykonujesz najdrobniejszą i najmniej ciekawą pracę.
Jak to się ma do liścia? Liść "będzie błogosławiony". Oczywiście tę konkretną sytuację możemy potraktować z przymrużeniem oka. Jakiś liść, jakieś dziecko. Pracując dla stowarzyszenia XYZ staję się wizytówką XYZ, a zatem oczekuje się ode mnie godnego zachowania, rzetelnej pracy, wiedzy na temat działalności XYZ oraz projektu, do którego przystąpiłem. W przeciwnym razie nie będę wiarygodny i zamiast pomóc, mogę zaszkodzić. Jeżeli nic nie wiem o dziele, w które się zaangażowałem, jeżeli działam na szkodę jego twórców, to moja obecność w tym miejscu stanowi nieporozumienie. Stowarzyszenia, fundacje i tak dalej. Działalność czasowa. Jednorazowa, kilkukrotna - różnie bywa. Na co dzień jednak (i to o wiele bardziej trwała perspektywa) jestem chrześcijaninem. I może nikt mi o tym nie trąbi pięć razy dziennie, do każdego ucha osobno, ale owszem - jestem wizytówką i przedstawicielem Boga. Chrystusa. Pracuję dla Niego. Nie dostaję za to pieniędzy, dostaję życie wieczne i wiele wiele dodatków, cenniejszych od jakichkolwiek gadżetów i kart rabatowych. I teraz pytanie: czy naprawdę jestem wizytówką Boga? Czy inni patrząc na mnie, widzą jakiekolwiek powiązanie pomiędzy Nim, a mną, czy nigdy się tego nie domyślą, bo nic na to nie wskazuje... Czy ja w ogóle wiem, jakiego "projektu" jestem członkiem i co z tego wynika? Czy świadczę o Bogu, czy jest to świadectwo autentyczne, gdyż czuję się związany z Twórcą, czy na razie jestem dopiero na etapie radości z otrzymania "bonusów" i "kart rabatowych" i nic poza tym, gdyż nie mam wiedzy na temat tego, do Kogo przynależę? I co robi taki przedstawiciel Boga? I czy nie błogosławi? Błogosławi tym, wobec których tak trudno wysilić się na najmniejszą życzliwość, nie ich marnym poczynaniom, ale im samym, w nadziei, że i oni odnajdą miłość Boga. Błogosławi tym, których spotyka na co dzień - w pracy i na ulicy - trudnym, męczącym, nie czekając, aż dostanie do pobłogosławienia kogoś bardziej godnego i zasługującego na miłość i błogosławieństwo. Bo czy nie tak właśnie działa Bóg? Błogosławi wszystko, co wychodzi z Jego rąk. To Zły natomiast odpowiada za przekleństwa. Albo sobie pobłogosławię, albo się przeklnę. Albo pobłogosławię tego, kto jest obok - niezależnie od tego, czy go lubię, czy nie znoszę - albo tego nie zrobię. Błogosławieństwo jest częścią stwarzania. Chrześcijanin stwarza Królestwo Boga od teraz. Od już. Tutaj, gdzie aktualnie jest. A jeśli nie potrafię komuś pobłogosławić? Wtedy przebacz mi, Boże, i Ty sam przyjdź do tego człowieka i wylej na niego swoje miłosierdzie i błogosławieństwo. To pierwsze po to, aby uzdolniło do przyjęcia tego drugiego.
- Liść na mnie spadł! Będzie błogosławiony.
wtorek, 20 października 2015
byłbym niczym
Łobuz ma siedem i niecałe pół lat. Siedzi przed komputerem, gra w to, co zawsze i jakby od niechcenia coś tam sobie mówi, czy nawet wyśpiewuje pod nosem. "Coś tam" w stylu:
- Lubię cięęę, a ty mnie - tak czy nie?
Odpowiadasz:
- To chyba oczywiste!
- Nie oczywiste. Nigdy mi tego nie mówiłaś... - z humorem, ale jednak odpowiada Łobuz.
Może nie nigdy, ale może za mało. I choć to oczywiste, bo "przecież widać", to jednak wszyscy potrzebujemy to słyszeć. Oczywiście samo słyszenie nie wystarczy. Bez uczynków jest martwe, jak niepodparta działaniem wiara. Ale nawet, gdy są uczynki, gdy widać, to jest w nas coś z dziecka. Chcesz usłyszeć: kocham cię. Chcesz to usłyszeć od drugiego człowieka i od Boga samego. Nawet, jeżeli wiesz, że On za ciebie umarł. Nawet, jeżeli to zdanie ciebie zawstydza. Chcesz zostać zawstydzony miłością, choć możesz się zapierać do końca życia, że to nieprawda.
A Łobuz jest Łobuzem i tego nie da się ukryć. I tylko trudno Łobuza nie kochać.
Ale żeby kochać wszystkich łobuzów, daleko więcej, niż tylko aktualnych siedem miliardów z kawałkiem, do tego trzeba być jednak Bogiem.
Subskrybuj:
Posty (Atom)