środa, 29 grudnia 2010

restart


Wszyscy wiedzą, że każdy od czasu do czasu potrzebuje restartu. Sposoby na dobry restart są różne: od zjeżdżania na sankach w środku nocy, przez wyjazdowe, odpowiednio długie wyrwanie się ze środowiska, po metodę starą, sprawdzoną i najbardziej dostępną - butelka wina w dobrym, kameralnym towarzystwie.

Wszystko jest w najlepszym porządku, jeśli częstotliwość restartów gwałtownie nie zwiększa się i nie zaczyna wypierać okresów prawidłowego funkcjonowania. Równocześnie z każdym restartem należy obchodzić się bardzo ostrożnie - zbyt nagły i dogłębny może być uciążliwy w skutkach.

Niedobrze jest, kiedy konieczność restartowania systemu pojawia się nazbyt często, jak również kiepsko jest, gdy z czasem siła skutecznego restartu nabiera na wartości.

System po każdym restarcie winien działać lekko, lub przynajmniej - lżej, aniżeli poprzednio. Jeżeli w miejsce usprawnionego systemu pojawia się chęć/konieczność kolejnego gruntownego odświeżania, jest to sygnał o treści: wymień cały system, bo z restartu na restart będzie coraz gorzej...

wtorek, 28 grudnia 2010

bo tak

Zacznę od tego, że bardzo lubię zapach bułek. Trzeba zacząć pozytywnie, skoro za chwilę ma być mniej przyjemnie.


Alergia na ludzkość. Nieprzyjemna, agresywna. Skąd wzięta? Pytam, choć może wcale nie chcę znać odpowiedzi. Jakie to szalenie niewdzięczne i niezręczne kiedy czujesz niechęć do ludzi, których mijasz. Część z nich wygląda przecież całkiem sympatycznie, a mimo to produkujesz przeciwciała. A gdyby jeszcze ktoś miał czelność się napatoczyć, niewątpliwie dostałby w twarz, w to jego obrzydliwie słodkie oblicze.

To nie tak, że nie lubię ludzi. Lubię. Szalenie! Mijać, obserwować, poznawać, spotykać, rozmawiać z. Bywa jednak, że przedstawicielowi homo sapiens rzekłoby się najchętniej: precz!

I pytaj mnie dalej, skąd to się bierze. Ja nie chcę wiedzieć.


W powietrzu sączy się KULT i zapach przypalonych grzanek. Pierwszy - lubię, drugi niekoniecznie, ale budujące jest, że nie tylko ja to robię - nie tylko ja przypalam grzanki.

Gdyby jeszcze ktoś chciał zapytać, dlaczego blog, odpowiedź jest krótka: bo tak. Nie po to, by zrewolucjonizować czyjś sposób rozumowania, nie po to, byś dowiedział się, że cały wszechświat Ci sprzyja (od tego jest mistrz Coelho i ja nie śmiem bezczelnie włazić mu z butami w kompetencje).

Mogę sobie tylko słuchać KULTU i snuć te, czy inne farmazony.

Wolność mediów, wolność słowa, wolność obywatela. Ot, kropka.


poniedziałek, 27 grudnia 2010

the day after


The day after.
Zasnuty mgłą rozleniwienia.

Zastanawiam się, ilu ludzi w okresie około świątecznym podłapuje dołki i zniechęcenie. Socjologiem nie jestem, więc badać nie będę, ale ciekawi mnie, czy tylko ja tak mam?

Fakt, może jest za dobrze i człowiek wybrzydza, podczas gdy czas najwyższy ruszyć swoje cztery zza stołu, z łóżka, z domu w ogóle. Bo życie jest dookoła. No, jest... Tylko jakieś takie pozbawione esencji.


sobota, 25 grudnia 2010

w małym, cichym


W małym, cichym Betlejemie
Położone śpi Zbawienie
U stóp Jego cały świat

Osioł chucha w małe stopy
Siedząc z wołem w progu szopy
Domu Panu brak

Aniołowie z przerażeniem
Komentują to zdarzenie:
"Dziś oszalał Bóg!"

"Na co takie uniżenie?
Boga Syn na sianie drzemie -
- Ten, co wszystko mógł!"

Pan lekko Dziecię kołysze
Świat otula w dźwięczną ciszę
By Syn dobrze spał

"Człowiekowi daję Siebie -
- W małym Dziecku, w białym Chlebie
By Mnie przyjąć chciał".

czwartek, 23 grudnia 2010

biegiem przez myśli


Zbieranina myśli i zmęczenia nie mniej.

Możdżer - wyraziciel tęsknot.

A ja idę dziś przez podziemny przystanek tramwajowy. Lezę po swojemu i w swoim czerwonym ubranku (czerwone spodnie, czerwony szalik, czerwona kurtka i czapka i czarne tylko buty). Na ławce siedzi dwóch bliźniaczo uroczych i pełnych wdzięku młodzieńców, z których każdy ma najwyżej cztery lata. Rozmawiają (zdaje się o życiu) lub też milczą wymownie, niczym dostojni filozofowie, których i tak pewnego dnia zaskoczy to, co im się nie śniło. W pewnym momencie jeden z chłopaków podnosi rękę, pokazuje na mnie palcem i, jak gdyby nieco zawiedziony, stwierdza: "To nie jest święty Mikołaj"... :) Uwielbiam bystre umysły w narodzie !

Mój umysł z kolei chyba nie radzi sobie z przetwarzaniem co poniektórych komunikatów werbalnych. Zwrot "WESOŁYCH świąt" z uporem maniaka tłumaczy "głupkowatych świąt". Z czegóż by to miało wynikać?

Wyrzuciłam dziś za próg zdechłą mysz. Nie stawiała oporu, nie miała nic przeciwko, śmiem nawet twierdzić, że z ochotą pofrunęła ponad schodami.

A ja chcę jutro, a nawet prawie już dziś, wstać.

Dziwaczno-dobry czas i Asta - wyraziciel tęsknoty.

środa, 22 grudnia 2010

milion dobrego czasu

Wychodzisz z domu po szóstej, zupełnie nieświadom, że powrócisz doń po dwunastu godzinach - wpadniesz na chwilę, by wybiec znów. W międzyczasie wypijesz kieliszek wina, kilka kaw i milion herbat.

Zupełnie sam z siebie wygospodarował się dzień spotkań, rozmów, czasu razem. Takie małe święta przed świętami. W biegu, z zegarkiem w ręku, na wariata, zwyczajnie i uroczyście zarazem. Na serio i całkowicie niepoważnie. To tu, to tam. Od świtu do nocy.

Dziękuję - to jedyne, co przychodzi mi teraz na myśl.


wtorek, 21 grudnia 2010

pseudobożenarodzenie


Choinki, lampki, bombki i piosenki o śniegu, Mikołaju, wieczorze, z obowiązkowymi dzwoneczkami w tle.

Ohyda.

Centra handlowe - koszmarne świątynie, w których od świtu do nocy omamia się ludzi iluzją świętowania. Odnoszę wrażenie, że 25. grudnia moglibyśmy równie dobrze obchodzić imieniny słonia i niektórzy nie zauważyliby różnicy.
Prezenty, gadżety, ugięty stół i bieganie po marketach... Czasem myślę, że nie znoszę świąt. Potem dociera do mnie, że nie tyle świąt samych w sobie, ile tej chorej, nadmuchanej atmosfery, którą MUSISZ MIEĆ, MUSISZ ODCZUĆ. MAGIA ŚWIĄT - wymyślone ku ludzkiemu nieszczęściu, przeklęte hokus-pokus, które sprawi, że twoje świętowanie będzie wyglądało tak wzniośle, jak w reklamie kawy z ramówki bożonarodzeniowej. Jeżeli ludzie wierzący w Boga są frajerami, to kim są ci, którzy okadzają atmosferę rodem z telewizji i centrów handlowych?...

Ratunku.
W takich momentach budzi się pragnienie, by czas Narodzenia był jak najprostszy i uwolniony od monstrualnej cywilizacji. Potrzeba ciszy i braku bodźców. Tak trudno jest zatrzymać się w całym tym Betlejem. Tak trudno w ogóle tam trafić. Ile warte całe te sztuczne święta, z szopką - atrapą i Panem Jezusem jedynie w postaci gipsowej figurki? ...

poniedziałek, 20 grudnia 2010

To Worship


Odwulgaryzował się świat.

Nie wszystko w nim zrozumiałe i wciąż nie wszystko spokojne, ale jednak inne jakieś.

Spodziewania, oczekiwania, pragnienia, niepokoje. Czasem dobrze jest, gdy mimowolnie usuną się w cień. Czasem jest ich tak dużo równocześnie, że trzeba je odgarniać warstwami, nieustannie, jak zasypujący przejście, padający ciągle śnieg. Po pewnym czasie siły się kończą i wtedy widzisz ile możesz zrobić sam i jakie to wielkie nic.

Ostatni-pierwszy tydzień. Nareszcie trzeźwy. I spotykasz w śpiącym jeszcze tramwaju człowieka, z którym w zasadzie nic cię nie łączy. Zaledwie kilka niezobowiązujących rozmów w drodze do i w drodze z. Kiedyś, dawno, dorywczo. I tak się dzieje, że spędzasz z nim całą godzinę poranną.

Obecność. Tak niepowtarzalna, bo przypisana każdemu bardzo konkretnie. Można mieć pięć numerów telefonów, dziesięć profili na portalach społecznościowych, ale w rzeczywistości jest się tylko jeden raz. Pojedynczo, niepowtarzalnie i zawsze inaczej od innych.

Są takie obecności, po których niewiele się człowiek spodziewa. I chociaż często pozostają "bywaniem" - dorywczo, niezobowiązująco i zwyczajnie, to jednak niosą ze sobą ciekawe momenty. Nie podniosłe, z szeroką gamą wrażeń, a raczej uderzająco proste, będące jedynie ułamkami sekund, które czasem trudno nawet uchwycić. Ulotne drobiazgi, diametralnie różne od rozpychających się agresywnie jaskrawych gadżetów.

Here I am to worship...
Plącze się gdzieś pomiędzy wstawaniem, kawą, śniadaniem, pisaniem życzeń, niepokojem, sennością, namiastką pokoju, spotkaniami. Między pocztą, bankiem, sklepem, domem, kościołem.


* * *

Składałyśmy Mu ofiary, przynosiłyśmy czarne jagody i rajskie jabłuszka, kwiaty i mleko, niekiedy dostawał nawet małą ofiarę całopalną. Śpiewałyśmy Mu i cały czas prosiłyśmy, żeby nam dał znak, że interesuje się tym, co robimy.

Tove Jansson, "Córka rzeźbiarza"

czwartek, 16 grudnia 2010

masz. dasz?

Uwielbiam !

reakcja chemiczna: podmiot + pasja ---> radość + dużo dobra

Reakcja wymiany, której nie potrafię ująć we wzór strukturalny, nie narysuję cząsteczek, nie znam wartościowości biorących w niej udział pierwiastków. Wiem jedynie, że obydwa powstałe produkty rozpraszają się w przestrzeni, huśtają w powietrzu po to, żeby było ci lepiej. I może podmiot nie czyni niczego ze szlachetnych pobudek, możliwe, że sam czerpie najwięcej, nie będąc świadomym pożytecznych skutków ubocznych.

Co jakiś czas dociera do rozumu, że najwięcej dajesz, kiedy cieszysz się tym, co masz, w co się angażujesz, co zdziałać chcesz. Widzisz ludzi szaleńczo kreatywnych, radosnych twórców czegoś nowego. Nowe jest nowym, bo jest też ich własnym. Naprawdę każdy wnieść może w ten świat ogrom jedynego w swoim rodzaju bogactwa i większość o tym nie wie.

Większość. A Ty ?

Gadał dziad do obrazu, gadał dziad do siebie... Jakie to głupie, że takie to trudne przekonać siebie samego, że jest się w posiadaniu ogromnych złóż dobrej energii. Nie dzierżawcą, ale tym, kto ma. I nie jeden raz do śmierci się do nich nie dokopie, bo nie wierzy, że w ogóle istnieją.

Szczęściarze.
Szczęściarzami, nieświadomymi nawet udzielonego im błogosławieństwa, są ci, do których dotarło, że są kimś wyjątkowym. Wyjątkowym o wiele bardziej, niż wnuczek dziadka z reklamy mlecznych cukierków do ssania. Bo człowiek nie wie, nie widzi, nie wierzy, nie ufa, wątpi, wątpi, wątpi, a kiedy coś powoli zaczyna docierać do jego móżdżku, zaczyna stukać się w głowę i wystukuje sobie morsem, że frajer jest i naiwniak. A z drugiej strony cisza zinterpretowana jako zgoda na powyższe wystukane.

Nie.
Nie jesteś wojownikiem światła. Człowiek jesteś. Człowiek tyle może i chyba właśnie dlatego tak często nie może zupełnie nic. Bo mądry chce być i ubiegać wszystko wokoło. A w międzyczasie przechytrza siebie sam.

A może nie sam?

Na szczęście:
Pan Bóg ma swoje fortele. /K.S./ :)


* * *

Myśmy udawały głosy wołające na puszczy i byłyśmy ciągle nieposłuszne, bo Bóg ogromnie lubi przebaczać grzesznikom. Zabronił nam zbierać mannę pod złotokapem, ale my i tak zbierałyśmy. Wtedy wysłał spod ziemi robaki, które zjadły mannę. A my dalej byłyśmy nieposłuszne i wołałyśmy, wciąż czekając, aż wpadnie w taką złość, że się pokaże. Ta myśl była fascynująca.

Tove Jansson, "Córka rzeźbiarza".

środa, 15 grudnia 2010

pół tysiąca pociądów dalej

Następnego dnia zawsze się za czymś tęskni, nie bardzo wiedząc za czym. W końcu przychodzi na myśl, że może za śledziem. Więc znów zagląda się do spiżarni, i rzeczywiście - są tam śledzie.

Tove Jansson, "Córka rzeźbiarza"

Wygląda się więc za okno i rzeczywiście - nie ma tam lata. Zima ładna. Dostojna i konkretna. A człowiek tęskni za ciepłem i światłem. Słucha Możdżera. Bierze gorące prysznice i wychodzi z domu z kolorowymi szalikami. A jednak to nie to. A jednak zakopałby się pod warstwą koców, kołder, pierzyn.

Wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma? A może nie ma nas tam, gdzie dobrze? Może to źle, że nie bardzo dobrze tam, gdzie jesteśmy? Może, że źle, to nasza rzecz?

Brak. Słońca, światła, radości i tego beztroskiego, swawolnego stąpania po rozgrzanej ziemi.

Stanąć by się chciało - plecami i stopą lewą na ścianie, prawą na gruncie, z ręką jedną w kieszeni, z drugą zaopatrzoną w papieros. I głowę zadrzeć do góry i z całą swą wyniosłością słuchać muzyki z podziemia. Na własnych nogach chciałoby się. Się chciało... Pociąg w prawo, pociąg w lewo. Zaciąg.

O pół tysiąca pociągów już dalej jestem i ciągle w miejscu tym samym.

piątek, 10 grudnia 2010

zaprószyło.


Zaprószyło. Mały Halicz i wszystko. Ładnie. Miło. Zimno.

Skrajności. Ambiwalencja.

Człowiek to taka śmieszna istota. Rozdwojona, roztrojona, skrajnie różna od siebie samego. Dobrze, jeżeli w ogóle wie, który to ten sam swój. Przyjaciel i wróg w jednym. Ani czarny, ani biały. Pomieszany. Zmieszany również bardzo często. Zna siebie na tyle dobrze, by mógł powiedzieć, czego nigdy w życiu nie zrobi. Oczywiście owo "nigdy w życiu" nigdy nie następuje i jakoś tak, nie wiedzieć dlaczego, krok po kroku istota ludzka realizuje wszystko to, czego się bez zająknięcia zaparła. A zapiera się często. Tego, w co wierzy, lub zwyczajnie - nogami w gruncie. Uparta bestia. I jak na bestię przystało - drapie i gryzie.
Lubi się śmiać, choć często wcale nie jest mu do śmiechu. Paradoksalnie bywa, że wówczas wybucha śmiechem głośniejszym i bardziej intensywnym, niż zwykle. Jest fałszywy. Udaje. Zgrywa twardego, ignoranta, cynika. Teatrzyki na piątkę z plusem, a po nich biegiem za kurtynę.

Przystaje czasem i patrzy głupio przed, za siebie i w teraz. I tylko oczu swoich nie widzi.

Zaprószyło. Mały Halicz i wszystko. Ładnie. Miło. Zimno.

czwartek, 9 grudnia 2010

zmrużone oczy

cmentarz żydowski
brudne ulice
zagracone podwórko
pływające po powierzchni wody pierogi ruskie
wychłodzone tramwaje
nudne pociągi
kolejki do kasy
zamglone wieczory
majaczące poranki
zadeptana klatka schodowa
śnieg za oknem
rozmazane światła samochodów
zatłoczone przejścia dla pieszych

...

litania pocztówek z szarymi i nudnymi obrazkami nie zna końca

bez smaku i zapachu zupełnie cały świat

Mieć ręce pod głową
zmrużone oczy
patrzeć jak życie
się toczy

z piosenki "Zmruż oczy" by Waglewski

niedziela, 5 grudnia 2010

77 razy i o urokach życia

Sobotnie wieczory są trochę po to, żeby wrócić do domu. Autobus - miejsce drzemki i dezorientacji, bo zaśnięcie następuje jeszcze przed wyjechaniem z miasta, a przebudzenie zawsze w "niewiadomogdzie". Otwierasz oczy i widzisz obrośnięte śniegiem szyby. Ponowna drzemka jest już nieco bardziej czujna.

Mroźno. A mimo to pokusa sięgnięcia do plecaka, zdjęcia rękawiczek, wydobycia aparatu i przedłużenia drogi do domu - zwyciężyła. Pokusy mają to do siebie, że często zwyciężają. ("A życie jest jak makaron - nie możesz wciągnąć go od tyłu"...)

Widok bajeczny, pozbawiony zupełnie błotnego, miejskiego bałaganu. Uroki za...kątków świata. Zastanawiałam się, co szybciej odmarznie - aparat, czy ja. Na szczęście wygrała wytrzymałość przedmiotu (wytrzymałość materiału?), trochę jednak rozgrzewanego przez moje dłonie. Ponieważ nie doczekałam się odwzajemnienia emitowanego przeze mnie ciepła, palce osiągnęły postać sztywną.

Gorący barszcz - godna rekompensata wszystkich skutków ubocznych podróżowania w stronę rodzinnego ogniska.


Dom. Im rzadziej się w nim jest, tym bardziej się go docenia.

Po południu miałam okazję obejrzeć w TV bajkę, którą wałkowaliśmy niemiłosiernie w wieku kilkuletnim. Kaseta VHS (w owym czasie rarytas!) musiała być nieźle sfatygowana, zważywszy, że teksty z tej kolorowej historyjki znaliśmy na pamięć. Na pamięć też śmialiśmy się, bo wyprzedzając fabułę, doskonale wiedzieliśmy, co się za moment wydarzy. Dziś już cytowanych dawno temu haseł nie pamiętam, ale wynotowałam kilka, patrząc na bajkę z obecnej perspektywy: /cytaty są niedosłowne, ale przekaz niezmieniony/ "Mężczyzna robi tylko to, co musi"; "Pirata interesują pieniądze i urząd publiczny"; "Miła z niej dziewczyna, ale bystra, jak wyschnięta kałuża"...

:) :)

Od jutra nowy tydzień. Cały entuzjazm, jaki żywię względem tegoż, śmiało można zawrzeć w słowach: "a mogę ten czas przespać"?

No, tak to czasem jest z człowiekiem, że uciekłby gdzieś. Jedzie więc na chwilę do domu, żeby potem wracać do obowiązków. Bardziej z poczucia obowiązku, niż z chęci. Za oknem dzień w dzień prześlizgują się pociągi. Wsiadłabym chętnie w jeden z nich.

Zdaje mi się, że nie tylko przebaczać należy 77 razy. Kopać we własny tyłek i wyganiać się do tzw "życia" też.

Boże, daj mi siły. Oczywiście proszę.

piątek, 3 grudnia 2010

na gapę


Wieczorne stukanie do drzwi. Za progiem przedstawiciel Kościoła Katolickiego, zaopatrujący mieszkania i żyjące w nich dusze w opłatki na wigilijny stół. Podziękowano mu odmownie, gdyż przecież każda z nas wigilię spędza w swoim prawdziwym domu. Człowiek zza progu na to, że w takim razie zostawi opłatki tak, o, "po studencku" - za darmo.

Mnóstwo w życiu dostajemy "po studencku" - jeżeli nie za nic zupełnie, to przynajmniej z ogromną zniżką. Nieświadomi.

Ludzie. Bliscy. Przyjaciele. Nadmuchanych frazesów o przyjaźni mam już dosyć, niemniej...
"Thank God for them" - to kiedyś usłyszałam od jedynego znajomego z Serbii. Miał rację.

To trochę tak, jakby zapłakanemu, zasmarkanemu brzdącowi wypchać garście i kieszenie cukierkami. Ku pociesze. Taka głupia rzecz. Takie grzane wino i naleśniki, film i głupawka, ciepła zupa i michałki, sms, kilka wspólnych wulgarnych słówek (do smaku), parę łyków orzechówki. W rzeczywistości mnóstwo zrozumienia i troski. Bezcenne.

Bardzo wiele dobra. Często nawet nie za głupie 90 groszy, na które wyceniono studencki kwadrans podróżowania tramwajem przez miasto. I nikt za to wszystko nie wystawia ci rachunku.

Żyjesz "na gapę" - tak to jest w rzeczywistości. Taki wieczny bezpłatny drugi grudnia 2010.


środa, 1 grudnia 2010

in vino veritas


Ni z tego, ni z owego listopad staje się grudniem. Mówią, że to normalne, że tak jest zawsze. Zbyt wiele tej normalności w ludziach i ocenianych przez nich zjawiskach. Przywykanie. Że niby zawsze - to tak, tamto śmak. Protestuję.

To, co moje, nie jest jak zawsze. Moje znaczy niepowtarzalne, wyjątkowe, bardzo subiektywne i nigdy normalne. Choćby nawet był to milionowy grudzień polistopadowy.

Zawieja. Dobrze, o jakże dobrze jest, kiedy można zamknąć drzwi śniegowi tuż przed nosem i nie otwierać ich aż do dnia następnego. Naleśniki. I robot kuchenny pomarańczowy, jak moja bluza. Wino. Wszak in vino veritas. A do wina, jak do veritas - czasem trudno się dostać. Łamiesz korkociąg, który zdążył już przeszyć korek na wylot. Nie masz kombinerek, więc wydobywasz uszkodzony sprzęt otwieraczem do konserw. Następnie przebijasz się do wewnątrz kolejnym korkociągiem, przyniesionym uprzednio od sąsiadów. Nikt nie powiedział, że proste jest życie. Nikt nie powiedział, że sąsiedzi mają porządny korkociąg - od początku byłoby wiadomo, co należy przedsięwziąć.

Mimo wszystko, do wina dobrać się jest dużo prościej, niż do veritas. Nie tylko prościej, a przyjemniej nawet. Każdy to wie, że grzaniec smakuje lepiej od zimnej rzeczywistości.

Wino - im starsze, tym lepsze.
Veritas - im starsza, tym bardziej wybucha. Tak myślę.

wtorek, 30 listopada 2010

analogia


Przemyska jest krótka i pozornie nie wyróżnia się niczym w szeregu ulic. Gdy wszystko, wraz z deszczem, zawisa na chwilę tuż nad ziemią, by następnie z hukiem się o nią roztłuc, wzrokiem drążysz rów w jej szarym i brudnym grzbiecie. Gdy jest nieco lżej, oczami dopadasz pociągu i mkniesz z nim dokądś. Czasami zza rogu wytacza się pijane słońce i chucha w twarz bezczelną radością. Najlepsze, co możesz tu spotkać, to dźwięki - klarnety, oboje, fortepiany, skrzypce, saksofony... Codziennie wyrzucają w przemyską przestrzeń serie mniej lub bardziej kontrolowanych oddechów, wśród których od czasu do czasu przemyka anonimowy człowiek. I chłonie. Albo na odwrót - one chłoną jego.

Ulotne poczucie, że wszystko to film z tą, czy inną muzyką w tle.

Scenariusz pisze się na bieżąco i nigdy nie wiadomo, jaka będzie kolejna scena. Zwroty akcji bywają mistrzowsko zaskakujące, choć nie brakuje również zagrań tandetnych. Są takie chwile, kiedy już tylko patrzysz i czekasz na podłożone śmiechy, fałszywe oklaski, by nie mieć wątpliwości, że wszystko to trywialna farsa. Na ogół wtedy zapada cisza i sam dla siebie stajesz się klakierem nie do stłumienia.

A przecież odgrywasz rolę pierwszoplanową...
W istocie czując się w całym tym przedsięwzięciu jak czterdziesty piąty zabity, twarzą do ziemi w dodatku.

Powiązania między bohaterami - zupełnie zaskakujące. Przychodzi moment, kiedy dostrzegasz, że nikt nie może się nazwać postacią indywidualną, niezależną, anonimową. Każdy to bliższy lub dalszy znajomy i krewny Królika.

Myślisz - tandeta, bez szans na oskara. Niczego nie można wyciąć, wymazać, powtórzyć, przewinąć. Zdjęcia zbyt często męczące i przytłaczająca atmosfera na planie. Spartolona robota, więc i niepewność wynagrodzenia. Ciąg dalszy pod znakiem zapytania.

Znaki zapytania są najbardziej męczące. Dlatego ja już o nic nie pytam. Cieszę się śniegiem i zimą, niejednym wspaniałym człowiekiem, pogodnym niebem i tym, że mam czas na drzemkę.



poniedziałek, 29 listopada 2010

śniegiem radość


Aby poprawność polityczna została zachowana: szczere współczucia wszystkim odśnieżającym i kierowcom.

A tak naprawdę: cieszy mnie ten śnieg jak wtedy, kiedy miałam rękawiczki na sznurku. Rano wstać, przez planty iść, a tam istna Narnia! I wszystko takie nowe, świeże, zmienione ! ! Ożywczy ferment i dużo dobra. I krupnik debiutancki w życzliwych ścianach czterech. Jak mi dobrze... :)

Plus odkryta sympatia do Feela. Cudowny odreagowywacz.

Nowa jakość.

niedziela, 28 listopada 2010

o śniegu, domu, oszustwie, poziomach i człowieku, co Bożego Narodzenia nie lubi


i tym śniegiem się ośnieżyć

Autobus złapany. Ulubiony, z miejscem i ciepłem dla mnie. Do domu. Słit hołm. Boże, jakie to namacalne i prawdziwe! Spokój, cisza, gitara na zawołanie i najbezpieczniejszy na świecie kawałek podłogi - ten z własnym łóżkiem. Dużo dobra. A gdyby tak wpełznąć pod kołdrę po uszy i nie wychylać nosa do odwołania ?

Gdyby można...

Zima tutaj inna - niewielkomiejska, ani też nie krakowska. Moja. Spokojna i czysta. Śnieg pada konsekwentnie, warstwa po warstwie. Czasem lubię śnieg. Śnieg to oszust. Czasem lubię oszukiwać. A on jest mistrzem oszustwa. Trzeba uczyć się od mistrzów. Wypełnia całą przestrzeń, każdy jej skrawek, aż się człowiekowi zdaje, że zabiera bałagan i wszystko, co brzydkie i złe. Ładne, dobre, białe, łagodne. A doczekaj się tylko, kochanieńki, wiosny - brud wyłazi na wierzch - pomnożony wielokrotnie i jeszcze bardziej brudny. Ot, i koniec całego kantowania.

Już wiem, po co te wszystkie parszywe choinki, dzwoneczki, plastikowe mikołaje, żałosne reniferki, jemiołki i jedna tylko cholera wie, co tam jeszcze. Dla oszustwa. Ludzie są głupi. Wszyscy, więc i ja także. Ale choinek i mikołajków nie lubię, pomimo mojej ludzkiej głupoty. Więcej nawet: wszystkie choinki świata są nic nie warte. Z wyjątkiem tych z żywicą i pachnącym igliwiem. Splastikowaciał świat. Święta też. Może za wcześnie, może za późno, na pewno nie odkrywczo, ale powiem to: człowiek nie lubi Bożego Narodzenia. Gdyby lubiał, to by siedział przy żłóbku, jak osioł i może zmądrzałby wreszcie. A tak - zasypie się to to prezentami, bombkami, karpiami, uszkami, jemiołą, last Christmas, dzwoneczkami, przyklejonymi na potrzeby rodzinne uśmiechami i myśli, że ma święta.

Człowiek nie lubi Bożego Narodzenia, bo nie lubi wrażliwości. Takiej normalnej, potrzebnej, cennej, prawdziwej, nieoszukanej, nienaiwnej i niefrajerskiej.
Sam siebie się boi i tyle. Udawanie, że takie to wszystko słodkie, a równocześnie myśl, by prysnąć czem prędzej z tej szopki...

Mądrzę się.

A Bóg się zniża do ludzkiego poziomu...

Poziom.

Czasem czuję się, jak Mario - złap grzybka, urośnij, nadepnij na żółwia, bo inaczej cię zeżre, przeskocz przez wodę, znowu zmalałeś...






piątek, 26 listopada 2010

samo


Bóg się nie odzywał. Może czekał, aż wyciągnę zapałki. Pewnie chciał zobaczyć, czy naprawdę odważę się zrobić rzecz niewiarygodną, to znaczy złożyć ofiarę cielcowi i w dodatku zatańczyć przed nim. Wtedy zszedłby ze swojej góry w obłoku z błyskawic i gniewu, pokazując, że zauważył moje istnienie.

Tove Jansson : Córka rzeźbiarza

Poranki już otrzeźwiały. Trzaskają drzwi i tuż za progiem słońce bierze mnie w swoje łapska, wlewając egoistycznie całą swą płynną istotę pomiędzy nasyp kolejowy i równoległą doń ścianę. W półprzytomny tramwaj wbijamy się - ja i książka - i wszystko - jak niebieskie wagoniki - toczy się samo. Jedzenie, spanie, jedzenie, spanie, powietrze, melodia z podziemi Przemyskiej, słońce, śnieg, przez pasy, na zajęcia, zimno, zimno, zimno...

poniedziałek, 22 listopada 2010

ja - katolik

Jestem katolikiem, mam dwadzieścia parę lat. Odpowiadam za trzęsienie ziemi, gradobicie i koklusz. Straszę ludzi końcem świata. W ogóle straszę. W zaułkach i na rogach ulic, w centrum miasta. Biegam za niepokorną młodzieżą, zawsze z krzyżem w ręce. Dzieci doprowadzam do nerwicy pogadankami o piekle, dorosłych natomiast pouczam. Stworzyłem nietolerancję i teraz z rozkoszą się jej oddaję. Szczególnie nie toleruję ateistów, innowierców i homoseksualistów. W ogóle nie dopuszczam myśli, że tacy istnieją. Wszak żyję w ciemnogrodzie. Nie czytam książek, ani nie oglądam filmów. No, chyba że katolickie i bohaterem jest szlachetny ksiądz. Nie słucham świeckiej muzyki, tylko alleluja i alleluja. Chyba, że Post, to nawet i alleluja nie. Bo mnie nie wolno się cieszyć życiem. Zło i grzech. Żadnych tam zabaw, hulanek. Katolikowi nie przystoi. Zatykam uszy, kiedy ktoś opowiada dowcip. Chyba, że taki ładny, o Jasiu w szkole. Z resztą, właściwie nie mam poczucia humoru. Wszystko biorę na serio i nie stać mnie nawet na minimalny brak powagi. Nie przeklinam. No, może czasem, ale tylko pod adresem innowierców i homoseksualistów. Jestem mistrzem hipokryzji - dużo mówię o miłości, ale tak naprawdę nienawidzę wszystkiego, co niekatolickie. Na uczelni nawracam znajomych z roku, albo milczę całkowicie. Charakteryzuje mnie ogromna nieżyciowość, oderwanie od rzeczywistości. Dodatkowo jestem człowiekiem bardzo nieinteligentnym, głupim i naiwnym. Daję sobie w kaszę dmuchać, bo przecież tak trzeba. Moją fobią jest słowo "seks". Nie wiem, co to i wiedzieć nie chcę. Alkohol? Pod żadną postacią, wszak wszyscy wiedzą, że to szatański wynalazek. Nie mam własnego zdania - ksiądz dyktuje mi wszystko, nawet to, co powinienem zjeść jutro na śniadanie.

Przyznam się - jestem Polakiem-katolikiem, a więc najgorszym z możliwych. Nietolerancja? Potrójna. Głupota? Maksymalna. I zacofanie. Tak, uważam się za ofiarę tego świata i że tak trzeba. Antemurale christianitatis? Tak, tak, jak najbardziej.

I wiesz... To naprawdę JA wyrżnąłem średniowiecznych Saracenów...

niedziela, 21 listopada 2010

był Noe

Nie własna piżama w pingwiny, kot z ogonem nie z tej strony, czarne, ciepłe na wskroś ciasto, a rankiem kawałek świata pod roletą, mało czasu i alkoholowi panowie w tramwaju.

Trzeba być jak Noe - gość, co się czasem spinał... Taki frajer-nie frajer, myślisz - Ptyś Miętowy, ale jednak nie siedział bezczynnie. I wygrał.
Trudno tak. Pod prąd, wbrew, na przekór i z wiecznym mistrzostwem podejrzeń, że Ktoś Cię wystawia do wiatru, albo wprost pod deszcz - zimny i nieustający.

Myślę, że Noe miał ściśnięte gardło. I łzy w oczach też miał. I pewnie nawet klął jak szewc, choć przecież chodził boso. Może siadał wieczorem bezradny i smutny. Oparty plecami o drzewo, wbijał palce w ciepły piasek. Był słaby i nic nie rozumiał. Wstawał przed wschodem i tłukł młotkiem w gwoździe. Bardziej ze złości, niż z przekonania. Drwił sam z siebie. I ze strachu. Ryzykował. Bał się porażki. I wcale nie wiedział, czy robi dobrze, czy znów czegoś sobie nie uroił. Chciał uciec, ale dokąd ucieknie bosy, przerażony, słaby człowiek?

Aż któregoś dnia włożono mu w dłoń zieloną gałązkę. I znów nie rozumiał nic...


piątek, 19 listopada 2010

hanw



there's never good time to lose a friend

stąd:
miś, który lubił wódkę. Bardziej smutne i prawdziwe, aniżeli śmieszne. Ale to tylko mój subiektywizm.
Have a nice... whatever.

czwartek, 18 listopada 2010

skrzydlaty nie znaczy lotny

Płyń, płyń Noe, płyń i żyj, a utop to, kim byłeś.

Obejrzałam "Skrzydlate świnie". Tak, dla zabawy, dla 99-u minut beztroskiego zabijania czasu. "Beztroskiego"... Nie, nie udało się, nie powiodło, fiasko. Owszem, kilka drobnych sytuacji można włączyć w poczet tych, które potocznie zwykło się nazywać "komicznymi". Jest to jednakże komizm średniej jakości i w bardzo kiepskiej ilości w dodatku, więc jakby go nie było. Fabuła? Trochę jak cukierki z odpustu - kiczowata, choć można ją polubić, ale na pewno nie do chłonięcia w nieskończoność (jak - nie przymierzając - "Incepcja"). Do tego wszystkiego mam wrażenie, że polskie kino bazuje na twarzach (i innych częściach ciała także) powszechnie rozpoznawanych aktorów (ot, chociażby Pan Małaszyński). Poza tym, jeżeli nie nic, to całość niesie bardzo niewiele, niestety. Ale uwaga (!) - jest - przynajmniej ten jeden raz - scena z cyklu łóżkowo-materacowego. (Może to właśnie nieco seksu stanowi dziś kryterium udanego filmu?) Przykro mi to mówić, ale kicz. I tandeta. Plus rzewne zakończenie, rzecz jasna. Nawet mądre, moralizatorskie, ale mnie jakoś nie porywa - zupełnie niczym tanie kazanie.
Można zobaczyć, ale zdecydowanie nie jest to konieczne. No, chyba, że prawie całkiem nagi pan Małaszyński jest dla kogoś natchnieniem. Mnie osobiście nie wzrusza.
Może i skrzydlate świnie, ale całość niezbyt lotna.

* * *

Przyniosłam dziś do domu tramwaj. Znaleziony powtórnie, ubłocony, nikomu już nieprzydatny. Wzięłam, wyczyściłam i jest. Jak kundel bury, czy co tam.

Jesień pokazała swoje prawdziwe oblicze. I pada i mgli i mdli i powietrze ciężkie, ołowiane, nieruchome. Wisi samo w sobie, bo nic innego wiszącego nie jest już w stanie utrzymać. Wszystko leci z rąk. A ja chodzę i czekam. Czekam zawsze na saksofon, klarnet, obój. I głucho, bo o dwunastej w nocy nie milkną tylko pijani Anglicy i monotonne, uparte pociągi. I pianino też niezmiennie milczy na półpiętrze - chyba po to tam jeszcze jest, żebym mogła trafić we właściwe drzwi. Szkoda, że nie mogę go zabrać do domu.








środa, 17 listopada 2010

alt + ctrl + del

ipsa ratio hoc habet ut quandoque rationis usus intercipiatur

niekiedy sam rozum wymaga, by zawiesić jego używanie

św. Tomasz z Akwinu



alt + ctrl + del

poniedziałek, 15 listopada 2010

z Placu Broni

Ilu PAST potrzebuje
5 kobiet do umycia
5 paszcz przy użyciu
5 szczoteczek ?


Kuchnia. Słońce jeszcze wschodzi, a tam, na stole łamigłówka, na którą nie sposób udzielić jednej, wyłącznej, poprawnej odpowiedzi. Naturalnie można podnieść pięć do trzeciej potęgi i też będzie to rozwiązanie. Ale czy jeżeli każda z pięciu kobiet jest w posiadaniu pięciu paszcz, to na pewno 125 past wystarczy? A gdzie informacja o bardziej, lub mniej kompletnym uzębieniu owych niewiast? Wszak zacząć wypadałoby od policzenia pola powierzchni całkowitej przeciętnego zęba trzonowego przeciętnej niewiasty o pięciu paszczach. Niewiasta o pięciu paszczach - koszmar... To już wolę Panią Gorg spacerującą po półpiętrach... ;)

Pięciokrotna dawka progesteronu, skumulowana w czterech ścianach, otaczających stosunkowo niewielki placyk życiowych bojów i rozterek, bywa zabójcza. Nie tylko chłopcy mają swój Plac Broni... Kocham Nemeczka.

środa, 10 listopada 2010

atakna

jechat', pajechat'

Przenikliwy odgłos Sztuczek. Czekania. Ciepłego peronu, po którym biegają śmieci. I gwizd lokomotywy. I przeciągły pisk szyn.

jedwa, jeścio

Jeścio raz. Po schodach, na czwarte piętro przedrzeć się przez zapach kapusty, krzyki dzieci i szczekanie psów. Minąć pianino - dinozaura z klatki schodowej. Ni przypiął, ni przyłatał, ale jest. Dumne, czarne, zakurzone. Gdyby tak ktoś zagrał ładnie jeden raz.

ciesnok, wciera

I może pięćset kroków do drzwi? Przecież nikt tego nie liczy. Ulica pusta, bo czas obiadu, kolacji, zup, herbat, odgrzewanego mięsa i lekcji. Z matematyki, z historii. Potem seriale. I kanapa. I może gazeta w towarzystwie żarówki. Takie nic. I równolegle do niczego, a może poprzez to nic, saksofon. Dumnie, łagodnie i mimowolnie zwycięsko. Bo wszystko w nim płynie - i ulica, i zupa, i herbata, i "jestem, co za dzień, nareszcie, co na obiad", i światło pożółkłe. I można raz poczuć się jak w filmie.

Patrzeć na świat kadrami, wycinać nieudane ujęcia i podkładać ścieżkę dźwiękową. A scenariusz napisze się sam.

poniedziałek, 8 listopada 2010

ale o co chodzi


Konno nie umiem jeździć. Świetnie jeżdżę tramwajem. Ale też miałem wypadek. Głupstwo, nie warto wspominać. Ktoś mnie zapytał: - O co panu właściwie chodzi? - I nie umiałem odpowiedzieć.

- Pan Mrożek.

Chodzi, ciągle chodzi. O coś. Przypuszczam, że o ciepłe, pogodne poranki, o to, by wstać wraz z pierwszym dzwonkiem budzika, zanim na nogi zerwą się wszyscy śpiący wokoło, poza tym jednym, właściwym i przeznaczonym do pobudki człowiekiem. Chodzi również o owoce cytrusowe, o witaminy i kwas. Kwasik. Szyderkę malutką, cierpką wystarczająco, ale nie za bardzo. Bo choć nie ma Mickiewicza i nie ma Miłosza, to ile Panów Cichoszów przemyka ukradkiem ulicami... Chodzi także o to, by wrócić na czas. Niekoniecznie przed zmrokiem, ale przed deszczem na pewno. W razie konieczności stopa złapać. Zaocznego studenta drugiego roku zatrzymać, to podwiezie. A co. I o płatki też chodzi. Bo świat bez mleka byłby uboższy. Przynajmniej o białko, czy co tam. Technologia żywienia wie lepiej. Kawa bez mleka też byłaby uboższa. Ktoś powiedział, że gdyby kawa miała być z mlekiem, to by tak rosła. Otóż nie. Otóż nie bardzo. Podważam. Mężczyzna z kobietą nie rośnie. Ani w drugą stronę. Przez analogię - zaprzeczam. Kategorycznie. Kawa z mlekiem od dawna i po wsjak czas.
I rosyjski. Bo o niego też chodzi. Twiordyj znak, miakij znak. Człowiek wywłóczony po lasach zdolnym jest wziąć się za naukę. I zdolnym powłóczyć się jeszcze.

środa, 20 października 2010

dać w mordę

Są takie chwile w życiu żółwia, że musi komuś dać w mordę...

Czyli Mleczko i znów zeszyt do matematyki z piątej podstawowej.

Czasem ten ktoś z potencjalną mordą do obicia to nikt inny, jak żółw właśnie. Czasem żółw z mordą do obicia i żółw odczuwający potrzebę obicia tejże mordy to jeden i ten sam żółw. Kto w takim układzie jest bardziej biedny - żółw, który mordę obija, czy żółw, który w mordę dostaje?
Czy zawsze dwa minusy to plus? ...

niedziela, 10 października 2010

spotkania

Tydzień jak rok, albo jak jeden dzień zaledwie. Tak szybko minął, że nie wiadomo zupełnie, ile naprawdę trwał. Obstaję za tym, że świat nie został stworzony w czasie, ale że Ten, który stwarzał, uczynił jedno i drugie... i więcej jeszcze.

Dni wbijają się w schemat - dzwonek budzika, drugi dzwonek budzika, trzeci dzwonek budzika, stopy na podłodze, pociąg, kawa, łazienka, marmolada, pociąg, klucze, schody, marsz, spotkania...

Właśnie - spotkania. Nigdy nie wiadomo kiedy, gdzie, kogo spotkam. Z masy ludzi, wśród której każdego dnia przychodzi mi się poruszać, wyłania się coraz częściej czyjaś znajoma i miła oku twarz, uśmiech, spojrzenie. I wciąż zadziwia mnie, ilu świetnych ludzi mnie otacza. I to tak nowych, nieoswojonych jeszcze, jak i tych, do których żywi się sentyment pokroju sentymentu do piętnastoletniego, pluszowego misia, z wytartym futerkiem i naderwanym uchem.

Gdyby ktoś zapytał, czy spodziewałam się takiej dawki prawdziwego człowieczeństwa na ten początek roku, odparłabym, że nie. Że przerosła mnie i cieszy tak ogromnie !

Spotkania. Bardzo za nie dziękuję i tak bardzo, jak podziękować chcę - nie umiem.

środa, 29 września 2010

napisane o pisaniu


"panie borze

morze kain z ablem by se tak nie zabijali gdby mieli osobne pokoie. z moim bratem to sie sprawdza

tomek"


Krótki, uroczy cytat, pochodzący z książki "Listy dzieci do Boga". Pisownia oczywiście oryginalna.
Odpowiedzi Pana Boga niestety nie wydrukowano, mam jednak nadzieję, że On czyta to, co się Jemu pisze. Bo czasem paradoksalnie łatwiej napisać coś, niż powiedzieć...

Natknęłam się wczoraj na dość ciekawą korespondencję, adresowaną do jednego z moich krewnych. Nadawca jest mi nieznany, choć przyznam, że gdybym miała możliwość, zamieniłabym z tą kobietą kilka słów. Tak, o - z czystej ciekawości. (Aby rozwiać wszelkie wątpliwości w temacie mojego wychowania, zaznaczę od razu, że nie grzebię w cudzych listach, kartkach i notatkach. Tak mnie nauczono i tego się trzymam. Będąc świadomym i dość rezolutnym dzieckiem, także nie wciskałam nosa do kopert z korespondencją mojego starszego braciszka, choć dostęp do niej nie był zabezpieczony żadnym sejfem, kluczem, kłódką, czy zamkiem. Przeczytany wczoraj, dość prywatny, krótki list, był raczej familijnym odkryciem archiwalnym, a Adresat niestety odszedł z tego świata jakiś czas temu. Tak więc naruszam Jego prywatność dość delikatnie, mam nadzieję).

Bo korespondencja to w ogóle ciekawa rzecz.

Dawniej ludzie pisali listy, ponieważ nie było smsów, internetu. Stare, zatęchłe papeterie można jeszcze wygrzebać spomiędzy domowych czeluści, a niektórym - jak i mnie - nie brakuje także całkiem nowych. Osobiście przez kilka lat szkolnych zapisałam mnóstwo kolorowych i białych kartek. Tutaj muszę oddać ukłon w stronę Karolci z Mazowsza, której listy uwielbiałam, bo można było z nią dzielić się dosłownie wszystkim i otrzymywać w zamian mnówstwo ciekawych spostrzeżeń, refleksji i radosnych historyjek. Nagromadził się tych tekstów cały papierowy stosik - jak bardzo dziś dla mnie cenny... :)

Dziś niektórzy też piszą listy. Inni maile. Wszyscy smsy.

Dlaczego piszemy, zamiast mówić?
Bo przecież nie ze wszystkimi da się pogadać, bo nie ma czasu znaleźć wspólnych kilka minut, bo to najłatwiejsze, bo za daleko, by się usłyszeć, bo...

Czytając tak własną, jak i tę archiwalną korespondencję, dochodzę do wniosku, że czasem piszemy, bo tak jest łatwiej, bo papier wszystko przyjmie, bo nie trzeba wtedy patrzeć w oczy i się wstydzić, bo nie peszy nas czyjaś, spontaniczna reakcja, bo można uciec od rentgenowskiego spojrzenia drugiego człowieka, bo niektóre słowa stają w poprzek gardła i niesamowicie trudno je przełknąć.

Czasem pisanie jest jak choroba, jak uzależnienie, albo wręcz jak kalectwo - nie potrafisz powiedzieć, więc piszesz, bo tak prościej. Bo wtedy nie słyszysz, co mówisz i nie myślisz gorączkowo, jak to brzmi w uszach tego, kto słucha. Nie musisz się czerwienić - jest dystans, jest bezpiecznie.

Trudno jest mówić z sensem i naprawdę. Łatwiej jest pisać - tak sądzę, choć może to tylko moje prywatne odczucie.

Myślę jednak, że ludzie pisząc są prawdziwsi.
I lubię listy - dostawać, wysyłać.


Na koniec - od czego zaczęłam, na tym i skończę:

"PANIE BOŻE
NAJBARDZIEJ ZE WSZYSTKIEGO LUBIE OJCZE NASZ. CZY MUSIAŁEŚ TO PRZERABIAĆ CZY CI JUŻ TAK WYSZŁO, ZA PIERWSZYM RAZEM? JAK JA COŚ PISZE TO CIĄGLE MUSZE POPRAWIAĆ.
Kasia" /Tamże/

sobota, 25 września 2010

w kółko do przodu


Powtórki, a jednak nie do końca.

Wczoraj, jak i tydzień temu z resztą, słuchałam fragmentu trójkowej listy. Ponieważ zaś jest mi to czynnością przyjemną, pomyślałam, że cudownie skonstruowano ten świat, oparty na cyklicznym powtarzaniu się pewnych rzeczy, zdarzeń, zjawisk. Bo niby to samo, a jednak piosenki wymieniają się miejscami, co eliminuje wystąpienie oczywistej przewidywalności.

Rzecz jasna, cykliczność niesie ze sobą ryzyko monotonii i znudzenia. Jakie nieznośne są te dni, kiedy w autobusie wciąż te same, nudne twarze, poranki mgliste i odstraszające zimnem, ledwo człowiek wstanie, no i ciągle pada. I tak przez tydzień, dwa, trzy. Nie do zniesienia. Chciałoby się ten fragment wyciąć z życiorysu, przeskoczyć lub chociaż przespać. A tu szara , prostoliniowa jednostajność bezlitośnie chlasta człowieka po plecach.

Z drugiej strony jednak, każdy dobrze wie, ile radości jest, kiedy znów długie dni i lato i słońce i czas - rozciągnięty w czasie i przestrzeni - kolejny raz pozwala cieszyć się wolnością.

Czasami należy stanowczo i bez znieczulenia dźgnąć w samo sedno cykliczności. Ot, wyzbyć się choćby przekonania: "jesień=znowu cholerna depresja". Gdyby tak słońca ogrom przytłaczał mnie przez kolejne dwa miesiące, to nie byłabym znów jesiennie przytłoczona i nie myślałabym może, że nie lubię listopada.

Na razie nie myślę. Bo jeszcze wrzesień, a i październik miłym zmysłom, czy nawet czemuś głębiej, być potrafi.

Na koniec - że lubię syntezę pozornych sprzeczności. Jak dziś - kiedy cykliczność połączyła się z czymś świeżym, tworząc w ten sposób ożywczy ferment.

Bo są sytuacje takie same i zupełnie różne jednocześnie. Jak na przykład wracanie.

środa, 22 września 2010

banał o konsumpcji

Półsłodkie, gruzińskie wino i feta w sałatce. Gołąbki i sos z drobnymi pomidorami.
Trzeba nam jeść i pić. Ale posiłek w dobrym towarzystwie nie jest tandetną konsumpcją. To takie małe nabożeństwo. Miłe nabożeństwo. Czasem trzeba się spotkać po to, by coś razem zjeść. Taki banał, proces życiowy zgłębiany na lekcjach biologii może w piątej klasie podstawówki... A mnie się zdaje, że odżywianie ma drugie dno, choć o tym w szkole sza. Bo nawet głupi fast food lepiej smakuje w towarzystwie kogoś zbratanego. Znaczy to, że równie ważne - obok tego, co się je - jest to, z kim się je.

A w głowie Raz Dwa Trzy... Już. Jak zabawa w chowanego.



niedziela, 19 września 2010

siadaj, siadaj, siadaj


Pokój drewniany, okna na trzech ścianach. Siadasz w niebieskim fotelu, otoczony mlecznym światłem. Mgliście i deszczowo. Nie zawsze wiadomo, co robić, gdy znajdziesz się sam w czterech ścianach - zupełnie jak w kartonowym pudełku. Pokój nad światem. Pokój pokojowi nierówny. Można chodzić od ściany do ściany i przyglądać się obrazkom. Można analizować widok za oknem - patrzy się na pasmo górskich szczytów, nawet, jeżeli ich w danej chwili nie widać, to przecież są. Z nimi jest trochę tak, jak z ich Właścicielem...

Herbata. Nie pije się jej dlatego, że człowiek spragniony. Herbatę sączy się z nudów i z bezradności, z powodu zimnych dłoni i chłodnego dnia, z potrzeby towarzystwa i zaprzestania bezsensownego gapienia się w okno. Siedzieć samemu to czynność czasami niezręczna. Lecz siedzieć samemu z kubkiem gorącej herbaty w dłoniach, to jakby siedzieć z kimś, to taka imitacja towarzystwa, goszczenie herbatą, nawet, jeśli to goszczenie siebie samego. Czasem sobie też należy okazać ciut gościnności.

Można obok postawić drugi kubek z gorącą herbatą. I siedzieć i patrzeć jak stygnie. I oczekiwać, aż przyjdzie... Ktoś.

Ja mówię: siadaj, siadaj, siadaj...

wtorek, 7 września 2010

je je jesień

Ot, jesień. Byle obronić atak komisji i wyrwać się w góry, albo też dokądś. Bo tak piękny wrzesień.

niedziela, 5 września 2010

po prostu

Trzewikami, brukiem, w stronę domu. W kieszeniach nie ubyło nic. Przybyło kilka głosów, kilka par oczu, kilka sposobów przeżywania świata. I wdzięczność.
Jesień za rogiem - ta z mgłami, szarym śniadaniem i czymś ciepłym dookoła szyi.
Euforii absencja. Ale właściwie ona jest zbędna. Więc godzi się myślenie i na jesień, i na mgły, i na przetarte ścieżki tam i z powrotem. Na wstawanie bezentuzjazmowe, naukę prozaiczną, te same budynki dzień w dzień - z prawej i z lewej - nie mniej prostopadłe, niż dotąd, autobusy nudne, jęczące tramwaje.
I tylko ten Żyd z pejsami. Ten - prawie milczący, w czarnych butach i okrągłych okularach -młody Żyd. Z młodą Żydówką. I chusta w pastelowe kwiatki i kołyszące się złote kolczyki.
I świat nieznany, upragniony, czekający.

piątek, 27 sierpnia 2010

ilu zje ?

Świeży sok z pomarańczy dobry na wszystko - wszędzie, zawsze, bezwzględnie.

Patrzę na powyższy obrazek i myślę, jak często to, co widzimy nie odzwierciedla rzeczywistości. Pozory, którym tak łatwo dać się uwieść. Winne-niewinne kłamstewka, złudzenia, iluzje. Dobre, czy złe?
Ciekawe. A my za mało ciekawscy czasami, a pewni za bardzo, że wiemy już wszystko.

wtorek, 24 sierpnia 2010

chwała najsampierw Tobie

Lubię Ukrainę, bo... Tu można by ułożyć obszerną litanię, która z każdym moim byciem tam wydłużałaby się przynajmniej o kilka wezwań. Na pewno za przestrzeń zupełnie nieogarnioną, szerokie niebo, daleki horyzont, za złote banie cerkiewne, za jedenastowieczną Orantę, za długie pociągi wybijające nocą cichy rytm, za pachnące drewno starych cerkiewek, za dzieciaki wołające siebie nawzajem ze wschodnim zaśpiewem, za słońce rozkładające się co rano na fastowskim stole, pod którym nocami drzemał Sem, za babuszki o radosnych oczach, za roszeny w cenie 79 hrywien za kilogram, za sympatycznego pana lekarza, za życzliwych mi milicjantów z Winnicy, za lwowską ulicę Franka, za podwójną radość ukraińskiego Zmartwychwstania, za koszule z haftem, za sierpniowe popołudnia, za zakurzone wieczorne ulice, za ciche, ale wyraźne dobro, za człowieka - każdego, którego tam spotkałam, poznałam, zamieniłam słowo, spojrzałam w oczy. I z pewnością za Boga, który Jest w tym każdym człowieku. To tak wiele znaczy !
Jadę stąd tam i wracam stamtąd tutaj. I nigdy nie sama i zawsze szczęśliwie.

niedziela, 22 sierpnia 2010

tam, de lito

Poznać języki wszystkich tych krajów, do których chce się pojechać. Słuchać i mówić po rosyjsku, białorusku, rumuńsku, węgiersku, gruzińsku... Przekraczać granice. Nie tylko te, które wpływowi tego świata wyrysowali na mapach. Przechodzić przez linię, która oddziela człowieka od człowieka. Wchodząc na terytorium innego kraju widzisz odmienną kolejność liter, niż w słowach swojego, wyssanego z mlekiem matki, języka. Czasem patrzysz na zupełnie inny alfabet. Słuchasz rozmów, których nie rozumiesz. Wyostrzasz wzrok, stajesz się uważnym obserwatorem. Jeżeli potrafisz powiedzieć "dziękuję", "dzień dobry", "wszystko w porządku", jeżeli umiesz odpowiedzieć na pytanie przechodnia, choć jego język nie jest naturalną częścią twojego organizmu, nagle zauważasz, że pomiędzy ludźmi może funkcjonować obszerna przestrzeń, zupełnie pozbawiona barierek i płotków. Z biernego obserwatora zamieniasz się w zaangażowanego uczestnika. Słuchasz, odpowiadasz, patrzysz w oczy i widzisz, że potrafią być tak samo radosne i smutne, jak twoje. Widzisz w nich podobne pragnienia. Zaczynasz rozumieć, że odmienna kultura, język, czy religia, mogą stanowić części tej samej układanki. Wystarczy je tylko odpowiednio poskładać, a powstanie jedna całość, jeden obrazek. Myślę, że podziały są tworem takiej, a nie innej polityki, która tym silniejsza, im większa wrogość i nieufność między ludźmi. Oczywiście - utopii nie ma. Ludzie krzywdzą, wyrządzają zło i patrzą z pogardą. Tylko dlaczego tak często utożsamiamy wszystko co złe, z konkretną grupą społeczną, czy narodem? Jesteśmy tymi samymi ludźmi, choć mówimy inaczej, czytamy inne tłumaczenia tych samych książek, chodzimy do różnych świątyń, albo nie chodzimy do nich wcale. Ale człowiek to człowiek i nie ma znaczenia, czy urodził się na Madagaskarze, w Meksyku, Rzymie, Belgradzie, Odessie, Lublinie, Petersburgu. Uwielbiam spotykać ludzi otwartych i szczerych, uśmiechających się szczerze i szczerze marszczących czoło ze złości, kiedy naprawdę jest taka potrzeba.
I kiedy ruszasz dalej, przez całą drogę płynie za tobą ciche "szczaslywo"! I niesiesz czyjś uśmiech ze sobą, by wymienić go u następnego człowieka. Mimowolnie zarażasz życzliwością, którą dostałeś, nie do końca rozumiejąc dlaczego.

wtorek, 10 sierpnia 2010

cucumber time

Bynajmniej tym razem nie rozchodzi się o telewizję. Aby sezon wakacyjny nie był totalnie ogórkowym, należy gdzieś wyjechać. Choćby na pięć dni nawet. Gdzieś indziej -poza granice swojego codzinnego światka. Ma się nadzieję, że Ukraina się ziści, że znów będzie można wsiąść do pociągu (i to wcale nie byle jakiego!), że niespodziewanie plany nie wywrócą się na lewą stronę. Potrzeba ucieczki stąd na moment coraz wyraźniej daje o sobie znać. Jeszcze dni parę, jeszcze pracy trochę i oby znaleźć się można było w sąsiedztwie Karpat, koszul z haftami i drewnianych cerkwi. Uciec "plackartnym" na chwilę. Tchu złapać. Na następne ileś.

niedziela, 1 sierpnia 2010

o ciszy inaczej

I znów jest tak, że myśli rozbiegane, że bawią się w berka, jedna chwyta drugą, wokół krąży milion. Wciąż uciekają, znikają, by pojawić się znienacka. Chaotyczne cząsteczki, zderzające się, dzielące, mnożące, nazbyt ruchliwe, ruchliwe permanentnie. Pączkujące jak drożdże. Energia niespokojnych, spontanicznych myśli oddziałuje niewątpliwie na energię życiową, w tym, konkretnym przypadku, wprowadzając komórki w stan podwyższonej aktywności, niespokojnej i nieuporządkowanej, ale nie dołującej. Trybiki, mechanizmy człowieka - ciągle nieogarnione, nieposkromione, niepohamowane i każdy kręci się jakby w swoją stronę, przyprawiając podmiot ludzki o zawrót głowy. Czekam na chwilę, w której położę się na słońcu, beztrosko, w towarzystwie totalnego spokoju i wewnętrznej harmonii, kiedy każda z nadpobudliwych cząsteczek opanuje nieco swą gwałtowność i rozpłynąć się będę mogła radośnie, z uśmiechem i poczuciem, że to dobry stan.

I stąd ta drabina - statyczna, obrośnięta pajęczynami, wygrzana przez słońce.

Wszystko zmierza ku dobremu. Pan uczy prostaczka mądrości, a prostaczek jest Mu za to wdzięczny.

sobota, 31 lipca 2010

oprócz góry wysokiej

Oprócz błękitnego nieba (a także: łyżki światła, zachwytu, spokoju, ożywczego fermentu, wybycia w jakieś jeszcze niepoznane, snu, trzeciej kawy, wyjścia na piwo, jazdy na rolkach, czegoś naprawdę zabawnego, koncentracji, zwariowanego towarzystwa, ciekawych obiektów do fotografowania, dodatkowego pakietu czasu, spotykania człowieka i wielu, wielu innych...) nic mi dzisiaj nie potrzeba.

piątek, 30 lipca 2010

Na żółto. I na niebiesko też.


Lubię kredki. Od dziecka do plus nieskończoności.

niedziela, 25 lipca 2010

łysi, łysi, bez włosów

Znów naszła mnie refleksja wielce godna niedzielnego popołudnia. Dnia tego, po rosole i schabowym, Polacy, a przynajmniej pewna ich część, zasiadają z kawą na kanapie i wlepiają wzrok w szklany ekran naprzeciw stołu. Telewizja. Dużo można by o niej mówić, toteż wiele już na jej temat powiedziano. Dorzucę więc swoje trzy grosze. Po pierwsze: miewam wrażenie, że czasem o wiele ciekawszy może być szklany odbiornik sam w sobie, aniżeli treści bez treści zawarte wewnątrz. Producenci odbiorników telewizyjnych prześcigają się w dążeniach do zadowolenia swojego klienta, podczas gdy stacje telewizyjne już dawno ścigać się przestały. Chyba, że mianem prędkiej rywalizacji określimy zawody polegające na emitowaniu coraz to bardziej prymitywnych programów. W tym polska tv jest całkiem niezła. Czasami boleję nad tym, czym faszerują nas media. Tania sensacja, głupkowaty show, w którym z dumą uprawia się ekshibicjonizm, seriale, których fabuła opiera się na zawiłej sieci zdrad i intryg (każdy z każdym) oraz wiele, wiele innych, dennych produkcji. Nie wiem, czy zawsze tak było. Może zabawiam się właśnie w malkontenta, niemniej kiedyś oferta tvp wydawała mi się być bardziej przemyślana. Ot, chociażby bajki dla dzieci, które miały sens i uwrażliwiały, podczas gdy teraz zalewają młodego widza ogromem agresji. A stałe pasma antenowe - takie, jak chociażby Teatr Telewizji? Gdzie to wszystko się podziało i dlaczego zalega w archiwach, pod tonami kurzu? Największą przemianę dostrzegłam jednak w kabarecie. Kiedyś kabaret był śmieszny. To stwierdzenie wydawać się może zabawne i nazbyt oczywiste. Ale: czy to, co teraz w programach telewizyjnych widnieje pod hasłem "kabareton" naprawdę nas bawi? Skecze, jak zwykło się nazywać te niskich lotów teatrzyki, właściwie pozbawione są puenty. Nie jest to jednak humor bezpuentowy, ale swoiste wynaturzenie humoru. Poziom tych kreatur określiłabym: poniżej poziomu morza, czyli tzw depresja. W istocie, patrząc na prymitywne widowiska, z których ludzie się śmieją (może im kazano?), kiedy, pomimo maksymalnego swego wysiłku, nie widzisz ani grama powodu do śmiechu, można wpaść w depresję. Nie śmiem obrażać nikogo, wszak wiele zależne jest od gustu. Nie wszystkie gusta są wyszukane i to dobrze, bo równowaga być powinna. Nie mam nic przeciwko cyklom nieśmiesznych programów o przeznaczeniu rozrywkowym, ale, litości, niech obok tychże pojawi się oferta dla tych, których nie bawi pierwszy lepszy dowcip ze słowem "seks". Pozwólmy ludziom lubującym się w absurdach, czy też grach słownych, manewrach językowych, aluzjach do pewnych dziedzin nauki,znaleźć coś dla siebie. Nie jestem zwolennikiem przeintelektualizowanego bełkotu, wszak tego nam nie brakuje (patrz wypowiedzi różnorakich "specjalistów" na antenie), widzę jedynie potrzebę jakiejś alternatywy.
Kultura masowa jest potrzebna. Ale nie jest jedyną formą kultury. Nie można we wszystkim kierować się zasadą obniżania mianownika na rzecz trafienia do jak największej liczby odbiorców.
Telewizja w szybkim tempie traci także swoją rolę edukacyjną. Zastanawiam się, jaka tutaj panuje zasada - im głupsze programy, tym głupsze społeczeństwo, czy może na odwrót - głupsze społeczeństwo wywołuje konieczność pojawiania się głupich programów. W którą stronę zachodzi to oddziaływanie?

Jeszcze jedna uwaga: czasem dziennikarze nie powinni szukać przyczyn różnorakich patologicznych i dewiacyjnych zachowań na zewnątrz. Niestety, media są czwartą władzą, nie wiem, czy nawet nie większą od trzech poprzednich. Dlatego ponoszą sporo odpowiedzialności za to, co się dzieje w społeczeństwie. I, choć sprytnie przemilczają tę sprawę, umywając ręce, są tego świadomi. Bolesne jest jednak to, że dla części tych, którzy patrzą na telewizję zza szklanego odbiornika, telewizja (a także inne media) są świętą krową z monopolem na prawdę.
Ale uleganie manipulacjom to już zupełnie inny temat.

Na koniec, aby zakończyć akcentem pozytywnym, kabaret raczej w tv niewyświetlany;)






czwartek, 22 lipca 2010

w świecie się kochała

w dzień Marii Magdaleny przemarsz po placu Marii Magdaleny w strugach wody pryskającej na wszystkie strony i w słońcu rozlewającym się wszędzie w obfitości

środa, 21 lipca 2010

atawiźmik

Kolejna skrzydlata myśl z samego środka mojego bajzlu:
Jeżeli przy pisaniu licencjatu dotkliwie boli Kość Ogonowa, to jak bardzo boli przy pisaniu magisterki? I kto to, do cholery, był ten Ogonow? Kolejny rosyjski uczony?

A wieczory wspaniałe, świetliste.

piątek, 16 lipca 2010

sensualizm albo też wyobraźnia

Dzień. Piątek nawet. Wychylam się wieczornie przez okno - wpadam na zapach kiełbasy. Widać ktoś oddaje się konsumpcji rumianego, opieczonego kawałka świnki czy innego potwora. No mogliby mnie przynajmniej nie prowokować. Jak można tak byle świnią celować w moje katolickie przekonania? Moja wrażliwość czuje się naruszona. I gdzie tu poprawność polityczna, hę?

Bredzę? Upalnie było. Ale ósme piętro, nawet jeżeli w rzeczywistości było tylko siódmym piętrem nad miastem, w którym kiedyś rządził zdechły na obecną chwilę (póki co, nic się w tej kwestii nie zmieniło) gad, smokiem zwany. Może przerobili go na kiełbasę i zapchali nim ludzkie, spragnione treści żołądki? I może wówczas ktoś otworzył okno (jeśli je w ogóle miał), poczuł zapaszek mięska, łaskotanego przez języki ognia i pomyślał: "No mogliby mnie przynajmniej nie prowokować".
Bo to katolik był. I piątek roku jakiegoś, Pańskiego zapewne.

Dla wszystkich wątpiących - nie szydzę. I mięsa w piątek nie jem. I da się żyć.

A to siódme czy ósme piętro w istocie swej prezentowało panoramkę całkiem przyjemną, z małymi tylko wyjątkami. I mogłam spojrzeć na te wszystkie strzeliste kościoły odgórnie. Lubię, kiedy coś wychyla się z sieci budynków. Wyłania, wspina, staje na palcach, jak dziecko w tłumie. Takie są właśnie owe świątynie nad lasem kamienic.

W świątyniach latem pachnie kadzidłem, słońcem, kwiatami i drewnem. I kurz widać, jak fruwa - demaskowany przez światło cisnące się szczelinami do wewnątrz.

A w kamienicach skrzypią schody i barierki się trzęsą i panie stukają sandałkami o wytarte stopnie. I kurzu tam więcej jeszcze, niż w świątyni.

I "lepszy dzień w przedsionkach Twoich, niż innych tysiące".

A dziś - "zaułków lipcem sparzonych wyciszyć nie może zmrok".

poniedziałek, 12 lipca 2010

upalnie-(nie)banalnie

Hiszpania topi się w szale radości, Polska topi się w falach upału, turyści nie topią się, a jedynie kąpią, mam nadzieję, w morzach i jeziorach, a ja zanurzona po czubek głowy w zmianach, w studiach, w nowych i starych sprawach. Dzieje się, wybiera się, żyje się, słońce praży i nęci, by wybyć gdzieś dalej, niż do kuchni, czy biblioteki. Myśli się może za dużo, może chaotycznie i o tylu rzeczach naraz. Chciałoby się brać za rzeczy następne i pisać choćby nudną autobiografię, zamiast pracy. Ale co zrobisz dziś, tego nie będziesz musiał robić jutro, czyli zmieniam zasady postępowania. Powoli, jednakże wiadomo, że ewolucja się sprawdza, a rewolucję zwykle, prędzej czy też później, trafi przysłowiowy szlag.

Do dzieła i w drogę zatem. By wraz z lipcem skończył się licencjat, by można było dalej, choć nie wiadomo jeszcze, co pod słowem "dalej" jest ukryte.

Pięknie jest i niespokojnie jest i ciekawie jest i minął już prawie rok !...

poniedziałek, 5 lipca 2010

tam i z powrotem

"Przestrzeń, podobnie jak czas, przynosi zapomnienie, ale czyni to przerywając dotychczasowe stosunki człowieka z jego otoczeniem, przenosząc go w stan pierwotnej wolności i czyniąc w mgnieniu oka nawet z pedanta i osiadłego mieszczucha coś w rodzaju włóczęgi. Mówi się, że czas to Leta, ale i błękit oddalenia jest takim napojem zapomnienia, a jeżeli działa mniej gruntownie, to za to o wiele szybciej".

T. Mann, Czarodziejska Góra

Od siebie dodam, że wyśmienitym był warszawski czas. Trzy dni oderwania od Krakowa i domu. Wspaniale! :)

środa, 30 czerwca 2010

boat behind

Powroty do domu. Mają urok. Wyjazdy z domu. Mają smaczek. Szybkość dziania się niezwykle nakręcająca i może ciut niebezpieczna. Pozytyw i lato i słońce! W słońcu to nawet licencjat można napisać, tak mniemam.

Pozytywów wszelakich każdemu! :)

Nastrojów o takich.

towar permanentnie deficytowy

Jak to jest, że bez względu na czasy i ustroje panujące sen jest zawsze towarem deficytowym? Że wciąż się go pragnie, a czasem pożąda, że popyt na spanie tysiąckrotnie przewyższa podaż nań? Czasem sobie myślę - wyśpię się dopiero, gdy umrę. A może i to myślenie jest błędne? Może wtedy to dopiero będzie milion spraw do załatwienia? Póki co myśleniu dość. Czas iść spać! :)

poniedziałek, 28 czerwca 2010

dzień dobry bardzo

Ni z tego, ni z owego, dzień robi się słoneczny. Ławka zielona, gawędzenie i wiewiórek skakanie. Plany, milion planów! Wszystkie w zarodku. Wszystko jak było, a już jedną nogą inaczej. Spontaniczne inicjatywy, przemyśliwanie przyszłości. Składanie. Się. Żeby nie zakopać się w ogródku. By osiągnąć coś więcej, niż tylko użyźniać kiedyś glebę. ;)

Prysznic i spanie i truskawki przed snem. Dzień dobry bardzo. A jakże? A skąd to? A chyba to z nieba.

czwartek, 24 czerwca 2010

"zwodzi co chce złudzenia strugą"

Czwartek, który zdaje się być piątkiem. Po długiej i przespanej wreszcie nocy, po Bożemu, punktualnie od dwudziestej. The Grey Day. Posesyjny bałagan i przedlicencjacki bałagan. Podwójny chaos. I plany. Dziergane z mozołem. Może się nie rozlecą i może zacznę je realizować.

Moje ulubione radio wydrążyło mi w głowię ścieżkę piosenką "Już" z nowego krążka Raz Dwa Trzy, której to płyty istnienie uświadomiłam sobie dziś. A "już" lubię. W ogóle to trzyliterowe słowo, oszczędne w znakach i głębokie w treści, winno się stać moim mottem życiowym. I może byłoby prościej.

czwartek, 17 czerwca 2010

pozytywnego coś pozytywnego

Wieczór pachniał lawendą i kiełbasą. Lawenda była moja, a kiełbasę taszczył do domu ktoś inny. Jakiś osobnik w busie. Lubisz, kiedy bus woni kiełbasą? Ja nieszczególnie. A już na pewno nie w dzień postny...

Świat o tej porze jest swoiście piękny. Odcienie nieba przechodzą z jednego w drugi - jak barwy pastelowych kredek, leżących obok siebie w pudełku. Wieczory przyjemne i wiatrem smaga. I te dni tak rozpięte - maksymalnie, ograniczające rozmiar nocy. A noce też miłe i przyjazne - gwiazd dużo, a po drugiej słychać już pierwsze ptaki. Lubię ten czas. Właśnie ten - panowania dnia nad nocą, czas ciepłych wieczorów i przyjaznego nieba. Bo człowiek jest ukierunkowany ku słońcu, ku światłu.

I czasem tylko nic nie mogę poradzić na to, że jednak jakoś puste to życie. Tymczasowo zapewne, minie i coś poradzę, albo ktoś poradzi.

Bardzo chciałabym znaleźć w Krakowie, we Lwowie i pewnie w każdym innym mieście, kamienicę z otwartym wyjściem na dach. Wdrapać się tam i siedzieć i patrzeć na dachy, na ludzi, do góry i na dół. Letnim popołudniem. Postaram się to zrobić, choć na razie nie wiem jak.
Chcę zdobyć kamieniczny dach. I poczuć się wolnym. Właśnie tam.