środa, 10 lutego 2010

spragnienie

Że chciałoby się spakować plecak i dać nogę. W lewo. Nie, nie - w prawo. To znaczy to zależy, czy stoisz tyłem, czy przodem do mapy. W każdym razie na Wschód. Tam, gdzie u czyta się jak y i odwrotnie. W przestrzeń wcale nie tak odległą i nieosiągalną, a jednak znów zbyt daleką. Bo pierwotnie tak właśnie miało być - zbieram wpisy do mojej zielonej książeczki, upycham manatki i wsiadam w pociąg. I już mnie tu nie ma. Jednak wizja nadepnięcia na kawałek ziemi szechyńskiej, lwowskiej, fastowskiej, kijowskiej odfrunęła tak, że ręką dosięgnąć nie sposób. Na jej wyciągnięcie spłynęła natomiast powinność zaszycia się w zonie okularników - w bibliotece. Widmo licencjatu robi się coraz bardziej agresywne. Ba, z widmem tym przestaję już żartować. Prostuję się poważnie, poprawiam okulary, ściskam pióro i... żegnajcie dworce z szerokimi peronami i złote, uduchowione banie. Chciałoby się bardzo odetchnąć swoim-nieswoim, ale na pewno innym powietrzem i usiąść pod synim niebem. Tymczasem jednak zagospodarować trzeba tę ciasną już przestrzeń podniebną, w której wszelkie możliwe ścieżki przejść można z zamkniętymi oczami, tyłem i po pijaku. Ten mój kawałek podłogi. Zadeptany, przetarty, małoprzestrzenny. Innowacji ciut, troszeczkę, a w rękę teksty Prochaśki i Żadana. I może tak przetrwam, na tej kroplówce, do razu następnego.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz