poniedziałek, 29 czerwca 2015

Dobry czas bycia po prostu. Próby nie spinania się, że coś muszę (choć muszę), że ktoś na coś czeka (choć czeka). Dobry czas intensywny. Kiedy trochę udajesz, a trochę w ogóle nie udajesz. Kiedy z jednej strony masz w nosie, a z drugiej wcale w nosie nie masz. Kiedy zależy ci i nie zależy równocześnie. Kiedy jesteś. Robisz, co do ciebie należy. Słuchasz, patrzysz, mówisz, milczysz, myślisz i starasz się nie analizować i nie pytać dlaczego. Kiedy śpisz przed Bogiem i taka ta twoja modlitwa - bez-myślna, bez-słowna, przychodzisz i tyle. Zupełnie jak na kawę, bez przemówienia. Na krótkie to ja, na krótkie pobłogosław dzisiejsze sprawy. Bo nie mam już, Boże, siły na wielkie rozważania, na poważne strategie, kluczowe bitwy, dogłębne i dodenne przemyślenia, na co myślą inni, na tysiące słów. Jestem - to wszystko. Wszystko i nic i oby wystarczająco. Nieustannie spragniony błogosławieństwa.

piątek, 26 czerwca 2015

to sum up

Mechanizmy i automaty zaleca się stosować do walki z myśleniem. I choć  przywykliśmy (i słusznie z resztą), że myśleć przede wszystkim trzeba, by nie podporządkowywać się mechanizmom i przyzwyczajeniom bez sensu oraz by nie być poddanym różnorakim manipulacjom, to jednak przychodzi moment, w którym należy świadomie i dobrowolnie podporządkować się pewnym mechanizmom i przejść na tryb automatyczny, w obronie przed ofensywą myśli, które gotowe są zabić podmiot je generujący. Nie myśleć i nie mówić za dużo. Być jak pralka - pobrać, wyprać, wypłukać, wylać, wyłączyć. Mieć gdzieś, lecz nie wiadomo gdzie i co i robić naprawdę tylko to, co w danym momencie należy, cokolwiek to w danym momencie znaczy. Nadmierna skłonność do trudnych refleksji może być destrukcyjna w stopniu porównywalnym, co daleko posunięta bezmyślność i głupota. 

Czasem głowa przypomina rozbudowany system ulic przecinających się ze sobą w różnych punktach. Po każdej ulicy z prędkością różną, nierzadko zawrotną, chaotycznie lub przerażająco celowo przemieszczają się pojazdy, więcej niż tylko skłonne to zderzeń. I czujesz się, jakbyś mieszkał na środku skrzyżowania. Bez świateł. I albo wzniesiesz się ponad nie, albo zginiesz pod kołami czegoś, wszystko już jedno, czego. 

Drodzy ludzie, jak Was kocham, tak czasem kompletnie nie chce mi się do Was mówić. Ani słuchać. 

wtorek, 16 czerwca 2015

Wrocław - miasto spotkań

Dni najdłuższe, najcieplejsze, najpiękniejsze i tylko czas jeszcze szybszy. Nie ma o czym mówić, czasem tylko jest o czym napisać, ale albo nie ma sił, albo czasu, albo w międzyczasie nieposiadania czasu całkiem się zapomni. 

Byłam we Wrocławiu.

Nie musiałam, nawet nie wiem, czy chciało mi się, ale bilet był, słońce od świtu na całego i temperatura, za którą przepadam, czyli upalnie. Dając sobie wolność co do wstania i wyruszenia, lub też spania i zbagatelizowania możliwości spędzenia kilku godzin w autobusie, postanowiłam, że postanowię rano. Postanowiwszy zaś rano, że jest już późno i będę musiała się spieszyć, obróciłam się na bok i po zamknięciu oczu nie zasnęłam na nowo w ciągu całych dwóch minut. Zjawisko dziwaczne i nader rzadko występujące należy czasem zinterpretować jako znak. Zinterpretowałam więc szybko, wstałam, ogarnęłam się, wzięłam najpotrzebniejsze rzeczy (woda, aparat, książka) i z wczorajszą fryzurą wypadłam na zewnątrz. W drodze tam wysłuchałam ciekawej relacji z życia pasażera, siedzącego po lewej, po przekątnej, przede mną. Ale nie czas na streszczanie cudzych pasji, nawet, jeśli było to inspirujące.

Wyjazd totalnie po nic - żeby pobyć trochę gdzieś indziej, trochę z sobą samym, trochę złapać dystans do siebie, trochę, by przemyśleć coś może. I nie wiem, co z tego naprawdę się udało. Pokontemplowałam przestrzeń dworca, który jest miejscem przyjemnym, czystym i naprawdę ładnym. Czekanie na odjazdy, na dalej, na dokądś, na wrócę, albo zostanę gdzieś może. Dobra przestrzeń, by czekać. 



No i przed siebie. Place targowe to temat na oddzielny tekst, ba, nawet na doktorat z socjologii. I nie ja pierwsza dostrzegłam ich wyjątkowy klimat, tworzony przez lokalną społeczność, wraz z  jej zasobami. Ogrom dobra i konieczność wyboru. Dobry wybór to dziś podstawowa umiejętność, jeżeli chce się wieść szczęśliwy żywot. A place targowe na swój sposób miłuję. Tu się żyje. Tu się kłóci. Tu się spotyka.


Oczywiście włóczenie się gdzieś w pojedynkę, nawet, jeżeli ta pojedynka jest niewyspana i głodna, owocuje zawsze jakimś mniej, lub bardziej metaforycznym spostrzeżeniem. Więc dobrze - trzeba spotkać swoje fiasko z Duchem. To refleksja aktualna tak samo dziś, jak i wtedy. 


Z lewej: ul. Ducha Świętego. Z prawej: ul. "Fiaskowa". Wszyscy od zawsze spotykają się na rogu... (Wrocław - miasto spotkań)

Był Ostrów Tumski, bo ładny, bo turystyczny, bo gotycki. Nie było krasnali. Prawie nie było rynku i jego najściślejszych okolic. Bo tam gorąco, bo ludzie, bo prawie jak tu, w Krku. Okropne kłódki (nie trawię tego zwyczaju, który w moim odczuciu obciąża tylko niepotrzebnie strategiczne konstrukcje) i ceglane mury pod niebo, z którego obficie rozlewało się słońce. Kontrasty. I lody w wafelku.





Zostawiłam więc rynek za plecami i pomaszerowałam gdzieś dalej, jak mi się zdaje - na północ. Gdy pozostawisz za sobą turystyczną makatkę, widzisz po prostu miasto, w którym się żyje. Tak jest wszędzie i to jest prawda. I tu następuje refleksja ciut potężniejsza.  



Lubię podręcznikową turystykę (trochę) i równocześnie jej nie znoszę. Lubię, bo doświadczanie ładu i właściwej estetyki ubogaca. Ale jeśli do tego dorzuci się wyłącznie deptaki, ulice, restauracje i hotele dla wczasowiczów, to obraz miejsca jest mocno zaburzony. I prawda, że czasem chcemy sobie ten obraz zaburzyć, bo na co dzień nam może brzydko i zupełnie nieturystycznie. Ale przecież to takie sztuczne. Zawędrowuję do parku, w którym odpoczywam i za pomocą słońca ogrzewam prawie ramię, czytając fragmenty o i z Mertona. Potem człapię na dworzec. Po drodze w jedną i w drugą mijam bloki, nie urodziwe, a zwyczajne, albo może nawet mniej, niż zwyczajne, kamienice, z których na ulice wypadają nieco dzikie krzyki ludzi i wytaczają się ludzie dążący do stanu wczorajszości, lub też tacy, którzy już ten stan osiągnęli. Nie ma gotyckich kościołów, nie ma krasnali, nie ma turystów. Jest życie - szare, bure i pstrokate (wszystkie koty za pan brat mają drogi swe i płoty...). I tak samo jest w Krakowie, w Kijowie i wszędzie indziej - świat dzieli się na część do wyeksponowania i oklaskiwania i na to, co lepiej ukryć głębiej, niż tylko pod dywanem, bo niechlubne. I stety-niestety - często to, co niegodne, by na to patrzeć, choć ledwo zipie, to jednak żyje. Jakoś, ale jednak. Podczas gdy cała kolorowa mieszanka turystyczna jest tylko rodzajem umowy i częścią przedstawienia odgrywanego codziennie o tej samej porze - dla oklasków, zachwytów i zysku. Nie mam nic przeciwko turystyce, bo ona jest dobra. Ale jeżeli ograniczymy się do turystki muzealno-hotelowej, umyka nam coś więcej, a miejsca stają się miejscami spotkań z eksponatami, zamiast z ludźmi. Można i tak, choć dla mnie taka forma przemieszczania się na dłuższą metę zubaża, zamiast ubogacać. Jakoś tak dziwnie. Tak subiektywnie. Bez monopolu na dogmat. 

Bo w życiu jest podobnie - gdy zajmujesz się swoją życiową turystyką i przygotowaniem eksponatów na kolejną publiczną wystawę (kto nie lubi zysku, podziwu i braw, albo chociaż chwilowego zainteresowania?),  nie dostrzegasz tego, co w tobie, choć może umiera, to jednak naprawdę żyje. Prawdziwie jest przyznać, że obok wszystkich śliczności, masz czasem odrapaną twarz, bo dostałeś po nosie, po przyłożyłeś sobie sam, bo ciągle zderzasz się z rzeczywistością. Są rzeczy, które pachną i takie, które nie za bardzo. I wszędzie Ten Sam Bóg, któremu może nie trzeba za wszelką cenę pokazywać odrestaurowanej fasady budynku przy najbardziej reprezentacyjnej ulicy. Bóg odpadających tynków i sypiących się klatek schodowych, który nie przemieni ruiny w pałac, zanim do człowieka w niej mieszkającego nie dotrze, że jest szlachetnie urodzony. 

Czas na selfie.

I jeszcze jedno: tutaj.