piątek, 1 lipca 2011

no way, no road, no street, no downtown


Zupełnie bezwinnie dziś i niestety nie chodzi o brak występków i niecności. Lampek absencja - wieczorna abstynencja. Może dlatego, że nałóg rodzi się z nawyku, a na pewno dlatego, że pomimo pory niewczesnej, wciąż jest potrzeba na zachowanie przytomności umysłu i zdolności ciała do czegoś poza leżeniem plackiem.

Gorąca herbata na zło tego świata. Na ten deszcz, co nadszedł wraz ze śmiercią czerwca.

Nastał dzień, gdy podmiot nie ma siły. Nie tak przesadnie, zupełnie, całkowicie, że palcem już nie kiwnie, bo machnął ręką na wszystko. Zmęczony jest i tyle po prostu. Zmęczony ciągłym tam i z powrotem, busami, tramwajami, ulicą, hałasem, wchodzeniem, wychodzeniem, tłumami.

Błogość jutrzejszej soboty zachwyca swobodnym działaniem w obrębie własnego domu i tylko nieco poza nim. Żadnych środków komunikacji miejskiej, zamiejskiej, podmiejskiej, wodnej, podwodnej, powietrznej, napowietrznej, podpowietrznej, czy jakiejkolwiek innej. No way. Just staying here.

Miasto żyje swoim dobrym i pożądanym poniekąd przez podmiot życiem, co nie zmienia faktu, że jest to życie, które czasem trzeba odstawić na boczny tor. Niech się dzieje, niech się toczy, bawcie się dobrze, mnie tu nie ma. Ja mam teraz inny puls, inną myśl, pragnienie, tęsknienie, zmęczenie i dość zgiełku po prostu. I psich gówien, które leżą na chodnikach i pozwalają człowiekowi poznać, co znaczy wdepnąć w gówno niemetaforyczne. Poezja po prostu! Czapki z głów, panowie!
Dobrze, że ludzie nie trzymają w domach słoni, bo zginęlibyśmy niechybnie, zanurzeni po uszy w odchodach, machając rozpaczliwie rękami na(d) odchodnym...

1 komentarz: