wtorek, 30 listopada 2010

analogia


Przemyska jest krótka i pozornie nie wyróżnia się niczym w szeregu ulic. Gdy wszystko, wraz z deszczem, zawisa na chwilę tuż nad ziemią, by następnie z hukiem się o nią roztłuc, wzrokiem drążysz rów w jej szarym i brudnym grzbiecie. Gdy jest nieco lżej, oczami dopadasz pociągu i mkniesz z nim dokądś. Czasami zza rogu wytacza się pijane słońce i chucha w twarz bezczelną radością. Najlepsze, co możesz tu spotkać, to dźwięki - klarnety, oboje, fortepiany, skrzypce, saksofony... Codziennie wyrzucają w przemyską przestrzeń serie mniej lub bardziej kontrolowanych oddechów, wśród których od czasu do czasu przemyka anonimowy człowiek. I chłonie. Albo na odwrót - one chłoną jego.

Ulotne poczucie, że wszystko to film z tą, czy inną muzyką w tle.

Scenariusz pisze się na bieżąco i nigdy nie wiadomo, jaka będzie kolejna scena. Zwroty akcji bywają mistrzowsko zaskakujące, choć nie brakuje również zagrań tandetnych. Są takie chwile, kiedy już tylko patrzysz i czekasz na podłożone śmiechy, fałszywe oklaski, by nie mieć wątpliwości, że wszystko to trywialna farsa. Na ogół wtedy zapada cisza i sam dla siebie stajesz się klakierem nie do stłumienia.

A przecież odgrywasz rolę pierwszoplanową...
W istocie czując się w całym tym przedsięwzięciu jak czterdziesty piąty zabity, twarzą do ziemi w dodatku.

Powiązania między bohaterami - zupełnie zaskakujące. Przychodzi moment, kiedy dostrzegasz, że nikt nie może się nazwać postacią indywidualną, niezależną, anonimową. Każdy to bliższy lub dalszy znajomy i krewny Królika.

Myślisz - tandeta, bez szans na oskara. Niczego nie można wyciąć, wymazać, powtórzyć, przewinąć. Zdjęcia zbyt często męczące i przytłaczająca atmosfera na planie. Spartolona robota, więc i niepewność wynagrodzenia. Ciąg dalszy pod znakiem zapytania.

Znaki zapytania są najbardziej męczące. Dlatego ja już o nic nie pytam. Cieszę się śniegiem i zimą, niejednym wspaniałym człowiekiem, pogodnym niebem i tym, że mam czas na drzemkę.



poniedziałek, 29 listopada 2010

śniegiem radość


Aby poprawność polityczna została zachowana: szczere współczucia wszystkim odśnieżającym i kierowcom.

A tak naprawdę: cieszy mnie ten śnieg jak wtedy, kiedy miałam rękawiczki na sznurku. Rano wstać, przez planty iść, a tam istna Narnia! I wszystko takie nowe, świeże, zmienione ! ! Ożywczy ferment i dużo dobra. I krupnik debiutancki w życzliwych ścianach czterech. Jak mi dobrze... :)

Plus odkryta sympatia do Feela. Cudowny odreagowywacz.

Nowa jakość.

niedziela, 28 listopada 2010

o śniegu, domu, oszustwie, poziomach i człowieku, co Bożego Narodzenia nie lubi


i tym śniegiem się ośnieżyć

Autobus złapany. Ulubiony, z miejscem i ciepłem dla mnie. Do domu. Słit hołm. Boże, jakie to namacalne i prawdziwe! Spokój, cisza, gitara na zawołanie i najbezpieczniejszy na świecie kawałek podłogi - ten z własnym łóżkiem. Dużo dobra. A gdyby tak wpełznąć pod kołdrę po uszy i nie wychylać nosa do odwołania ?

Gdyby można...

Zima tutaj inna - niewielkomiejska, ani też nie krakowska. Moja. Spokojna i czysta. Śnieg pada konsekwentnie, warstwa po warstwie. Czasem lubię śnieg. Śnieg to oszust. Czasem lubię oszukiwać. A on jest mistrzem oszustwa. Trzeba uczyć się od mistrzów. Wypełnia całą przestrzeń, każdy jej skrawek, aż się człowiekowi zdaje, że zabiera bałagan i wszystko, co brzydkie i złe. Ładne, dobre, białe, łagodne. A doczekaj się tylko, kochanieńki, wiosny - brud wyłazi na wierzch - pomnożony wielokrotnie i jeszcze bardziej brudny. Ot, i koniec całego kantowania.

Już wiem, po co te wszystkie parszywe choinki, dzwoneczki, plastikowe mikołaje, żałosne reniferki, jemiołki i jedna tylko cholera wie, co tam jeszcze. Dla oszustwa. Ludzie są głupi. Wszyscy, więc i ja także. Ale choinek i mikołajków nie lubię, pomimo mojej ludzkiej głupoty. Więcej nawet: wszystkie choinki świata są nic nie warte. Z wyjątkiem tych z żywicą i pachnącym igliwiem. Splastikowaciał świat. Święta też. Może za wcześnie, może za późno, na pewno nie odkrywczo, ale powiem to: człowiek nie lubi Bożego Narodzenia. Gdyby lubiał, to by siedział przy żłóbku, jak osioł i może zmądrzałby wreszcie. A tak - zasypie się to to prezentami, bombkami, karpiami, uszkami, jemiołą, last Christmas, dzwoneczkami, przyklejonymi na potrzeby rodzinne uśmiechami i myśli, że ma święta.

Człowiek nie lubi Bożego Narodzenia, bo nie lubi wrażliwości. Takiej normalnej, potrzebnej, cennej, prawdziwej, nieoszukanej, nienaiwnej i niefrajerskiej.
Sam siebie się boi i tyle. Udawanie, że takie to wszystko słodkie, a równocześnie myśl, by prysnąć czem prędzej z tej szopki...

Mądrzę się.

A Bóg się zniża do ludzkiego poziomu...

Poziom.

Czasem czuję się, jak Mario - złap grzybka, urośnij, nadepnij na żółwia, bo inaczej cię zeżre, przeskocz przez wodę, znowu zmalałeś...






piątek, 26 listopada 2010

samo


Bóg się nie odzywał. Może czekał, aż wyciągnę zapałki. Pewnie chciał zobaczyć, czy naprawdę odważę się zrobić rzecz niewiarygodną, to znaczy złożyć ofiarę cielcowi i w dodatku zatańczyć przed nim. Wtedy zszedłby ze swojej góry w obłoku z błyskawic i gniewu, pokazując, że zauważył moje istnienie.

Tove Jansson : Córka rzeźbiarza

Poranki już otrzeźwiały. Trzaskają drzwi i tuż za progiem słońce bierze mnie w swoje łapska, wlewając egoistycznie całą swą płynną istotę pomiędzy nasyp kolejowy i równoległą doń ścianę. W półprzytomny tramwaj wbijamy się - ja i książka - i wszystko - jak niebieskie wagoniki - toczy się samo. Jedzenie, spanie, jedzenie, spanie, powietrze, melodia z podziemi Przemyskiej, słońce, śnieg, przez pasy, na zajęcia, zimno, zimno, zimno...

poniedziałek, 22 listopada 2010

ja - katolik

Jestem katolikiem, mam dwadzieścia parę lat. Odpowiadam za trzęsienie ziemi, gradobicie i koklusz. Straszę ludzi końcem świata. W ogóle straszę. W zaułkach i na rogach ulic, w centrum miasta. Biegam za niepokorną młodzieżą, zawsze z krzyżem w ręce. Dzieci doprowadzam do nerwicy pogadankami o piekle, dorosłych natomiast pouczam. Stworzyłem nietolerancję i teraz z rozkoszą się jej oddaję. Szczególnie nie toleruję ateistów, innowierców i homoseksualistów. W ogóle nie dopuszczam myśli, że tacy istnieją. Wszak żyję w ciemnogrodzie. Nie czytam książek, ani nie oglądam filmów. No, chyba że katolickie i bohaterem jest szlachetny ksiądz. Nie słucham świeckiej muzyki, tylko alleluja i alleluja. Chyba, że Post, to nawet i alleluja nie. Bo mnie nie wolno się cieszyć życiem. Zło i grzech. Żadnych tam zabaw, hulanek. Katolikowi nie przystoi. Zatykam uszy, kiedy ktoś opowiada dowcip. Chyba, że taki ładny, o Jasiu w szkole. Z resztą, właściwie nie mam poczucia humoru. Wszystko biorę na serio i nie stać mnie nawet na minimalny brak powagi. Nie przeklinam. No, może czasem, ale tylko pod adresem innowierców i homoseksualistów. Jestem mistrzem hipokryzji - dużo mówię o miłości, ale tak naprawdę nienawidzę wszystkiego, co niekatolickie. Na uczelni nawracam znajomych z roku, albo milczę całkowicie. Charakteryzuje mnie ogromna nieżyciowość, oderwanie od rzeczywistości. Dodatkowo jestem człowiekiem bardzo nieinteligentnym, głupim i naiwnym. Daję sobie w kaszę dmuchać, bo przecież tak trzeba. Moją fobią jest słowo "seks". Nie wiem, co to i wiedzieć nie chcę. Alkohol? Pod żadną postacią, wszak wszyscy wiedzą, że to szatański wynalazek. Nie mam własnego zdania - ksiądz dyktuje mi wszystko, nawet to, co powinienem zjeść jutro na śniadanie.

Przyznam się - jestem Polakiem-katolikiem, a więc najgorszym z możliwych. Nietolerancja? Potrójna. Głupota? Maksymalna. I zacofanie. Tak, uważam się za ofiarę tego świata i że tak trzeba. Antemurale christianitatis? Tak, tak, jak najbardziej.

I wiesz... To naprawdę JA wyrżnąłem średniowiecznych Saracenów...

niedziela, 21 listopada 2010

był Noe

Nie własna piżama w pingwiny, kot z ogonem nie z tej strony, czarne, ciepłe na wskroś ciasto, a rankiem kawałek świata pod roletą, mało czasu i alkoholowi panowie w tramwaju.

Trzeba być jak Noe - gość, co się czasem spinał... Taki frajer-nie frajer, myślisz - Ptyś Miętowy, ale jednak nie siedział bezczynnie. I wygrał.
Trudno tak. Pod prąd, wbrew, na przekór i z wiecznym mistrzostwem podejrzeń, że Ktoś Cię wystawia do wiatru, albo wprost pod deszcz - zimny i nieustający.

Myślę, że Noe miał ściśnięte gardło. I łzy w oczach też miał. I pewnie nawet klął jak szewc, choć przecież chodził boso. Może siadał wieczorem bezradny i smutny. Oparty plecami o drzewo, wbijał palce w ciepły piasek. Był słaby i nic nie rozumiał. Wstawał przed wschodem i tłukł młotkiem w gwoździe. Bardziej ze złości, niż z przekonania. Drwił sam z siebie. I ze strachu. Ryzykował. Bał się porażki. I wcale nie wiedział, czy robi dobrze, czy znów czegoś sobie nie uroił. Chciał uciec, ale dokąd ucieknie bosy, przerażony, słaby człowiek?

Aż któregoś dnia włożono mu w dłoń zieloną gałązkę. I znów nie rozumiał nic...


piątek, 19 listopada 2010

hanw



there's never good time to lose a friend

stąd:
miś, który lubił wódkę. Bardziej smutne i prawdziwe, aniżeli śmieszne. Ale to tylko mój subiektywizm.
Have a nice... whatever.

czwartek, 18 listopada 2010

skrzydlaty nie znaczy lotny

Płyń, płyń Noe, płyń i żyj, a utop to, kim byłeś.

Obejrzałam "Skrzydlate świnie". Tak, dla zabawy, dla 99-u minut beztroskiego zabijania czasu. "Beztroskiego"... Nie, nie udało się, nie powiodło, fiasko. Owszem, kilka drobnych sytuacji można włączyć w poczet tych, które potocznie zwykło się nazywać "komicznymi". Jest to jednakże komizm średniej jakości i w bardzo kiepskiej ilości w dodatku, więc jakby go nie było. Fabuła? Trochę jak cukierki z odpustu - kiczowata, choć można ją polubić, ale na pewno nie do chłonięcia w nieskończoność (jak - nie przymierzając - "Incepcja"). Do tego wszystkiego mam wrażenie, że polskie kino bazuje na twarzach (i innych częściach ciała także) powszechnie rozpoznawanych aktorów (ot, chociażby Pan Małaszyński). Poza tym, jeżeli nie nic, to całość niesie bardzo niewiele, niestety. Ale uwaga (!) - jest - przynajmniej ten jeden raz - scena z cyklu łóżkowo-materacowego. (Może to właśnie nieco seksu stanowi dziś kryterium udanego filmu?) Przykro mi to mówić, ale kicz. I tandeta. Plus rzewne zakończenie, rzecz jasna. Nawet mądre, moralizatorskie, ale mnie jakoś nie porywa - zupełnie niczym tanie kazanie.
Można zobaczyć, ale zdecydowanie nie jest to konieczne. No, chyba, że prawie całkiem nagi pan Małaszyński jest dla kogoś natchnieniem. Mnie osobiście nie wzrusza.
Może i skrzydlate świnie, ale całość niezbyt lotna.

* * *

Przyniosłam dziś do domu tramwaj. Znaleziony powtórnie, ubłocony, nikomu już nieprzydatny. Wzięłam, wyczyściłam i jest. Jak kundel bury, czy co tam.

Jesień pokazała swoje prawdziwe oblicze. I pada i mgli i mdli i powietrze ciężkie, ołowiane, nieruchome. Wisi samo w sobie, bo nic innego wiszącego nie jest już w stanie utrzymać. Wszystko leci z rąk. A ja chodzę i czekam. Czekam zawsze na saksofon, klarnet, obój. I głucho, bo o dwunastej w nocy nie milkną tylko pijani Anglicy i monotonne, uparte pociągi. I pianino też niezmiennie milczy na półpiętrze - chyba po to tam jeszcze jest, żebym mogła trafić we właściwe drzwi. Szkoda, że nie mogę go zabrać do domu.








środa, 17 listopada 2010

alt + ctrl + del

ipsa ratio hoc habet ut quandoque rationis usus intercipiatur

niekiedy sam rozum wymaga, by zawiesić jego używanie

św. Tomasz z Akwinu



alt + ctrl + del

poniedziałek, 15 listopada 2010

z Placu Broni

Ilu PAST potrzebuje
5 kobiet do umycia
5 paszcz przy użyciu
5 szczoteczek ?


Kuchnia. Słońce jeszcze wschodzi, a tam, na stole łamigłówka, na którą nie sposób udzielić jednej, wyłącznej, poprawnej odpowiedzi. Naturalnie można podnieść pięć do trzeciej potęgi i też będzie to rozwiązanie. Ale czy jeżeli każda z pięciu kobiet jest w posiadaniu pięciu paszcz, to na pewno 125 past wystarczy? A gdzie informacja o bardziej, lub mniej kompletnym uzębieniu owych niewiast? Wszak zacząć wypadałoby od policzenia pola powierzchni całkowitej przeciętnego zęba trzonowego przeciętnej niewiasty o pięciu paszczach. Niewiasta o pięciu paszczach - koszmar... To już wolę Panią Gorg spacerującą po półpiętrach... ;)

Pięciokrotna dawka progesteronu, skumulowana w czterech ścianach, otaczających stosunkowo niewielki placyk życiowych bojów i rozterek, bywa zabójcza. Nie tylko chłopcy mają swój Plac Broni... Kocham Nemeczka.

środa, 10 listopada 2010

atakna

jechat', pajechat'

Przenikliwy odgłos Sztuczek. Czekania. Ciepłego peronu, po którym biegają śmieci. I gwizd lokomotywy. I przeciągły pisk szyn.

jedwa, jeścio

Jeścio raz. Po schodach, na czwarte piętro przedrzeć się przez zapach kapusty, krzyki dzieci i szczekanie psów. Minąć pianino - dinozaura z klatki schodowej. Ni przypiął, ni przyłatał, ale jest. Dumne, czarne, zakurzone. Gdyby tak ktoś zagrał ładnie jeden raz.

ciesnok, wciera

I może pięćset kroków do drzwi? Przecież nikt tego nie liczy. Ulica pusta, bo czas obiadu, kolacji, zup, herbat, odgrzewanego mięsa i lekcji. Z matematyki, z historii. Potem seriale. I kanapa. I może gazeta w towarzystwie żarówki. Takie nic. I równolegle do niczego, a może poprzez to nic, saksofon. Dumnie, łagodnie i mimowolnie zwycięsko. Bo wszystko w nim płynie - i ulica, i zupa, i herbata, i "jestem, co za dzień, nareszcie, co na obiad", i światło pożółkłe. I można raz poczuć się jak w filmie.

Patrzeć na świat kadrami, wycinać nieudane ujęcia i podkładać ścieżkę dźwiękową. A scenariusz napisze się sam.

poniedziałek, 8 listopada 2010

ale o co chodzi


Konno nie umiem jeździć. Świetnie jeżdżę tramwajem. Ale też miałem wypadek. Głupstwo, nie warto wspominać. Ktoś mnie zapytał: - O co panu właściwie chodzi? - I nie umiałem odpowiedzieć.

- Pan Mrożek.

Chodzi, ciągle chodzi. O coś. Przypuszczam, że o ciepłe, pogodne poranki, o to, by wstać wraz z pierwszym dzwonkiem budzika, zanim na nogi zerwą się wszyscy śpiący wokoło, poza tym jednym, właściwym i przeznaczonym do pobudki człowiekiem. Chodzi również o owoce cytrusowe, o witaminy i kwas. Kwasik. Szyderkę malutką, cierpką wystarczająco, ale nie za bardzo. Bo choć nie ma Mickiewicza i nie ma Miłosza, to ile Panów Cichoszów przemyka ukradkiem ulicami... Chodzi także o to, by wrócić na czas. Niekoniecznie przed zmrokiem, ale przed deszczem na pewno. W razie konieczności stopa złapać. Zaocznego studenta drugiego roku zatrzymać, to podwiezie. A co. I o płatki też chodzi. Bo świat bez mleka byłby uboższy. Przynajmniej o białko, czy co tam. Technologia żywienia wie lepiej. Kawa bez mleka też byłaby uboższa. Ktoś powiedział, że gdyby kawa miała być z mlekiem, to by tak rosła. Otóż nie. Otóż nie bardzo. Podważam. Mężczyzna z kobietą nie rośnie. Ani w drugą stronę. Przez analogię - zaprzeczam. Kategorycznie. Kawa z mlekiem od dawna i po wsjak czas.
I rosyjski. Bo o niego też chodzi. Twiordyj znak, miakij znak. Człowiek wywłóczony po lasach zdolnym jest wziąć się za naukę. I zdolnym powłóczyć się jeszcze.