poniedziałek, 30 grudnia 2013

"na przedzie pycha podąża, z tańczącą latarnią"

W wieku 81 lat zmarł Wojciech Kilar. 

Wyjątkowo miałam okazję dowiedzieć się o tym z telewizji. Wyjątkowo, bo oglądam ją niezwykle rzadko. Obok informacji o śmierci, krótkim nakreśleniu twórczości oraz przytoczeniu kilku wypowiedzi innych sławnych osób, pokazano również urywki filmu dokumentalnego, który wieczorem miała wyemitować TVP. Niestety, całości nie było mi dane zobaczyć, bowiem w okolicach 19stej przebywałam już zupełnie z dala od odbiornika telewizyjnego, jednak bardzo miło oglądało i słuchało mi się tych kilku fragmentów, pokazanych w ramach zapowiedzi. Na jednym z nich rozpoznałam ukraiński, podkarpacki pociąg, chwilę później zaś pan Kilar wspominał Lwów i wyskakiwanie z tramwajów, które w jego przypadku omal nie zakończyło się nieszczęściem. "Fizyczna fujara" - tak, z uśmiechem i spostrzeżeniem, że dziwnie to brzmi, określił samego siebie i swój brak sportowych zdolności. 

Ale oprócz tej wypowiedzi, zapadła mi w pamięci jeszcze jedna, już całkowicie poważna: "Największym grzechem człowieka jest pycha". Tutaj, z ust pana Kilara padło również dopowiedzenie, że nie chodzi wyłącznie o pychę indywidualnego człowieka, że pychą grzeszą ustroje, ideologie - jak np. faszyzm, komunizm. Trudno się nie zgodzić. 

I tak słucham i myślę, że na faszyzmie i komunizmie się nie kończy. Pycha wkracza w bardzo różne sfery funkcjonowania człowieka i społeczeństwa i jeżeli wreszcie, niejednokrotnie dopiero po doświadczeniu jakiegoś ogromnego nieszczęścia, bólu i cierpienia, zostanie unicestwiona, pojawia się później, w innej, ale nie mniej dotkliwej odsłonie. (Odruchowo przypomina mi się fragment z ewangelii wg św. Mateusza - Mt 12, 43-45). 

Poza tym, że jest to pierwszy (nie bez powodu) grzech główny, na mój, "chłopski rozum", przejawem pychy jest każda sytuacja, w której myśli, mówi się i działa według zasady: ja jestem panem, ja wiem lepiej. Najlepiej. I właśnie - nie chodzi tu tylko o "ja, jako ja - osobiście". Pycha jest tam, gdzie człowiek, będący koroną stworzenia, zapomina, że choć jest koroną, to jednak nie Stwórcą i że ostatnie słowo nie powinno należeć do niego. 

Naukowcy, intelektualiści, lekarze, ktokolwiek - jeżeli mają wiedzę i umiejętności, to jednak nie posiadają ich sami z siebie. Wszystko jest darem, wszystko jest łaską - wybitny umysł, zdolność uczenia się i rozwijania, bystrość, spostrzegawczość. Wszystko. Bo żyjemy tylko dlatego, że życie zostało nam dane - nikt nie narodził się sam z siebie i nikt nie ucieknie od śmierci. I to nie człowiek jest panem i tym, który ustalił porządek. Zuchwalstwem jest więc ów porządek zaburzać i przeorganizowywać. Zuchwalstwem i pychą.

Co dziś jest pychą? Przykład z faszyzmem i komunizmem lubimy wszyscy, bo każdy, nauczony przez historię i przodków, już wie, że to jest złe i niesie cierpienie na ogromną skalę. Jesteśmy mądrzejsi o doświadczenia innych, ale gdybyśmy to my byli świadkami narodzin komunizmu - kto wie, może pokładalibyśmy w nim taką samą nadzieję, jak niejedni, zapaleni i gorliwi jego wyznawcy, którzy naprawdę chcieli dobrze i niejednokrotnie rozczarowali się własną naiwnością. 

Zdumiewa mnie współczesna chęć człowieka do decydowania o wszystkim. Tak, nauka, jakkolwiek w wielu kwestiach pomocna i błogosławiona, czasem wywraca ludziom w głowach i dając pozory wszechmocy, zwodzi daleko poza granice nie tylko przyzwoitości. Ludzie chcą decydować o tym, kto ma umierać, a kto żyć, choć to nie oni są rzeczywistym Panem życia i śmierci. Ludzie chcą nazywać dobro złem i zacofaniem, zło - dobrem i postępem. "Będziecie jako bogowie" - pokusa aktualna od zawsze.

Ostatnimi czasy dużo mówi się o gender, o związkach, a może nawet małżeństwach homoseksualnych, itd. Po pierwsze - nikogo nie oceniam i nie uważam, że należy potępić człowieka, bo ma takie, a nie inne skłonności. Nie należy go obrażać, ani upokarzać, oceniać, ani odrzucać. Ale - wybaczcie - nie można pochwalać tego, co dobre nie jest. Dobrem jest wariant: kobieta+mężczyzna=dzieci (innymi słowy matka+ojciec, nie jakiś rodzic jeden i rodzic dwa, nazywajmy wszystko po imieniu). Nie każdy musi tą matką, czy tym ojcem zostać, ale tylko taką relację można nazwać rodziną. I pamiętać trzeba - kobieta to kobieta, mężczyzna to mężczyzna i nie trzeba tutaj mieszać. Nie pojmuję wprost całego zamieszania i potrzeby tworzenia czegoś takiego jak "płeć kulturowa". Płeć to płeć - biologia. Mogę się bawić samochodzikami i uwielbiać wkręcać śrubki, ale nie potrzebuję do tego ideologii, bo to nie zmienia faktu, że jestem dziewczynką, będę kobietą, myślę jak kobieta i swoją emocjonalność również przeżywam na sposób kobiecy. I nie jest mi z tym źle. Nawet, jeżeli jestem  dziewczynką, która woli bawić się młotkiem i śrubokrętem, zamiast lalkami, to jednak nie czyni mnie to chłopcem i dorastam, stając się kobietą, nie mężczyzną. Czy można temu rozumowo zaprzeczyć?

Często gardzi się tradycyjnym spojrzeniem na rzeczywistość, tylko, czy zawsze to, co tradycyjne jest złe, czy naprawdę wszystko trzeba zmieniać? C. S. Lewis zauważył kiedyś, że istnieje coś takiego jak "snobizm chronologiczny - bezkrytyczne przyjmowanie czegokolwiek tylko dlatego, że jest współczesne". ("Rozważania o chrześcijaństwie"). Zauważył już wiele lat temu, ale mnóstwo ludzi nie widzi problemu do dziś. Szkoda. Tenże sam Lewis zaznaczył również: 
"Nasze przeznaczenie wydaje się polegać na czymś zupełnie innym - na stawaniu się tak małymi, jak to możliwe, na nabieraniu wonności, która nie jest naszą własną, lecz została nam użyczona, na przekształcaniu się w czyste zwierciadła, odbijające oblicze, które nie jest naszym. (...) Twierdzę jedynie, że najwyższe dobro dla stworzenia musi posiadać odpowiedni charakter - tj. musi być ono pochodne i odzwierciedlające. Innymi słowy, co podkreśla św. Augustyn ("O Państwie Bożym" 13, I), pycha nie tylko poprzedza upadek, lecz w samej rzeczy nim jest - jest upadkiem polegającym na przesunięciu uwagi stworzenia z tego co lepsze (Boga), na to co gorsze (na siebie)". (Op. cit., s. 18., podkreślenie moje).

Zdaję sobie sprawę, że wielu osobom wyda się to śmieszne, ale mnie jakoś nie bawi. Mnie - człowieka, któremu do pokory bardzo daleko, niestety. 

O św. Augustynie natomiast pewnie jeszcze kiedyś będzie, gdyż żyję ostatnio "Wyznaniami".  


czwartek, 26 grudnia 2013

prawie po

"Święta, święta i po studiach" - jak to ujęła kiedyś moja znajoma. Nie inaczej. I po świętach, przy okazji, też. 

Do ostatniego opisu tzw. "braku oczekiwań" powinnam dodać sprostowanie, że jednak zawsze jakieś tam oczekiwania są. Zakorzenione. Zaszczepione. Żywe. Nie te, to inne. Pozbywam się jednych, pojawiają się nowe, nie zawsze uświadomione. 

Nie do końca radzę sobie ze świętowaniem Bożego Narodzenia. Możliwe, że ową nieporadność wzmocniło spore zmęczenie i niewielki, ale zawsze, ból głowy na dokładkę. Trochę to głupie uczucie, kiedy najbardziej z Narodzenia zaczynasz się cieszyć, gdy święta realnie już się kończą i nie czujesz presji. Jakiej presji? Takiej, że coś musisz. Musisz, bo tak trzeba i musisz, bo tego oczekujesz sam od siebie. Tere-fere - mów sobie, co chcesz, żeś wolny od oczekiwań. Od jednych tak, od innych - wprost przeciwnie.

Drugi dzień świętowania - wreszcie zdążyłam się w miarę dobrze wyspać, najeść, zobaczyć bliskich i wstać od stołu, by pójść przed siebie. Pogoda iście spacerowa, więc trzeba skorzystać z okazji i trochę się przewietrzyć. Doszłam - taki był cel - do kościoła, jednak - nie taki był cel - na krócej, niż planowałam. Niewiele czasu do kolejnej mszy św. spowodowało, że nie chciałam tam siedzieć zbyt długo. Zapalają się światła, schodzą się ludzie i spokój oraz świadomość bycia niedostrzeżonym maleje z minuty na minutę. 

Więc przychodzisz do świątyni - tej, lub innej, w zależności, gdzie aktualnie przebywasz. Siadasz. Klękasz. Chodzisz. Jesteś. I - najważniejsze - nie musisz nic mówić, nie musiałbyś nawet nic myśleć, gdybyś potrafił wcisnąć pauzę w tym systemie. Więc myślisz sobie, więc jednak myślisz sobie, że 
Boże, cholernie Ciebie pragnę i nie wiem, gdzie Jesteś w te święta, 
a jeszcze bardziej nie wiem, gdzie jestem ja, bo chyba nie tu, gdzie mnie widać. 

Uwiera, co jest,
a czego brak uwierałby jeszcze bardziej,
niewyobrażalnie.
Więc chcę być wdzięczna
i zamiast tego jestem zmęczona.
Nie wzruszam się żłóbkiem - przepraszam.
Takie znieczulenie miejscowo - ogólne.Ale jeżeli zastanowię się przez chwilę, zapala się we mnie iskierka, może zachwytu,
że stałeś się Człowiekiem, chociaż Ci nie wypadało. 

Boże, cholernie za Tobą tęsknię.
Nie tylko w pustym kościele. 




środa, 18 grudnia 2013

ero cras

Zaczęła się już ostatnia prosta. Prosta-nieprosta. 
Ostatnia, bo jeszcze tylko tydzień Adwentu, co wiąże się z obecnością w liturgii Wielkich Antyfon. (W skrócie, przystępnie, po łacinie i po polsku: tutaj). Oprócz treści, odnoszącej się do Starego Testamentu i melodii, którą bardzo lubię (najlepiej brzmi w półmroku i w świątyni), ważny jest "efekt końcowy", czyli tytułowe "ero cras" - "jutro przybędę" - odpowiedź na codzienne "veni", będące wołaniem ludu. Naszym wołaniem, moim wołaniem, o ile tylko zawołam. 

Wszystko to nieuchronnie zmierza do "finału". Do Świąt. Do Narodzenia. W przeciągu 25 lat bardzo zmieniło się moje wyobrażenie na temat tego czasu, moje oczekiwanie, że będzie tak, albo tak. Bo tak być powinno. Albo obawa, że tak właśnie nie będzie, choć bardzo chcę. Można powiedzieć, że prawie nie ma już wyobrażeń. I że oczekiwania powoli przepoczwarzają się w Oczekiwanie. To dwie, skrajnie różne rzeczywistości. 

Radość ze Świąt Bożego Narodzenia (słodko, dobrze, miło, ciepło i przytulnie), przerodziła się z czasem w myślenie "jakoś przełknę te Święta, skoro trzeba, choć i tak dawno już nie mają w sobie prawie nic z niegdysiejszej przytulności i bardzo uwierają". Takie rozumowanie było raczej kiepskie, niż mądre, ale widać - nie dało się inaczej. Po drodze, jakby "przy okazji", a może i z wielkim trudem, coś się chyba wypłukało, oczyściło i choć wciąż nie błyszczy, to i nie straszy. 

Myślę teraz, że wiele osób ma problem ze Świętami Bożego Narodzenia. Może czasami dzieje się tak dlatego, że w naszych głowach siedzą obrazki i wyobrażenia. Najważniejsze to dwanaście potraw, prezenty, choinka, jakaś niewiadomego pochodzenia "magia", a może atmosfera, a Panu Jezusowi nie zostaje już nawet puste miejsce przy stole... Może też z tego powodu, iż media karmią nas obrazkami i wyobrażeniami - jak Święta, no to obowiązkowo pięknie, błyszcząco, bogato, pachnąco, no i ze śniegiem. Pomijam śnieg, bo to najmniej od nas zależne, ale te wszystkie "błyski i blaski", choć nie są złe, choć cieszą oko - ile są naprawdę warte - tak same w sobie? 

Nie jestem wrogiem przytulności. Ale jednym przytulnie będzie, innym nie. Czy szczęśliwie jest spinać się za wszelką cenę? Nauczyłam się, a trwało to baaardzo długo, że świętowanie nie polega na "będę mieć w tych dniach dobry humor i uśmiech na twarzy za wszelką cenę, bo inaczej to nie będą Święta". Pokazówka nic nie znaczy.

A Pan Bóg rodził się w wyjątkowo nieprzytulnych i siermiężnych warunkach. I tak Mu zostało, bo tak z Nim było zawsze - dziś też przychodzi do każdego - i w dobrym humorze i z depresją, i do  szczęśliwych i do tych, którzy cierpią. A przede wszystkim - do tych, którzy Go pragną. Mogą być bogaci i mogą być biedni, mogą mieć wszystko i nie mieć zupełnie nic. Bo On nie zjawia się, by odebrać prezent, ani by popatrzeć na choinkę. On czeka, aż Go zawołasz, aż zobaczysz, że bez Niego wszystko, cokolwiek posiadasz, jest puste, jest atrapą, martwym rekwizytem. 

On czeka na Twoje "veni!".
Bo w człowieku jest Tęsknota, która popycha Go do Tego, od Którego pochodzi. 

Emmanuel
Rex
Oriens 

Clavis
Radix
Adonai
Sapientia

veni! 

c.d.n. 


czwartek, 12 grudnia 2013

niech Cię nawet sen nasz chwali

Dziś do głębi bezpośrednio: padam na ryj. (Innymi słowy: czuję się, jak koń po westernie). Niemniej, to pierwszy dzień od ostatniego niejednego dnia, niosący reset. Dobry reset. 

A Z. (5 lat) zapytała mnie dziś: "Dlaczego duzi rozmawiają z małymi o swoich sprawach?"
I niech ktoś mi powie, że dzieci nie są bystre i zdolne do refleksji. Wiedzą więcej, niż się nam, dużym, wydaje. Wystarczy przypomnieć sobie, jak samemu było się małym. I ile rzeczy się wiedziało, o których dorośli myśleli, że są ich własnością i tajemnicą, albo próbowali tak myśleć, albo o których nawet oni, zdaje się, nie mieli pojęcia. Wiedziało się naprawdę sporo, tylko nie mówiło się wszystkiego. Wbrew dziecięcym skłonnościom do chlapania na prawo i lewo - często dzieci wiedzą również, kiedy milczeć.

I jeszcze dwa linki: 

czwartek, 5 grudnia 2013

dzieckiem będąc

Nic i nikt nie budzi tak sprzecznych emocji i uczuć, jak dzieci. Potrafią profesjonalnie i z premedytacją wyprowadzić człowieka z równowagi, że aż nie wiadomo, co ze sobą zrobić. Z drugiej strony jednak, jak nikt, spontanicznie i szczerze przykleją się do ciebie, albo zwerbalizują swoją sympatię do twojej osoby w przypływie radosnego natchnienia - siedząc w toalecie. Osobiście wolę to drugie. To pierwsze bywa trudne i czasami brak już pomysłów i cierpliwości, by załagodzić dziecięcy upór i złość. 

Przekonuję się, jak bardzo "dziecięcy" nie znaczy "niepoważny". Dziecko trzeba brać jak najbardziej poważnie - ono mówi serio, na serio się upiera i złości. A ty, nieszczęśnik jakże mały w obliczu wybuchowych nastrojów kilkulatka, często nie wiesz już, jak się zachować, by było dobrze. By załagodzić, a nie doprowadzić małego człowieka do kolejnego wybuchu. 

Przypominam sobie, jak to było, kiedy to ja byłam dzieckiem. Co czułam, co myślałam, czego się bałam, o czym wstydziłam się mówić. Przypominam sobie całą swoją dziecięcą emocjonalność, co do której mam wrażenie, że ona wciąż we mnie siedzi, tylko zmieniła już swój kształt - pewne gałęzie się rozrosły, inne uschły, pojawiły się nowe, ale pień jest ten sam. Czasem spojrzenie na siebie z okresu, w którym też miało się pięć lat, pomaga. Ale tylko czasem. Dziecko jest organizmem bardzo złożonym i bardzo indywidualnym - potrafi zaskoczyć. Otwierasz wtedy oczy i nadziwić się nie możesz, że taka myśl pojawiła się w małej główce. 

Niewątpliwie człowiek dorosły powinien być od dziecka mądrzejszy, a to nie równa się wyniosły. Raczej rozumiejący, albo chociaż próbujący zrozumieć. Stanowczy, ale nie agresywny. Konsekwentny. Itd. I wszystkie mądre podręczniki mogą być bezradne w poszczególnych przypadkach. 

Dziecko potrzebuje miłości. Przekonania, że jest kochane ZAWSZE. Również wtedy, kiedy jest uparte, niegrzeczne i pyskate. Nie oznacza to "bezstresowego wychowania" i chwalenia za wszystko, raczej postawienia wyraźnej granicy pomiędzy tym, co dzieciak wyprawia, a tym, kim jest. I ta granica powinna być dla niego - dziecka - czytelna, czyli pokazana w taki sposób, który pozwoli mu ją dostrzec i zrozumieć.

Teorie i wiedza. A w praktyce takie to wszystko trudne. 

Kiedy patrzę na dzieci (ja, człowiek niecierpliwy i z rozmachem niedoskonały), myślę nieraz, jak to jest z tą Miłością Pana Boga do człowieka. I dochodzę do wniosku, że ona jest właśnie taka, jak miłość dorosłego do dziecka, tylko całkowicie inna, bo doskonała, doskonalsza tysiąckroć od naszego wyobrażenia doskonałości. Tak, jak znasz ograniczenia dziecka, tak Bóg zna i twoje. Wiesz, że trzeba dać dziecku czas, by nauczyło się mówić, chodzić, wiązać sznurówki, czytać. Wiesz, że musisz mówić do niego prostym językiem, by w ogóle cię zrozumiało, że wszystkie nowe i trudne słowa trzeba wyjaśniać. Rozumiesz, że ono wie mniej, niż ty, że jest bardzo emocjonalne i nie potrafi jeszcze radzić sobie z emocjami, więc wybucha agresją, kopie, tupie, wrzeszczy, zatyka sobie uszy, gdy do niego mówisz, dąsa się, obraża. Że czasem się na tobie wyżywa, choć nie jesteś temu winien. I niejednokrotnie masz już dosyć, ale przecież nie przestaniesz go kochać, bo masz świadomość, że ono się uczy - siebie, życia, świata. Że trzeba mu pomóc. Dać czas, cierpliwość, miłość, pokazać mu jego mocne strony i wartość, którą ma w sobie. Czasem nie przyjmie twojej pomocy, zrobi na przekór i może się sparzy, ale też czegoś nauczy. Musi się uczyć.

I co Pan Bóg ma z tym wspólnego? Patrzy na człowieka z tą Swoją Ogromną Miłością. Znosi cierpliwie tupania, krzyki, zatykanie uszu, robienie na przekór, humory, obrażanie Jego i się i wie, że potrzebujesz cierpliwej miłości. I nie przestanie cię kochać, bo mu nawrzucałeś ile się dało. Będzie czekać. Będzie próbować mówić do ciebie tak, byś Go zrozumiał - twoim językiem, z wykorzystaniem tylko tych pojęć, które znasz. Pozwoli się do Siebie zbliżyć nawet po tym, gdy Nim wzgardzisz, o ile tylko naprawdę zbliżyć się zechcesz. Przetłumaczy Siebie na Twój dialekt, Twoją gwarę, byleś tylko odkrył, że nikt nie jest ci bliższy, niż On. W końcu dokona rewolucji - Sam stanie się człowiekiem, Sam Siebie ograniczy, byś ty przestał być ograniczony. 


Boża Mądrości, Ty ogarniasz wszystko...


środa, 4 grudnia 2013

pokrótce, poporannie

Zdecydowanie nie należę do miłośników wyłażenia z łóżka w przedświcie, w celu doświadczenia mrozu i niewyspania. Niemniej satysfakcja gwarantowana. Bo wyłazisz, by się spotkać i aby oczekiwać razem. I aby pośpiewać trochę - też. Zauważyłam dziś ze zdumieniem, że zdecydowanie nie jesteśmy pierwszymi, którzy produkują harmonijne dźwięki. Czwarty grudnia, 5:28 rano, dochodzę do wiaduktu kolejowego i... śpiewają ptaki. 

Kiedyś już mówiłam, że to czas śniadań. Tak mało jest okazji, by zjeść z kimś śniadanie. W całym roku chyba niewiele więcej, niż w samym grudniu. Więc czasem korzystam. Dziś: kawa z mlekiem, drożdżówka ze śliwką i niekrótka rozmowa o, hm... chyba o nadziei. 

Odnoszę wrażenie, że to są dobre początki dnia. Że niewyspanie - owszem, że i tak dzień w biegu, choć niby wcześniej się zaczynający, że się nieraz nie chce, choć to dopiero trzeci taki poranek (co oznacza, że przynajmniej dwa razy się już nie chciało), a jednak rytm dobry. Dzień dobry. Bezfajerwerkowy, ale spokojniejszy i bardziej uporządkowany. 

Zdecydowanie polecam. Stolarska 12, 6.30.

Kawą z rana, w dobrym towarzystwie, też nie pogardzę... ;)

Na koniec COŚ. Przyznać trzeba, że nie rozumiem ani słowa, z tego, co tutaj słyszę, ale po melodii wnioskuję, że jednak wiem, o czym śpiewają.

 I jeszcze rzut oka na poranek. 

wtorek, 3 grudnia 2013

anegdota okolicznościowa

Na dzisiejszych roratach śpiewano, między innymi, hymn brewiarzowy "Mądrości, która".... (dalej nie pamiętam tekstu, choć bardzo mi się podoba. Nie mogę go również znaleźć w internecie, przynajmniej przy pierwszym wpisaniu odpowiedniej frazy).
Istotnym jest jednak, że jedna ze zwrotek zaczyna się od "Królu wszechświata i nasz Prawodawco". Na przyspieszonej próbie poprzedzającej roraty, jedna z osób zaśpiewała: "Królu wszechświata i nasz PRACODAWCO"... Oto znamię naszych czasów, kiedy to pracodawca urasta do rangi Króla wszechświata... 

;)

poniedziałek, 2 grudnia 2013

w Tym Świętym Czasie Oczekiwania

I zaczęły się długie dni. K. określił dziś obecny czas jako ten, w którym można spotkać wszystkich, których niemal zupełnie nie widzi się przez większą część roku. Pięknie. Nieco wcześniej doznałam olśnienia. Zdarza się bowiem, że na tłum reaguję alergicznie, na tłumek też, drażni mnie zbyt duża gęstość osób. W moim uczęszczaniu do świątyni też tak miewam, że wybieram czas i miejsce trochę bardziej przestrzenne, niż te maksymalnie zaludnione. I czasami irytowało mnie nieco, że taki piękny czas (ten, czy tamten), takie piękne wszystko i gdyby tylko nie ten tłum... I właśnie dziś mnie olśniło, że to bardzo, szalenie wręcz, głupie rozumowanie. Chcę umieć się cieszyć (zawsze) tym, że dookoła mnie jest tylu innych, z którymi mogę modlić się wspólnie, którzy dzielą moją radość, równocześnie ją pomnażając. Chcę być częścią tej wspólnoty, której ja nie ukształtowałam, której jestem jakimś maluteńkim ułamkiem. Chcę być jedno z innymi, w Jedynym Bogu. Tak będzie dobrze. I gdyby ten kościół nie był pełen - bardzo by mi tego brakowało.

Trudno jest się odczepić od siebie. Można myśleć, że to niepotrzebne i można myśleć, że "przecież nie jestem na sobie skoncentrowany" - stuprocentowo będąc. Tłuczono mi do łba (i tłucze się dalej), że chrześcijaństwo to nie prywata. Dopiero teraz, powoli, zaczynam rozumieć, co to właściwie znaczy. Dopiero rozumieć, bo wciąż tak mi trudno doprowadzać rozumienie do rzeczywistego stanu, w którym "moje nie jest na wierzchu". 

"Nie chcesz trwać w kryzysie? Oderwij się od własnej dupy". To ponoć myśl Badeniego, jednak znana mi z przekazu pewnej osoby trzeciej. Czyjakolwiek by jednak nie była, jest w pełni słuszna. 

Mozolna to nauka, uczenie się, że nie moje jest najważniejsze, nie ja mam zawsze rację itd. Oraz, że ten, którego niespecjalnie lubię, który mnie drażni i z którym nie wytrzymałabym dłużej w jednym pomieszczeniu, jest pełnoprawnym dzieckiem mojego Ojca. Nie mniej, ani nie bardziej i na pewno w sposób indywidualny przez Niego kochanym - jak ja. 

Czasami się zastanawiam nad kształtem, a może brakiem kształtu (?) niniejszego bloga. Że tak się pojawia, co mnie najdzie. Że chaotycznie. Że nietematycznie. Że coraz bardziej ciąży to wszystko w kierunku około religijnym. Ano, ciąży. Ale - gdybym ten aspekt porzuciła - z grubsza nie byłoby o czym pisać. Jestem częścią tej rzeczywistości, do której należymy wszyscy, której niektórzy nie widzą, inni nie chcą widzieć, jeszcze inni otwarcie nią gardzą. Nie gardzę nikim z tych innych i z tych "naszych". Ale - by być sobą, nie mogę nie mówić o tym, co jest dla mnie ważne. To jak udawać, że dziękuję, nie jestem głodny, bo mi nie wypada. 

Na koniec dołączam coś dźwiękowego - znalezione wczoraj - TUTAJ.