czwartek, 12 kwietnia 2012

Kleofas

Jeżeli kogoś darzę - nie do końca wiedzieć czemu - sympatią, to na pewno Kleofasa. Bo szedł, bo rozprawiał, bo "się spodziewał", bo może czuł się zawiedziony(?), bo zwrotka jemu poświęcona w Chrystus zmartwychwstan jest rozśmiesza mnie regularnie  w każdą Wielką Sobotę. I jeszcze dzięki Brandstaetterowi.

Święta Wielkanocne są dla mnie jak wielki znak STOP przed ruchliwym skrzyżowaniem. Zdarzają się momenty, kiedy usiłuję nie myśleć nadmiernie, bo to proces wyciskający z człowieka resztki sił, a przecież nikt nie lubi się czuć jak pranie po karuzeli tysiąc obrotowej. Ale są przynajmniej Trzy Takie Dni w roku, kiedy wypadałoby się poważnie zastanowić...

Jeśli chodzi o Święta Bożego Narodzenia, odkryłam niedawno, że trzeba sobie pozwolić, by były takie, jakie w danym momencie mogą być. I tyle. I kropka. Nie silę się na żadne hokus-pokus, by atmosfera była magiczna. Co do Wielkiej Nocy zaś... Ogarnąć mi Ten Czas bardzo trudno. 

Trzy dni, jeden dzień, tydzień, a może dwa. Mniej więcej w takiej (jak widać niezbyt rozległej) czasoprzestrzeni mieści się dosłownie WSZYSTKO. Bardzo łatwo ulec złudzeniu, że zna się tę historię na pamięć - Wieczerzę i Drogę, Czerwone Morze i fragment (który ja też ogromnie lubię) o pracowitej pszczole. To takie oczywiste, że już pojutrze grób będzie próżny i zjemy święconą kiełbasę. Oczywistość jak w Czerwonym Kapturku, gdzie najpierw jest groźnie, a potem i tak wszystko dobrze się kończy. Tylko że to nie jest baśń, ani jakaś pobożna historyjka. To chyba całe moje życie... I ciągle jest jeszcze to 'chyba'.

Bo nie jest łatwo nie być Kleofasem, który "się spodziewał"...

Triduum minęło tak samo szybko, jak zawsze. Znów bolałby nogi (drobiazg), krzyże (mniej przyjemnie), całkiem ekstra dawała o sobie jeszcze znać głowa. I siedzisz/stoisz tak, jak co roku i usiłujesz coś z siebie wykrzesać i widzisz, że choćbyś nie wiem, jak się spinał, to i tak jedyne, co możesz to uśmiechnąć się i podziękować. Tak bardzo jest niewspółmiernie. A Pan Bóg to nie szanowne jury z programu artystycznego, przed którym trzeba odtańczyć skomplikowany układ, aby się spodobać i przejść do następnego etapu. 

Patrzysz. Słuchasz. Nie wzruszasz się nawet zbytnio, tylko uświadamiasz gdzieś w najdalszej głębi swego jestestwa, że nie rozumiesz z tego nic. Nic, a nic. Bo to za dużo. Za obficie. Zbyt hojnie i nie na twoją miarę. 
I ciągle nie wiesz, czemu jesteś tu, gdzie jesteś. Gdy tyle wokół alternatyw. Bo przecież można stąd odejść.
Tylko dokąd ? 

(...) O Boże, bądź Bogiem mojej budki z wodą sodową.
Bądź Bogiem mojego soku pomarańczowego
Lub mojego straganu z galanterią, 
A będę szczęśliwy, będę bardzo szczęśliwy. (...)

R. Brandstaetter, SPOTKANIE W EMAUS

Suffering

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz