piątek, 12 lutego 2010

sianem i lipą

Kolejny dzień rozpoczęty popołudniem. Tego nie było w planach. Po szaleńczym, sesyjnym ślęczeniu nad książkami, moja swoboda rozrosła się gwałtownie. Czas jednak rozpocząć kontrolę nad wzrostem tejże, w przeciwnym razie gotowa mnie zepchnąć na margines mojego(!) egzystowania. Biblioteką zajmiemy się po niedzieli, teraz czas najwyższy nasycić nieco głód społeczny. Pierwszy krok to sporządzenie listy spotkań zaległych, ludzi, których nie widziałam sama nie wiem już odkąd, aż wstyd się przyznać. Tak sobie myślę, że strasznie to łatwe i bardzo niezdrowe zarazem - zamknąć się w swoich sprawach, zapominając o innych. Odkładać na później wspólną kawę, spacer, wino. Bo tysiąc wymówek. Owszem, bywa, że czasu nie ma naprawdę. Gorzej, jak potem przestaje się chcieć ruszać z domu. Bo... zima. Tak jak dziś.
Wiosny pragnie się całym sercem, duszą, ciałem. I za słońcem tęskni. Nie zamierzam jednak czekać do jej przyjścia z wyjściem za próg.
Dziś jednak ograniczam się do towarzystwa Prochaśki, (bardzo lubię takie ograniczenia), bo u niego lato i sianem pachnie. I lipą...

"(...)Co roku obcinało się z niej kilka gałęzi, z których obieraliśmy kwiaty. Rozścielone na strychu były dla mnie ucieleśnieniem szczęścia. Zanurzałem twarz w nagrzanych kwiatach, wdychałem kilka razy ich zapach i czułem, że jestem".

Cholernie to przyjemne - czuć, że się jest.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz