środa, 1 grudnia 2010

in vino veritas


Ni z tego, ni z owego listopad staje się grudniem. Mówią, że to normalne, że tak jest zawsze. Zbyt wiele tej normalności w ludziach i ocenianych przez nich zjawiskach. Przywykanie. Że niby zawsze - to tak, tamto śmak. Protestuję.

To, co moje, nie jest jak zawsze. Moje znaczy niepowtarzalne, wyjątkowe, bardzo subiektywne i nigdy normalne. Choćby nawet był to milionowy grudzień polistopadowy.

Zawieja. Dobrze, o jakże dobrze jest, kiedy można zamknąć drzwi śniegowi tuż przed nosem i nie otwierać ich aż do dnia następnego. Naleśniki. I robot kuchenny pomarańczowy, jak moja bluza. Wino. Wszak in vino veritas. A do wina, jak do veritas - czasem trudno się dostać. Łamiesz korkociąg, który zdążył już przeszyć korek na wylot. Nie masz kombinerek, więc wydobywasz uszkodzony sprzęt otwieraczem do konserw. Następnie przebijasz się do wewnątrz kolejnym korkociągiem, przyniesionym uprzednio od sąsiadów. Nikt nie powiedział, że proste jest życie. Nikt nie powiedział, że sąsiedzi mają porządny korkociąg - od początku byłoby wiadomo, co należy przedsięwziąć.

Mimo wszystko, do wina dobrać się jest dużo prościej, niż do veritas. Nie tylko prościej, a przyjemniej nawet. Każdy to wie, że grzaniec smakuje lepiej od zimnej rzeczywistości.

Wino - im starsze, tym lepsze.
Veritas - im starsza, tym bardziej wybucha. Tak myślę.

1 komentarz: