środa, 26 czerwca 2013

Misja Rakija - Marzena Erm i jej rozwód z rakiem

Sytuacja życiowa, w jakiej się znajdujemy, jest taka, jaką sobie ją wyobrażamy, a nasze poczucie szczęścia czy nieszczęścia bardziej wynika z naszych przekonań, niż okoliczności. /Marzena Erm

Poznałam Człowieka. A właściwie to odwrotnie - Człowiek poznał mnie. ROZpoznał...

Niedzielne popołudnie. Wchodzę. W pokoju po prawej dzieli czas garstka na pewno sympatycznych, jednak w większości obcych dla mnie ludzi. Wchodzę, lekko speszona (na szczęście w torbie jest aparat - idealne narzędzie do ukrycia się "za", gdyby przypadkiem nie było podstaw, by się odezwać). Przedstawiam się wiedząc, że imion nie zapamiętam na pewno. Jedna z dziewczyn podaje mi rękę i stwierdza, że skądś mnie zna. Przyglądam się jej, ale w głowie świeci mi pustka, w której pojawiają się dwie małe myśli: ktoś jest do mnie podobny, no, albo od dominikanów. Mija chwila czasu i wątek "znam cię" wraca, razem z moim przekonaniem, że niestety "ja ciebie nie", choćbym bardzo chciała. Od słowa do słowa i okazuje się jednak, że byłyśmy razem na wyjeździe sylwestrowym, na Słowacji, kilka lat temu... Świat jest mały. 

Robię zdjęcia. Dla funu, nie dlatego, że nie ma z kim i o czym rozmawiać. Istot ludzkich godnych uwiecznienia nie brakuje. Na wielu zdjęciach pojawia się właśnie poznana po raz drugi Marzena - ładna, uśmiechnięta dziewczyna, cudownie wyglądająca tak w rzeczywistości, jak i w kadrze aparatu.

Około 21 wychodzimy razem do kościoła, bo żadna z nas nie była jeszcze tego dnia na Mszy. Ciepły, letni, bardzo przyjemny wieczór. Od słowa do słowa i troszeczkę poznaję Marzenę. (Troszeczkę, bo jak poznać człowieka w ciągu dwudziestu minut?) Od słowa do słowa i okazuje się, że Marzena właśnie pokonuje raka. Jej krótkie włosy tak bardzo pasują do rysów twarzy, że zupełnie nie przyszłoby mi do głowy, że ich długość mogłaby być, choćby częściowo, efektem leczenia. Tak jest jej ładnie! Ot, modna fryzura i własny styl.

Choć tyle o raku słyszę - w każdej rodzinie, albo wśród przynajmniej dalszych znajomych, lub rodzin znajomych kiedyś pojawia się wieść, że ktoś był, lub jest chory na raka - to jednak (dzięki Bogu!) jest to dla mnie wciąż temat z wyższej półki, do której nie sięgam, z jakiejś części świata, która jest dla mnie obca. Więc kiedy ktoś obok mówi do mnie kilka zdań o tym, że pokonuje nowotwór, nie czuję się "u siebie" i trochę mnie to zaskakuje. 

Idziemy sobie rozmawiając w bardzo luźny sposób, a ja słucham, jak radosny, pełen życia człowiek mówi mi, że do zupełnego wyleczenia potrzebuje leku za jakąś ogromną sumę pieniędzy i że wierzy, że się uda, że tyle już otrzymała dobra i pomocy, również od tych, którzy sami tej pomocy potrzebują. Słucham i też myślę, że jej się uda. Naprawdę tak myślę!

Później wyszukuję w sieci blog prowadzony przez Marzenę i czytam troszkę. I widzę, ile w tym człowieku jest życia, radości, energii, wiary i jeszcze raz myślę, że jej się uda. 

Jednak im więcej osób się włączy, im więcej zdecyduje się pomóc, tym szybciej udać się może. Gdyby ktoś chciał wesprzeć Marzenę w jej ostatecznym pożegnaniu z rakiem, zachęcam, zapraszam i odsyłam na jej bloga: http://marzenaerm.blogspot.com/  - tu znajduje się garść przydatnych informacji, nie tylko takich, jak numer konta i wielkość potrzebnej kwoty, ale też kawał jej sposobu myślenia i informacje na temat choroby. Jeżeli możesz, dorzuć swoje "trzy grosze" i podaj informację dalej. Warto pomóc innym osiągnąć cel :) Bardzo dobry cel! Cel, pal - ognia! :)





wtorek, 25 czerwca 2013

nie podpalaj ogniska, panie Pumpus, czyli spójrz prawdzie w oczy i się do niej uśmiechnij

Wieczór. Siedzę u D. i razem z nią cieszę się z różnych, drobnych aspektów życia. Wieczór z cyklu - "ja mam humor, ty masz humor i ona też ma humor" (ku naszej radości pojawiła się bowiem jeszcze E.). Oglądam "Świerszczyka". Dla wszystkich podejrzliwych i łatwo rzucających oskarżenia: "Świerszczyk" to taka gazeta adresowana do dzieci w wieku lat kilku. Wydawana z dawien dawna, bo pamiętam ją jeszcze z własnego dzieciństwa, a z tego, co się orientuję, wczesne lata 90. nie były jej pierwszą młodością. Bardziej dociekliwych odsyłam do cioci Wikipedii, która właśnie powiedziała mi, że "Pierwszy numer ukazał się 1 maja 1945. Nazwę pisma wymyśliła Ewa Szelburg-Zarembina". A zatem - czytam wspomnianą prasę dziecięcą. Po chwili przeglądania pisma trafiam na poniższy tekst, który uświadamia mi, jak bardzo życiowe i mądre są treści zawarte w "Świerszczyku":

Pewnego razu olbrzym Bolutek wracał do domu pośrodku nocy. W drodze potknął się o niewielkie królestwo i... kopnął je niechcący! Nikomu nic się nie stało, ale od tej pory mieszkańcy Kopniętego Królestwa ciągle coś liczą, uczą się dziwnych rzeczy i zadają mnóstwo pytań. Nie wiadomo po co...

W jednej chwili moje życie stało się porażająco jasne i zrozumiałe, a ja po cichu powiedziałam sobie, że jak znajdę owego Bolutka, to mu nogi powyrywam. Z pleców na przykład... 

Potem chciałam jeszcze radośnie oznajmić D. i E., że gdyby mój Ś.P. Dziadek żył tak długo, jak żyją przeciętni dziadkowie, byłabym jego pierwszą, ukochaną wnuczką, co dawałoby mi spore szanse na bycie "rozpieszczonym dzieckiem". W mój komunikat słowny wtargnął jednakże zza grobu pan Freud (ten, to się wszędzie bezpardonowo wepchnie) i tak oto oznajmiłam, co następuje: "Miałam szansę zostać rozpieprzonym dzieckiem"... Tiaaa...  Miałam? Szansę? Że niby niewykorzystaną? ... Oj, życie moje, życie... (sigh, sigh, sigh)...

A jutro będzie na poważnie, bo mam Wam do powiedzenia coś ważnego.  

poniedziałek, 24 czerwca 2013

reasumując

No i głupi człowiek jest, że się tak złości. Bo do wyciszania złości i do wyciszania upału jest wspólne narzędzie - noc. Jak się już człowiek zmęczy tym wkurzaniem, a potem w ogóle dniem, to kładzie się spać. I następnego dnia budzi z kacem, ale już spokojniejszy. 

Dobrze się jednak stało, że mimo wszystko, mimo gniewu i tego, że (nie wiedzieć czemu!) "strzelił system" - wyszło. Poszło. Mimo wrzątku rozlanego gdzieś wewnątrz. Bo spotkało się ludzi i znów przekonało, że oni są piękni, radośni, kreatywni, sympatyczni, pełni życia. Że swoją prostą niezwykłością, albo niezwykłą prostotą potrafią zainspirować. Oczarować. No, po prostu zachwycają. I może większość z nich myśli, że są zwyczajnymi ludźmi... I tak, i nie.

Choć nie do końca spokojne, to jednak dobre to było popołudnie. Przelane na wiele zdjęć, na których twarze są jasne i pełne radości. 

Dziękuję!


niedziela, 23 czerwca 2013

la rabbia

Do wyciszania upałów służy noc. Do wyciszania złości - różnie... Czasem trudno jest odebrać jej głos, a sobie przywrócić spokój, więc w ramach "zrób coś z tym" tłumi się ją, przygasza, choć i to nie od razu. Nie od razu, bo proces tłumienia poprzedza eksplozja. Wybuch to rzecz prywatna. Na tupanie jesteśmy już za duzi, więc w powietrze, niczym fajerwerki, lecą słowa niecenzuralne. Tak się zdarza. Rzadko, ale niezaprzeczalnie. I tak bardzo potrzebujesz czegoś na kształt chłodnego wieczoru. I nie ma. Więc jesteś wściekły. Wściekły, bo chyba jest podstawa, by się zdenerwować, ale i dlatego, że przecież nie ma powodu, by się wściekać. Więc się wściekasz i sypiesz słowami bynajmniej nie z elementarza... Spotykasz M. - człowieka, którego tak dawno już nie widziałeś. Gadu-gadu i musisz komuś powiedzieć, że jest ci źle. I znów k..., k..., k.... Bo to nie jest sposób najlepszy, bo to nie jest sposób godny naśladowania, bo to nie jest żaden sposób, ale równocześnie to sposób jakiś. Może lepszy, od sięgania po papierosa? A M. się tak wspaniale śmieje z tych twoich przecinków, że jest ci lżej. I weselej. I jeszcze poleca się na przyszłość. Ludzie. People. Z jednej strony bywają impulsem do złości (impuls to dobre słowo, gdyż przyczyna tkwi często gdzieś indziej), z drugiej - co ja bym bez nich!... 

A złość? Czujesz, że wulkan jeszcze wybuchnie. Jesteś wulkanem i Pompejami. Równocześnie. Niech mnie ktoś uspokoi, bo obecne za szybą gołębie zdecydowanie tego nie robią. Proszę.   

czwartek, 20 czerwca 2013

krótko, zwięźle, nie na temat

I  żeby nie było, że tylko narzekam. 

Życie ostatnio mnie naprawdę cieszy... (więc węszę podstęp:P). Kilka drobnych, ale ważnych dla mnie rzeczy potoczyło się do przodu i właśnie rozpędza. (Powstrzymaj je, Boże, przed rozbiciem się o słup. Prrroszę. Albo może raczej - MNIE powstrzymaj). Najbliższy czas to czas małego zapierniczu, by zdążyć odpocząć. Mam jakieś plany. (o!) Mam marzenia (a to ci...) Mam nawet subtelną radość z pisania mgr (nieee, no coś ty?!) I - jak widać - prowadzę ze sobą ożywione dialogi, do czego tak się już przyzwyczaiłam, że zdarza mi się chyba mówić do mojego szanownego ja na ulicy... A przynajmniej stroję miny. Miny-komentarze do aktualnych sytuacji, które napotykam.  Gdybym miała psa, mówiłabym do psa - to pewne. (Ale nigdy per "pancia"...) Ponieważ jednak żaden czworonóg mi nie towarzyszy (wczoraj zyskałam tylko osierocone ptasie jajo, ale, darujcie - nie będę go wysiadywać), gadam do siebie. Ktoś zwykł mawiać: "Grunt to inteligentny współrozmówca"... ;)

Na tym zakończę dziś osobiste wywody, bo się boję, że powiem za dużo.
Czasem, może rzadko, ale czasem jednak tak, nachodzi mnie myśl, po co w ogóle piszę tu cokolwiek? I tak sobie teraz myślę, że jedni palą, inni piją, a ja mam bloga. Minister zdrowia nigdzie nie wspominał, żeby to miało prowadzić do raka, albo impotencji... <;


środa, 19 czerwca 2013

one foot in sea and one on shore

Nie było mnie tu już chyba długo. Zanim podpatrzę, co u innych, postaram się zaznaczyć swoją obecność. Ale nie, jak pies... Stay calm, Johny.

Cały czas się dzieje coś, albo próbuje się dziać. Dziś np. kupiłam arbuza i mam nadzieję, że będzie równie dobry, jak ciężki. Poza tym - życie (sigh). Nie, że źle. Raczej, że trzeba sobie z nim radzić. 
I że czasem jest tak dziwnie, szybko, na raz, dobrze, nieswojo - taka zupa zmiksowana - przestałeś widzieć, co jesz i trochę jednak ci to przeszkadza  w trawieniu.


Próbuję się odnaleźć, wyklepać i nie udawać, że nie wiem, że jakby co, to jestem w szafie...



Ps. To był 500-tny post. A mnie ostatnio stuknęła połówka średniowiecza, czyli ćwiartka, ale nawet ćwiartki z tej okazji nie wychyliłam. Jestem innym człowiekiem, niż rok temu i pewnie innym, niż będę za rok. Ogólnie jestem i uczę się tego jakby od zera, od sformatowania dysku.

niedziela, 2 czerwca 2013

krótka historia z niejednym morałem

Ze skarbnicy cytatów, które z zapałem notuję to tu, to ówdzie, bo uwielbiam łapać ludzi za słowa:

(14 grudnia 2012, piątek; rozmowa w kolejce do kasy w markecie - o dziecku, które dostało huśtawkę):
(...)
- Tak się wyhuśtał, że się porzygał...


Morał pierwszy: co za dużo, to niezdrowo, Morał drugi: nie bujaj. Morał trzeci: uważaj na huśtawki nastrojów. I wiele jest jeszcze morałów, zawartych w tej krótkiej historii bez dna. 

Tymczasem amplituda mej chwiejności jest tak niepozbawiona rozmachu, że zaczynam się czuć kimś więcej, niż tylko statystyczną (nie mylić ze statyczną) kobietą...

Zrobiłam sobie prezent, z okazji wiszącej w powietrzu okazji. (Jak dobrze poszukasz, to takowa zawsze się znajdzie). 

Jeden - goździki, które uwielbiam wąchać i na które bardzo lubię patrzeć. (Wspaniale mi się kojarzą, podobnie jak tort z truskawkami i galaretką, czerwona sukienka, dwa kucyki i szkiełko powiększające). Dla ścisłości dodam, że nie chodzi o element aromatu grzanego wina, jeno o kwiecie w kolorze, hm, majtkowego różu.
Drugi - CD, nie nowe na rynku, ale przeze mnie pokochane. Dobrze mieć własne książki i płyty. Dlatego - od czasu do czasu - dorzucam coś do tego małego "dobrze". 

I cieszę się tym, co mam. 

I jeszcze jedna kwestia - błogosławieństwem jest pojechać czasem do domu i spędzić w nim niedzielę. Z Mamą swą, najcudowniejszą w świecie.