środa, 30 grudnia 2015

jakkolwiek złap mnie

Wszystkie myśli, które z jakichś powodów być może jednak warto było zapisać - przepadły. Niech tam potomni - oni sobie świetnie bez tego poradzą, za to ty po raz kolejny zapomniałeś, o co ci chodzi. To trochę, jak nie móc wrócić do skarbu, a trochę, jak iść dalej, nie wiedząc, co było po drodze. Jak tydzień po zapitym weekendzie, albo weekend po zapitym tygodniu. Jak sezon wyrwany z życiorysu, jak niezachwiane przekonanie, że ewolucja to jednak rzeczywistość bardziej legato, niż staccato, pomimo tylu brakujących ogniw w tej, czy innej teorii stawania się. Jak strojenie odbiornika po zgubionych falach, ustawianie ostrości po rozregulowaniu obiektywu. I z bezsensownego otępienia - zupełnie jak przy kacu - wyrywa cię rześkie, mroźne, późnowieczorne, a właściwie już nocne, nienarzucające się, ale stanowcze w swej obecności powietrze, nad którym skrzą się gwiazdy, poprzypinane szpilkami do ciemnogranatowego płótna. Lśnią, połyskują, mienią się daleko, że nie sięgniesz, choć chciałbyś je odpiąć, by Niebo zwaliło ci się na głowę, na życie, na kaca i wszelką bezsensowność. I stoisz, i patrzysz, i gwiazdy się mienią, i ty oniemiały, że umiesz się jeszcze zachwycić, więc żyjesz!




wtorek, 15 grudnia 2015

nie z tej ziemi

W rytmie Adwentu siadasz wieczorem w półmroku, patrzysz na Trójcę, powierzasz się Maryi, a tak naprawdę chciałbyś tylko jednego: być z Nim. Choć wiesz, że to i tamto w twoim życiu jest "a fe", to jednak wciąż pragniesz wierzyć, że jesteś zdolny do świętości. 

Kiedyś były takie Święta - przyjęte, jak na prywatne zdolności i skłonności, dość nawet pokornie, z tym, co przyniosą i bez tego, czego zabraknie. Święta, kiedy się było takim, jakim się jest. Bez grafiku z rozpisanymi emocjami na każdą okazję, bez zaplanowanego oczekiwanego samopoczucia i rozczarowania, że ono jest inne, a przecież się spodziewałem... Spokojne. Być może teraz właśnie przyszedł czas na pierwszy w życiu taki Adwent - kiedy nic nie trzeba, ale można znów sobie przypomnieć, a czasem i wreszcie odkryć, czego się chce naprawdę. I dlaczego.  

Dałeś mi prawo, by mówić do Ciebie. 
ale teraz chciałbym już tylko milczeć i być i nie musieć niczego tłumaczyć. 
Ani tego, ile razy i co mi nie wyszło, ani dlaczego, ani co jeszcze mnie boli i gdzie uwiera.
Nie wspominać, że nie staję na wysokości zadania (jakbyś Ty tego nie wiedział),
Nie wymieniać, czego mi teraz brakuje, 
Nie snuć planów, jak poradzić sobie ze wszystkimi trudnymi dla mnie sytuacjami, które mnie przerastają.
Nie zapewniać, że wszystko będzie dobrze i nie trwożyć się, że prędzej, czy później moje życie legnie pod jakimiś gruzami. 
Nie analizować swoich porażek. 
Bo Ty znasz wszystkie moje potrzeby, zanim o cokolwiek poproszę. 
Ale może nie wiesz tylko jednego - że gdybym - takim, jakim jestem w tej sekundzie - błądzącym, niedoskonałym, grzesznym i pełnym słabości, gdybym taki teraz mógł przylgnąć do Ciebie od razu i na zawsze i poznać, jak sam zostałem poznany i zostać i nie włóczyć się już nigdzie, rzuciłbym wszystko. 
Bo tęsknota za Tobą jest nie z tej ziemi.
 


piątek, 4 grudnia 2015

myśli niewygodne

Z kategorii "myśli niewygodne": nie spełniamy swoich własnych oczekiwań. Nie to, że mamy, taty, babci, siostry, brata, sąsiada, szefa, przyjaciela. Swoich. Wymagać od siebie jest czymś innym, niż zarzynać się w imię stanięcia na wysokości zadania, a następnie łoić, gdy się owego nie wykonało. (Jakie jest to zadanie i kto je nam zlecił? - Często nie do końca wiadomo i tak naprawdę robimy nie to, co do nas należy, ale tysiąc rzeczy zastępczych, obwiniając się przy tym z powodu takich, a nie innych rezultatów). Po drugie - ile razy bycie w porządku przypomina postawę drugiego z synów Miłosiernego Ojca - jestem ok., robię co trzeba oraz bo trzeba, odrabiam pańszczyznę, nie mając świadomości miłości Ojca. Wykonuję obowiązki, by czuć się usprawiedliwionym, ale nie ma w tym wszystkim mojego serca. Równocześnie łypię wzrokiem na marnotrawnego, pragnąc po cichu tej samej swobody, na którą nie pozwala mi moja porządność. Porządność sztywna, urzędowa i niemiłująca. 

Jak już kiedyś cytowałam:

Bo obok boskiej świadomości życie jest drugim z wielkich darów. A dar trzeba umieć docenić. Można zwieść ciotkę: „o jaki piękny prezent, zawsze marzyłem o różowym sweterku w jelonki!” - ale Boga się nie da oszukać dziękczynnymi modlitwami. Bóg wie, kto się cieszy z prezentu, a kto nie - bez żadnych słów i pozorów. Modlitwa bez radości to jakby po obiedzie powiedzieć teściowej: Nie smakowało mi, ale dziękuję.
Władysław Sikora



czwartek, 26 listopada 2015

za chwilkę, za chwileczkę

Gdyby się tak rozejrzeć wokół... w pokłady chaosu przenikają już przymrozki. Niebo nocą, pomimo, że jest tylko niebem nadgrajdołkowym, charakteryzuje się chłodną wyrazistością, a gwiazdy są małe i ostre, niczym czubki szpilek. Za najbliższym rogiem Adwent. Święty czas nieświętego oczekiwania. Żeby choć uświęcającego tego, kto oczekuje... Czas. Ważny. Kolejna okazja, aby wszystko zaczęło wracać na swoje miejsce. Czas zejścia na ziemię - Bożej łaski, siebie samego. I spotkania się obydwu. Czego życzę, czego pragnę i na co czekam, wychylając głowę zza ściany i podglądając własne pragnienia z nieśmiałym zdumieniem i przerażeniem równocześnie. Jak dziecko, które chce i które wciąż nie dorasta do swoich tęsknot i do włącznika światła. Jak ktoś, kto nieśmiało zaczyna wyciągać ręce i już po chwili gwałtownie chowa je za plecami, żeby po nich - całkiem zasłużenie - nie oberwać.


Czas, który mnie nie potrzebuje, ale którego bardzo potrzebuję ja. Kiedy poranek jest porankiem, a popołudniowe niebo obejmuje wszystkie nasze dzienne sprawy chłodnym i wyraźnym różem, zamieniającym się stopniowo w granat. Czas, który przypomina siedzenie przy kuchennym oknie, z troskliwym i wyczekującym spojrzeniem, skupionym daleko za szybą. Kiedy powrócić ma Ktoś, kogo kochasz, kiedy ty wracasz do tego, Kto na ciebie czeka. Czeka, usiedzieć nie może, więc wychodzi naprzeciw, nie dając ci dojść nawet do połowy drogi. 



Któryś jest na wysokości 
Schyl nieba, użycz litości, 
Spuść się w nasze głębokości...



czwartek, 29 października 2015

marvel

Był ktoś, kto chyba lubił kreskówki. (Ja ich nie doceniałam). Był ktoś, dzięki komu zapoznałam się z dobrą, również filmową muzyką. Był ktoś, o kim w międzyczasie zdążyłam zapomnieć, a kto wraca teraz. Po bólu głowy, po odwiedzinach pani z Unicefu, po wizycie "męża Marii", po komplecie i po obejrzeniu "Song Of The Sea". (Bardzo polecam - malownicza, ciekawa animacja, mówiąca o ważnych rzeczach, dostarczająca wzruszenia i jeszcze okraszona przyjemną muzyką). 

Był ktoś, kto wierzę, że wciąż jest, tylko w tej rzeczywistości, której nie dostrzegam i nie pojmuję, ale która nadejdzie. Ktoś, kto o sobie przypomina, przez co przypomina także o tym, że nie wszystkie tajemnice są bajką, a życie zmierza do celu, który zaledwie przeczuwam, ale którego tutaj nie zgłębię nigdy. 

I może jednak bajki skuteczniej, niż cokolwiek innego, budzą w człowieku dziecko, które zdolne jest pragnąć tego, co niepojęte? Dziecko, które choć dorasta, to zostaje. Dziecko, o którym się nasłuchałeś. Istotę zdolną do wiary, do ufności, do prostoty i do szczerego i pełnego otwartości podążania za tęsknotą. 

środa, 28 października 2015

błogosławieni

Ł. wraca ze szkoły. 
- Liść na mnie spadł! Będzie błogosławiony. 

Odnoszę wrażenie, że "błogosławiony" to obecnie nowe słowo, stanowiące małą fascynację i że Ł. niekoniecznie rozumie jego znaczenie. Niemniej powoduje to we mnie pojawienie się kilku myśli - trochę nowych i świeżych, a trochę takich, które już kiedyś zaistniały i w międzyczasie gdzieś przepadły. 

Podczas angażowania się w wolontariat na rzecz tego, czy innego projektu, można - zdarza się, że do obrzydzenia - wysłuchiwać różnorakich tekstów przypominających o tym, że jako wolontariusz jesteś wizytówką dzieła, do współtworzenia którego właśnie przystąpiłeś. Nieważne, czy kiedykolwiek pracowałeś w danej organizacji, ani też czy jesteś z nią w jakikolwiek sposób związany. Robiąc coś stajesz się częścią tego czegoś. Choćby najmniejszą. Inni - patrząc na ciebie - kojarzą cię z danym projektem, stowarzyszeniem, fundacją, zespołem będącym twórcą konkretnego przedsięwzięcia, w które - być może jednorazowo - zdecydowałeś się zaangażować. Zazwyczaj, jeżeli planujemy wziąć udział w wolontariacie, wybieramy te możliwości, w których nasza praca będzie dla nas nie tylko nowym doświadczeniem, ale też pewną przyjemnością, a więc projekty, przy których będziemy robić coś ciekawego, w dobrym towarzystwie, a jeśli nawet ma być to najnudniejsza praca świata, to przynajmniej musimy być związani z ideą projektu, aby zgodzić się na darmowe oddawanie czasu i umiejętności dla jego realizacji. Bo kiedy nie otrzymujemy za nasze starania pieniędzy, potrzebujemy innej motywacji, aby w ogóle chcieć kiwnąć palcem. Nie dziwi też nas, że ciągle słyszymy "jesteś wizytówką", "jesteś przedstawicielem", "twoja praca jest najważniejsza" - owszem, jest to sposób na zmotywowanie cię do działania, ale jest to też przypomnienie, że to ty odpowiadasz za wizerunek stowarzyszenia, fundacji, dzieła itd. Bo ludzie z zewnątrz często nie widzą dyrektora, prezesa, zarządu i osób odpowiedzialnych za całość, za zadbanie o absolutnie wszystko, za to bardzo często mają kontakt z tobą - nawet, jeżeli wykonujesz najdrobniejszą i najmniej ciekawą pracę.

Jak to się ma do liścia? Liść "będzie błogosławiony". Oczywiście tę konkretną sytuację możemy potraktować z przymrużeniem oka. Jakiś liść, jakieś dziecko. Pracując dla stowarzyszenia XYZ staję się wizytówką XYZ, a zatem oczekuje się ode mnie godnego zachowania, rzetelnej pracy, wiedzy na temat działalności XYZ oraz projektu, do którego przystąpiłem. W przeciwnym razie nie będę wiarygodny i zamiast pomóc, mogę zaszkodzić. Jeżeli nic nie wiem o dziele, w które się zaangażowałem, jeżeli działam na szkodę jego twórców, to moja obecność w tym miejscu stanowi nieporozumienie. Stowarzyszenia, fundacje i tak dalej. Działalność czasowa. Jednorazowa, kilkukrotna - różnie bywa. Na co dzień jednak (i to o wiele bardziej trwała perspektywa) jestem chrześcijaninem. I może nikt mi o tym nie trąbi pięć razy dziennie, do każdego ucha osobno, ale owszem - jestem wizytówką i przedstawicielem Boga. Chrystusa. Pracuję dla Niego. Nie dostaję za to pieniędzy, dostaję życie wieczne i wiele wiele dodatków, cenniejszych od jakichkolwiek gadżetów i kart rabatowych. I teraz pytanie: czy naprawdę jestem wizytówką Boga? Czy inni patrząc na mnie, widzą jakiekolwiek powiązanie pomiędzy Nim, a mną, czy nigdy się tego nie domyślą, bo nic na to nie wskazuje... Czy ja w ogóle wiem, jakiego "projektu" jestem członkiem i co z tego wynika? Czy świadczę o Bogu, czy jest to świadectwo autentyczne, gdyż czuję się związany z Twórcą, czy na razie jestem dopiero na etapie radości z otrzymania "bonusów" i "kart rabatowych" i nic poza tym, gdyż nie mam wiedzy na temat tego, do Kogo przynależę? I co robi taki przedstawiciel Boga? I czy nie błogosławi? Błogosławi tym, wobec których tak trudno wysilić się na najmniejszą życzliwość, nie ich marnym poczynaniom, ale im samym, w nadziei, że i oni odnajdą miłość Boga. Błogosławi tym, których spotyka na co dzień - w pracy i na ulicy - trudnym, męczącym, nie czekając, aż dostanie do pobłogosławienia kogoś bardziej godnego i zasługującego na miłość i błogosławieństwo. Bo czy nie tak właśnie działa Bóg? Błogosławi wszystko, co wychodzi z Jego rąk. To Zły natomiast odpowiada za przekleństwa. Albo sobie pobłogosławię, albo się przeklnę. Albo pobłogosławię tego, kto jest obok - niezależnie od tego, czy go lubię, czy nie znoszę - albo tego nie zrobię. Błogosławieństwo jest częścią stwarzania. Chrześcijanin stwarza Królestwo Boga od teraz. Od już. Tutaj, gdzie aktualnie jest. A jeśli nie potrafię komuś pobłogosławić? Wtedy przebacz mi, Boże, i Ty sam przyjdź do tego człowieka i wylej na niego swoje miłosierdzie i błogosławieństwo. To pierwsze po to, aby uzdolniło do przyjęcia tego drugiego. 

- Liść na mnie spadł! Będzie błogosławiony. 

wtorek, 20 października 2015

byłbym niczym

Łobuz ma siedem i niecałe pół lat. Siedzi przed komputerem, gra w to, co zawsze i jakby od niechcenia coś tam sobie mówi, czy nawet wyśpiewuje pod nosem. "Coś tam" w stylu:
- Lubię cięęę, a ty mnie - tak czy nie?
Odpowiadasz:
- To chyba oczywiste!
- Nie oczywiste. Nigdy mi tego nie mówiłaś... - z humorem, ale jednak odpowiada Łobuz. 

Może nie nigdy, ale może za mało. I choć to oczywiste, bo "przecież widać", to jednak wszyscy potrzebujemy to słyszeć. Oczywiście samo słyszenie nie wystarczy. Bez uczynków jest martwe, jak niepodparta działaniem wiara. Ale nawet, gdy są uczynki, gdy widać, to jest w nas coś z dziecka. Chcesz usłyszeć: kocham cię. Chcesz to usłyszeć od drugiego człowieka i od Boga samego. Nawet, jeżeli wiesz, że On za ciebie umarł. Nawet, jeżeli to zdanie ciebie zawstydza. Chcesz zostać zawstydzony miłością, choć możesz się zapierać do końca życia, że to nieprawda.  

A Łobuz jest Łobuzem i tego nie da się ukryć. I tylko trudno Łobuza nie kochać. 
Ale żeby kochać wszystkich łobuzów, daleko więcej, niż tylko aktualnych siedem miliardów z kawałkiem, do tego trzeba być jednak Bogiem. 


poniedziałek, 12 października 2015

o śniegu i warzywach

Śnieg. Idiotyczny opad z nieba, powodujący,  że tak szybko siadasz na łóżku, jak wstałeś. Zdziwiony. Październik. Roraty. Złota polska jesień i zima, której po trzech latach się przypomniało, że może jednak... Musztarda po obiedzie. A obiad był pyszny i z całego serca błogosławię M. ze ten krem pietruszkowo-selerowo-gruszkowy. Było mi jak w niebie. Dżem ze śliwek, też M. ale nie tej samej, również cudo - mogłabym jeść do śmierci. Boże, jak mi dobrze, jak mi dobrze czuć się zatroszczonym. I jak mi smutno. Ale to nic. Wracam, a w piekarni on i ona, ale bardziej kumple, niż para. 
Ona (zastanawia się): - ...no i może jeszcze coś słodkiego, ale nie wiem, co.
On (uszczypliwie): - Wyglądasz jak pączek, więc kup sobie pączka.
Ja (w myślach): Wcale nie wygląda, jak pączek. 
Ona (do której po chwili dotarło, nieco oburzona): - Co ty powiedziałeś? Że wyglądam jak pączek?!
On (rozbawiony): -... więc kup sobie pączka.
Ona (chyba nierozbawiona tak bardzo, jak on): - A ty kup sobie buraka!
Ja (w myślach, a równocześnie z nieskrywanym chichotem na ustach): - :D :D :D! 

A to z zeszłego sezonu: 


niedziela, 27 września 2015

o stałości

A jeśli jest jeszcze bardziej nie po twojej myśli? Nie tak, jak byś sobie życzył, oczekiwał, chciał pragnął? A jeśli z nieba jednak nie spadają natychmiastowe rozwiązania i wiesz jeszcze mniej, niż wiedziałeś kilka dni wcześniej?

Jest zimny, bardzo rześki wieczór. Zmęczony i dziwnie spokojny wracasz do "domu".  Po granatowym niebie przesuwają się drobne i miękkie obłoki, podświetlone intensywnym światłem księżyca. Piękny i zmienny krajobraz - zmienne niebo, chmury, zmienny księżyc. Po drodze mijasz drzewo - solidne, rozrośnięte, stabilne, silne, dostojne, ochraniające przed skwarem i deszczem fragment ziemi pod swoją rozłożystą koroną. To jest to. Symbol może, może reprezentant sedna sprawy. Egzemplarz cudownej stałości. Jest coś w nas, co potrzebuje być stałe, niezmienne. Żywe, zielone, kwitnące, ale też silne, stabilne, niezachwiane. Pomimo całej sympatii do niespodzianek, przygód i zaskoczeń, coś w nas domaga się stabilności, pewności, że tak, że zawsze, że błogosławione, co nigdy się nie zmieni. Jak Miłość. Ta więcej, niż ludzka. Ta Jego. Ta majestatyczna i żywa jak drzewo i Ta, która na drzewie przypieczętowała Swoją wieczność oraz to, że nigdy się nie zachwieje. Ta od zawsze i na zawsze. Nie od pierwszego wejrzenia, ale znacznie wcześniej i nie aż po grób, bo znacznie dalej. 

Bóg Jest stały. Stały w Swoim "tak", wbrew mojej zmienności poglądów i nastrojów. I stale słucha. Także tych stałych modlitw, prawie monotonnych, różańcowych, bez inwencji twórczej i natchnień emocjonalno-artystycznych. On słucha mnie wtedy z takim zaangażowaniem, jak ja słucham deszczu - niby monotonny, regularny i można się przyzwyczaić, ale jednak trudno nie zauważyć, że pada. Jeden, stały dźwięk w kółko. Jak "ufam Tobie" non-stop. Jak "Zdrowaś", "chwała", "amen", jak "zmiłuj się nade mną". 

Nuda. Błogosławiona nudna stabilność, grunt pod nogami, skrawek ziemi, istnienie ukryte i ocalone pod rękami nieustannie rozpostartymi i w gotowości, by objąć i ocalić. 

Stań pod drzewem. Raz jeszcze.  

Stało drzewo, 
Stałem ja -
Niestały i stale kochany.

piątek, 25 września 2015

turn

Pada drobny deszcz. Nie przeszkadza mi, bo idę pomiędzy deszczem, prawie go nie zauważając. Idę i myślę - wszelkie zmiany, gwałtowne zwroty akcji, które spadają na człowieka z nieba, znienacka, jak bomba, nie jak manna, bez uprzejmych uśmiechów i gratulacji, za to z darmowym niepokojem i obawami również w gratisie - wszystko to można przyjąć dwojako. Sposób pierwszy i częsty oznacza wzrost lęku i spodziewanie się najgorszego, albo przynajmniej złego - wszak usuwa się grunt spod nóg, taki grunt niby to dany w spadku, ale jednak uklepany własną łopatką i wzmocniony piaseczkiem z prywatnego wiaderka. Sposób drugi - mniej oczywisty, mniej klasyczny, mniej popularny i czasem nieco szalony - zmiana jest szansą, kryzys okazją do wzrostu. Ubywa mi kilka hektarów, co jest całkowicie nie po mojej myśli, kończy się "arkadia", ale za to robi się miejsce na coś nowego, innego, na coś, czego jeszcze nie było. Może się okazać, że w jakimś sensie jest trudniej. Może się też okazać, że to, czego bardzo nie chciałem zmieniać i z czym nie chciałem się pożegnać, pomimo swojej pierwotnej rajskości zarosło chwastem i trzeba było się tego pozbyć. I że Ktoś wykosił to za mnie kosiarką w sposób błyskawiczny, ponieważ opieszale szukałem sierpa. 

Być może istnieją modlitwy niewypowiedziane, ale bardziej rzeczywiste i prawdziwsze od wszystkich słów. Czasem nic o ich istnieniu nie wiemy, czasem przeczuwamy ich obecność i zabijamy je gwoździami w mysich norach. 

A ja idę pomiędzy kroplami deszczu, jest już ciemno i jest też smutno jakoś i myślę, jak bardzo chciałabym mieć takie zaufanie i wiarę taką, by każdy niespodziewany zwrot akcji przyjmować jako dar, jako szansę do wzrostu, jako przycięcie gałęzi tylko po to, by lepiej owocowała. Jako gest nieustannej Miłości, która swoje wie i wie też moje i poprowadzi mnie do światła, jak pnącze, nawet, jeśli z natury jestem zwykłą pieczarką. 

Heh. ;)

Tak, czy owak, Tobie chwała i Tobie dzięki. Dzięki, Bogu. Panie Bogu :). Panie Bogu mój...  

czwartek, 24 września 2015

Pięć kamieni na grobie i pół królestwa za stróżkę światła z Niebios. I odwagi, by się tej stróżki uchwycić i nie dowalać sobie szóstym głazem. I wiary, by trzymać się światła w pewności, że ono tam jest, całkowicie niezależne od mojej ślepoty. Ołów w sercu, ołów w głowie, ołowiane żołnierzyki, a wojna taka prawdziwa...  

wtorek, 22 września 2015

był sobie człowiek

Był sobie człowiek jak miasto. 

Tętnił życiem pełnym zgiełku i nieustannych remontów. Nieidealny, niczym popękane ulice i wygięte tory tramwajowe. Mrużył oczy, pieszczony przez wschodzące i zachodzące słońce, uśmiechał się pod nosem i studził kawę na parapecie, lub ogrzewał dłonie herbatą. Mógł pomieścić w sobie troskliwą sympatię do wielu zagonionych i ukochanych istnień i brak zrozumienia dla własnego istnienia równocześnie. Był. Jak dżem z truskawek, jak plaża, jak ścieżka w parku, jak cokolwiek innego, bez czego by się obeszło, choć pewnie inaczej. 


Pewnego dnia sponsorowana archeologia rozgrzebała centrum istnienia, wydobywając na światło dzienne kilka historycznych ładunków wybuchowych, oddychających wciąż pod powierzchnią niby-ładu. Zaczęła się nowa-stara historia, wojna po wojnie, nie tyle życie na bombie, co bomba w życiu, skłonna do wybuchu przed detonacją. I zasypywanie niepożądanego odkrycia śmieciami.

Był sobie człowiek.

Kochał i nienawidził. Śmiał się i płakał. Stawiał granice. Zamykał drzwi - był panem klucza, milczenia i zawziętości. Nie pisał listów, ale pragnął Odwiedzin i cudu. 

Był sobie człowiek, który nie potrafił być tym, kim miał być naprawdę.   


środa, 16 września 2015

zanim umrę

Ponieważ ostatnio jakoś nie spisuję się na medal, w wyniku czego i blog się nie spisuje, postanowiłam rozpocząć uroczyste umieszczanie tego, co przez liczne miesiące nagromadził mój telefon podczas spacerów po mieście. Dziś:


Czyli to, co odnalazłam dawno temu naprzeciwko biblioteki. Rozważania o życiu zdają się być zawsze na czasie, podobnie, jak strugowo-kwadrofonikowe Requiem, które przesłuchuję już chyba milion pierwszy raz. 




Ilu ludzi, tyle pragnień i pomysłów na "zanim umrę". Osobiście wybrałabym kilka z powyższej listy i dorzuciła co najmniej parę od siebie. I chciałabym to wszystko dużo wcześniej, niż dopiero "zanim umrę", bo wtedy będzie już bardzo późno. I jeszcze wisienkę na torcie czekoladowym. 

I jeszcze - Boże drogi - stuknij mnie w głowę. Z miłością.





niedziela, 23 sierpnia 2015

teraz

Przed koncertem prośba o nienagrywanie i nierobienie zdjęć. I powiem szczerze – coraz częściej powszechne filmowanie, fotografowanie oraz publikowanie mnie męczy.

But on the other hand...

Jako posiadacz aparatu fotograficznego często, prawie wszędzie, miałam go przy sobie. Najtrudniej było mi wyobrazić sobie wakacje bez zdjęć, ale chyba nie tylko wakacje. Prawie wszędzie to prawie wszędzie, a więc różnorakie przedsięwzięcia, wypady, koncerty itd. Od czasu ujawnienia się problemów z kręgosłupem, należało ograniczyć bagaż podręczny. (Tak naprawdę należało dużo wcześniej, ale mądry Polak po świętach...). To po pierwsze. Po drugie od pewnego momentu zauważyłam, że rzadko zrobię takie zdjęcie, które usatysfakcjonowałoby mnie samą, a bez satysfakcji after nie ma chęci before. Po trzecie konieczność pilnowania tego, co się ze sobą nosi, bywa uciążliwa. Coraz więcej więc momentów bez – bez aparatu, bez zdjęć.

Ktoś kiedyś, co miałam okazję usłyszeć, zwrócił uwagę na współczesne trendy – idą ludzie do muzeum obejrzeć słynny obraz. Bardzo słynny, nie mniej, niż samo muzeum. Część z nich będzie tu może raz w życiu, w myśl zasady: „to trzeba zobaczyć na własne oczy”. Tłumek staje przed płótnem, wyciąga aparaty, telefony i co tam jeszcze fotografować potrafi, trzaska zdjęcia i idzie dalej. Po powrocie zgra na dysk, wrzuci do sieci – niech inni zobaczą, gdzie byłem i co widziałem. Widziałeś? Naprawdę widziałeś? Popatrzyłeś w ogóle? Pstryknąłeś i poszedłeś dalej.

Podróżujemy – dużo, szybko, daleko. Ale ile to wszystko warte, cała ta przelotna turystyka, w której liczą się zaliczone punkty, wirtualni znajomi, tysiące zdjęć – to jak przebiec przez supermarket i jednym ruchem ręki zgarnąć z półki wszystko, co jest po drodze. To jak naprawdę wartościowy i smaczny obiad połknąć jednym chapnięciem – za dużo naraz i zupełnie bez smakowania. Bezmyślnie. Więcej i więcej. I dopchnąć deserem, który wyglądał jak czekolada, choć przeleciał przez przełyk tak szybko, że trudno powiedzieć, co to było naprawdę.

I złapałam się na tym, że jestem tutaj i nie jestem tutaj równocześnie. Bo robię zdjęcie po to, żeby móc tu wrócić, zamiast kontemplować to, że – HALO! – naprawdę tutaj jestem. Że nie umiem się skupić na tym, co dzieje się w tej chwili, nie umiem patrzeć tak, by nie próbować utrwalić na później oglądanego obrazu, nie umiem słuchać w ten sposób, by nie myśleć, jaki pożytek zrobię kiedyś z tego, co usłyszałam. Nie ma mnie tutaj, gdzie jestem. Nie przeżywam chwili, która się wydarza. Mam przed sobą bardzo dobre, świeże danie, które, zamiast delektować się nim w tej właśnie chwili, nerwowo odgrzewam lub zamrażam na później.

I tak mija nam całe życie – nieustannie jest jakieś „później”, którego tak naprawdę nie ma i nie będzie – bo wszystko zsypujemy na nieistniejące kiedyś. Jak bogacz, który gromadził, gromadził i zakończył żywot, zanim zaczął robić pożytek z tego, co ma.

Na wakacje biorę aparat zawsze, nadal i dopóki będę go mieć, tak się będzie działo, ale marzę o patrzeniu i byciu niezobowiązującym i nieskłonnym do chorobliwego rejestrowania. O byciu przez chwilę tak całkiem po prostu – tutaj, teraz, o dotknięciu miejsca, w którym się znajduję, o zatrzymaniu się w nim bardzo zwyczajnie – usiądź, patrz, weź wdech,wsłuchaj się w przestrzeń, która cię otacza. I to, co najbardziej zostaje mi na później, umyka jakiejkolwiek technicznej rejestracji – to momenty, w których byłam tam, gdzie byłam. Najczęściej związane ze spotkaniami z ludźmi i brakiem absolutnej kontroli nad zaistniałą sytuacją. Chwile, w których nie prowadzisz się tak całkiem sam, ale zdany jesteś na szczęśliwy splot okoliczności oraz dobroć tych, których spotykasz, czyli – po mojemu – zdany na łaskę Tego, Który jest ci najbardziej przychylny na świecie.

Dziś jest dziś. Nie nagrywam koncertów, na które chodzę, nawet, jeśli mogę (to rozprasza). Zamiast tego słucham, lub tańczę, próbując dać się przeniknąć muzyce, lub wniknąć w nią. Nie zawsze się udaje, ale wiem, że jest jakieś teraz, w którym jestem realnie obecna. Nie chcę zbierać liści do zielnika, by później z rozrzewnieniem myśleć o lesie. Chcę w tym lesie żyć – doświadczać jego przestrzeni i wdychać wilgotne powietrze.


Nie chcę kolekcjonować opowiastek o Bogu, by sobie je czytać „ku pokrzepieniu serc”, w długie, jesienne wieczory, przy kominku. Chcę doświadczyć Jego żywej Obecności i życia w Nim. Dziś. Tutaj i teraz. Zamiast mrożonek, chcę żyć w ogrodzie i mieć wszystko świeże, na wyciągnięcie ręki. Cieszyć się tym, co owocuje w tym sezonie i cierpliwie czekać na zbiory tego, na co dopiero przyjdzie czas, wierząc, że On wie, czego mi potrzeba i że da mi wszystko we właściwym czasie. I pamiętać, że jest jedno teraz, w którym realnie trwam.  

wtorek, 21 lipca 2015

"Whiplash" - nadinterpretacja

Czasem nie ma się już siły na złość (fałsz?), czasem nie ma się siły nigdzie jechać (fałsz?), czasem chciałoby się pobyć samemu (prawda) i nie musieć być pod stałym ostrzałem spojrzeń i pytań, czy wszystko w porządku i odpowiadać, że tak, że to tylko zmęczenie. I akurat wtedy trzeba się ruszyć, wyjechać i to jeszcze w towarzystwie i jeszcze wypadałoby mieć dobry humor. I będzie się go miało, skoro wypada i pewnie nawet będzie to dobry czas i tak dalej...

Czasem trudno jest być człowiekiem i wtedy chce się mieć psa, bo to wierne i rozumne stworzenie i jeszcze przytulić można i o nic cię nie zapyta. Nigdy nie mów, że wszystko jest bez sensu, zanim się porządnie nie wyśpisz, nawet, jeśli miałbyś na to poczekać kilka zarwanych nocy. W ogóle nigdy nie mów, że "wszystko", nawet jeśli naprawdę "wszystko", bo zwykle "wszystko" nie jest wszystkim, gdyż nie sięgamy dalej, niż za horyzont, nie przekraczamy pewnych perspektyw (lub też ich braku) i tak dalej... 

Gdzie jest granica granic, której nie da się przekroczyć, taki ostateczny horyzont i ściana i totalne "enough"? A może zawsze można dalej (choć nie zawsze trzeba i należy), a może nie jesteśmy nieograniczenie ograniczeni? 

W "Whiplashu" jest taki moment (uwaga - spoiler), kiedy główny bohater, totalnie wystrychnięty na dudka, w wyrafinowany sposób wydrwiony i zwyczajnie oszukany, schodzi ze sceny. Za kulisami czeka ojciec, który bardzo go kocha, ojciec będący świadkiem świetnie wyreżyserowanej porażki, ojciec, który chyba wie, albo się domyśla, jak to jego syna musi boleć i ile to kosztuje. Tym bardziej, że to nie pierwszy raz, że to sprytny odwet, kolejny cios w chwilowo wskrzeszone nadzieje, które ktoś podnosi z prochu tylko po to, by chwilę później jeszcze mocniej roztrzaskać je o ziemię, a przy okazji roztrzaskać i tego, do kogo one należą. Andrew schodzi ze sceny zgnieciony, by parę kroków dalej spotkać ojca. Ojca, który nie czyni mu wymówek, nie dobija triumfalnym "a nie mówiłem?", ojca który przytula go do siebie, rzucając przy tym jedno krótkie: "wracajmy do domu". I wtedy chłopak rzeczywiście wraca, ale na scenę i przejmuje pałeczkę (a nawet dwie) - zaczyna się występ wprowadzający w konsternację i złość tego, kto jeszcze chwilę wcześniej pewien był swojego ostatecznego zwycięstwa. Z czasem zakłopotanie i wściekłość ustępują miejsca uznaniu, jeśli nie podziwowi. Pozostaje tylko pytanie: za jaką cenę i czy warto było, a także, czy naprawdę o to w życiu chodzi?

Film o przekraczaniu granic, do rozważania na wiele sposobów. Dużo pytań i dużo muzyki. Dobrej. 

A scena z ojcem? Nie zajmując się zbytnio tym, co autor miał na myśli, a może czego na myśli nie miał - przyjęcie przez ojca jest bezwarunkowe, bez względu na porażki, czy spalone nadzieje, bez względu na to, ile się dotąd nie udało, ile straconego - jak się zdaje - czasu, ile niezdrowych ambicji. Ojciec po prostu kocha. 

I choć niewiadomo, co filmowy ojciec myśli o brawurowym występie syna i jego powrocie na scenę za wszelką cenę i choć może zupełnie nie tego chciał - chyba jednak jest tak, że to miłość daje człowiekowi siłę do przekraczania własnych ograniczeń, słabości i walki z przeciwnościami. Miłość, która czeka i przyjmie. Zawsze. 

Wszystko jest możliwe dla tego, kto wierzy. 
A może: wszystko jest możliwe dla tego, kto wie, że jest kochany? 

W ramach wyjaśnienia: to raczej nie jest myśl przewodnia tego filmu, pewnie bliżej powyższemu stwierdzeniu do nadinterpretacji, a może raczej efektu inspiracji jedną, krótką sceną. Na boku pozostawiamy również jakąkolwiek ocenę moralną obranego przez bohatera celu, kwestię priorytetów i tym podobne życiowo ważne sprawy. Każdy może sobie to po filmie porozważać samodzielnie, lub z przyjaciółmi, jeśli czuje taką potrzebę.  

Rzecz tkwi w możliwościach. I w Tym, Kto te możlwości nam daje i co z nimi zrobimy. 

poniedziałek, 20 lipca 2015

kolej na kolej

Mogłabym ponarzekać na polskie koleje, i to nie losu, ale te najprawdziwsze, szynowe. I owszem - gdyby po drodze do kasy na dworcu ustawili wzdłuż taśmy wyznaczającej kierunek kolejki jakieś produkty, właściwie z dowolnej branży, to przed trafieniem do jednego z okienek część z nas pewnie zrobiłaby spore zakupy... Myślę, że dobrym pomysłem są też półeczki z książkami - biorąc pod uwagę, że czasem przychodzi się tam kilka razy po to samo (albowiem system jest cwany i trudno go okiełznać za jednym zamachem), możnaby w międzyczasie przeczytać jakąś obszerną lekturę. Mogłabym marudzić długo i wyzłośliwiać się w najlepsze, ale tak naprawdę trafiłam na cudowną kasjerkę, która tracąc na moją (zdawałoby się nieskomplikowaną) sprawę prawie pół godziny, robiła co mogła, żebym odeszła zadowolona. Aż się udało. Jakoś, bo jakoś, ale nie muszę tam już stać kolejny raz i mam upragnione bilety. Naprawdę nie zazdroszczę pracownikom "na dole", którzy zazwyczaj zajmują miejsce na pierwszej linii frontu i obrywają frustracjami klientów, nagromadzonymi zupełnie nie z winy tych wszystkich biednych ludzi w tamtych, czy innych okienkach. A kobiecie, dzięki której nie muszę oglądać granatowej taśmy po raz kolejny - z całego serca błogosławię! :)

Miało być z grubsza o czymś innym, ale - jak widać - niezbadane są koleje również i tego tu bloga, a ja idę na ciasto z jagodami. 

Bo jutro dzień błyskawiczny i dużo do ogarnięcia, ze mną na czele, a mnie też dużo, a po cieście z jagodami to i jeszcze więcej... Jak mawiają niektórzy - "na bogato". 
;)

niedziela, 19 lipca 2015

atmosferycznie

W środku wciąż jest duszno i lepko. Na zewnątrz wyładowania zdążyły już nieco rozluźnić ciężkie, gęste i parzące cząsteczki powietrza. Sądząc po odgłosach - nadchodzi kolejna burza, czas więc odsłonić okno i trochę się nią podelektować.  

Pogoda, niczym ostatnie tendencje - od burzy do burzy, od spięcia do spięcia, z niekoniecznie nieszkodliwymi rozładowaniami po drodze. 

Wstydzimy się, że wstyd nam i boimy się spotkań, które nie powinny być nam straszne. 

Myślę o Dawcy, bo jest dla mnie hojny i o biorcy, bo kiepski ze mnie, jakbym się lękał wszczepienia w Życie, marząc o Nim równocześnie ukradkiem, bo "odejdź ode mnie, Panie, bo jestem człowiek grzeszny" i przewrotny w dodatku i gdybyś Ty wiedział... jak bardzo potrafię się Ciebie bać i nie bać równocześnie. 

Wierzę, że Jesteś gdzieś za tą burzą.   

piątek, 17 lipca 2015

z Edenu

Mogę mieć plus trzydzieści w cieniu, jeśli tylko świeci słońce i kwitnie lawenda, gdy na placu obfitość owoców nie z importu, gdy podwórka i balkony obwieszone łańcuchami prania, gdy wieczory nadają się do tego, by wyjść i poleżeć na trawniku, lub na ławce i bezkarnie popatrzeć w niebo, raz po raz przecinane ostrym i tęskniącym głosem jerzyków, gdy można przemieszczać się prawie boso i przynajmniej częściowo nago, gdy dźwięki pociągów i samochodów łagodnie rozpływają się w lepkim, nocnym powietrzu, uchodząc w nieznane wraz ze wszystkimi, mniej lub bardziej szczęśliwymi myślami z kończącego właśnie swój bieg dnia. 

Przez większą część roku tęsknię za latem, a w miarę upływu lat odkrywam w sobie człowieka z południa, a może po prostu z Edenu?... 

- Adamie, gdzie jesteś? 
- Ach, Boże mój, gdybym wiedział...    

***

LATO TRWAJ, proszę.

czwartek, 16 lipca 2015

przenikanie

Rano budzi mnie warkot tysięcy kosiarek i zapach świeżo skoszonej trawy. Za pierwszym nie przepadam, w drugim mogłabym się nurzać każdego dnia. Wyłączam więc ze świadomości pierwsze, by z przyjemnością oddać się drugiemu i trochę jeszcze w tej trawie podrzemać. 

Wieczorem Sz., E. i M. odwożą mnie na przystanek. Z lasu wjeżdżamy w otwartą przestrzeń pomiędzy łąkami i wtedy naszym oczom ukazuje się wielkie, okrągłe, zachodzące słońce. Czerwony grejfrut, dojrzała dynia, pełnia doskonała i do tego płonąca niesamowitym żarem. /Chwała tobie, słońce /Odyńcu ty samotny /Co wstajesz rano z trzęsawisk nocnych...*/. Widok naprawdę piękny, choć ilekroć mówię, że coś jest piękne, samo to stwierdzenie trąca mi kiczem i banałem. (Może dlatego, że pamiętam osobę, która zwykła mawiać, że coś jest piękne, tak mocno akcentując przy tym "ę", że zawsze brzmiało to przesadnie i sztucznie, a może dlatego że piękno to kategoria niezwykle rzadka i bardzo wyjątkowa i jeżeli mam używać tego słowa całkiem serio, to raczej rzadko). Rzucam więc na wpół swobodnie: Jeżeli coś mnie naprawdę zachwyca, to jest to natura. Wytwór człowieka nie może naprawdę zachwycić. No, chyba, że muzyka... 

Nie jest to chyba nawet moje spostrzeżnie, ale pogląd, o którym pewnie gdzieś usłyszałam, lub przeczytałam, a który był jednym z tych, który wypowiada ktoś, abym ja mogła usłyszeć coś, co czuję i wiem od dawna, choć nie zawsze to sobie uświadamiam, a więc nie jest to moje autorskie spostrzeżenie, niemniej podpisuję się pod nim całkowicie - trudno jest naprawdę zachwycić się tym, co stworzył człowiek - architekturą, miastem, konstrukcjami itd. To wszysto może być naprawdę ładne, spójne, zgrabne, gustowne i jeszcze jakieś, ale nie przeszyje mnie na wylot. Nie spowoduje tego, co jest w stanie zrobić zwykła burza, tęcza, zachód słońca, wiatr, kwitnące drzewa, spadające liście, szumiące morze, majestatycznie nieruchome góry - nie zachwyci mnie do głębi mego jestestwa. Owszem - bardzo lubię gotyckie budowle, albo też widok starych monastyrów, przyczepionych do skał, ale bez tych skał nie byłoby takich monastyrów - architektura, jeśli skłonna do wzbudzania zachwytu, jest wpisana w jakiś krajobraz - wycięta z kompozycji - dla mnie - umarłaby. Nawet, gdy jestem w środku - jak w kościele Katarzyny czy Świętej Trójcy - zachwyt budzi raczej świadomość Świętego, zamkniętego i jakby ograniczonego murami budowli (choć tak naprawdę nieograniczonego niczym, to jasne), albo gra świateł przedostających się (lub nie) do wnętrza (i całkowita ciemność potrafi być przejmująca). I jeszcze zapach. Kadzidła, kwiatów i ludzkich trosk - jeśli tak to można ująć. 

Kwestia druga - ile razy urzekł cię zachód słońca - nad morzem, w górach, albo jakiś inny, niesamowity widok? Patrzysz i myślisz: "to jest to!", ale kiedy spróbujesz zrobić temu, czy innemu zjawisku fotografię, wychodzi nieco tandetny obrazek trącający kiczem, jak pocztówki z pozdrowieniami znad morza. Piękno jest czymś, co uparcie nie daje się złapać, a przynajmniej nigdy w całości. Nawet, jeśli zdjęcie wyjdzie ci bardzo dobre i bardzo mało kiczowate, wiesz, że w rzeczywistości to było jednak inaczej. Nie do opisania, nie do pokazania, trzeba było tam być i widzieć i dać się przeniknąć.

Jeśli już wytwór człowieka jest w stanie przyprawić mnie o dreszcze i spowodować totalne poruszenie, to tylko i wyłącznie muzyka. O ile można ją nazwać "wytworem człowieka". Głos jest darem, można go jedynie ćwiczyć lub nie, ale z pustego i Salomon... Trochę inaczej jest z instrumentami, choć z drugiej strony - jeżeli ktoś jest na czymś w stanie zagrać tak, że doprowadza mnie do wzruszenia, to nie podejrzewam, aby to była jedynie wyrafinowana technika. Podejrzewam raczej takiego instrumentalistę o głęboką wrażliwość, a to już nie jest coś, co sobie sam wybudował, jak domek z klocków. To jest to, kim on jest.   

Nie wiem, czy tam, po drugiej stronie, w tej lepszej, absolutnej wieczności, będziemy czytać książki, robić zdjęcia, malować - może tak, może nie, ale wprost nie umiem sobie wyobrazić Chwały bez muzyki - bez śpiewu i bez słuchania. Niemożliwe. Niewiarygodne - śmiem twierdzić, może zuchwale. Chwała musi wybrzmieć. Radość musi wybrzmieć. Piękno musi wybrzmieć. Pokój musi wybrzmieć, nawet jeśli wybrzmiewa poprzez ciszę - cisza to nie tylko długa pauza pomiędzy dźwiękami, cisza jest także tym, co potrafi brzmieć głośniej, od wszystkich dźwięków świata. Być może to właśnie cisza jest fundamentem całej i każdej muzyki, bo tylko bezmiar ciszy potrafi pomieścić jakiekolwiek brzmienie.

Życie musi wybrzmieć, zanim to ja stanę się długą pauzą na wiele kolejnych pokoleń. Oby moje życie było zatapianiem się w Tej Ciszy, której bezmiar czyści wszelkie fałszywe brzmienia i która pomaga mi brzmieć zgodnie z pierwotnym przeznaczeniem, z tym, jak zostałem kiedyś nastrojony.  

* Edward Stachura, Gloria, fragment.

poniedziałek, 13 lipca 2015

Adam Strug + Kwadrofonik = Uczta

Zaczęło się od Adama, tym razem Struga. Od usłyszenia go (ach, ten głos!) dzięki znajomym - płyty, koncert. Przed kupnem CD Monodii Polskiej nieszczególnie mogłam się pohamować... "Pieśni żałoby, pokuty i nadziei" (określenie z okładki "Requiem polskie"), czyli - jak mawiają znajomi, a za nimi powtarzam i ja - pieśni "o trupach", w których rozmiłowałam się z rozmachem (w pieśniach, nie w trupach, rzecz jasna). W okolicach pierwszego listopada na antenie Polskiego Radia można było wysłuchać koncertu Adama Struga i zespołu Kwadrofonik ("Requiem ludowe"). Już pierwszy kontakt z tym projektem obfitował w silne wrażenia. Intrygujące, ciekawe połączenie dwóch muzycznych światów. Taki niezwykły, dźwięczny spektakl w radio. Trochę, niczym zapamiętana jeszcze z czasów szkolnych, druga część "Dziadów" Adama Mickiewicza - skojarzenie z literaturą i teatrem pojawiło się wraz z przeraźliwymi głosami dzieci, wykrzykującymi alfabet i towarzyszącym im monologiem w wykonaniu Adama Struga. Jeśli w wieku lat nastu odgrywało się mickiewiczowską scenę guseł w ramach kółka teatralnego, a nieco później obejrzało "Dziady" w profesjonalnym teatrze (Słowackiego), trudno wymazać pewne sceny ze świadomości, trudno wyzbyć się silnych skojarzeń właśnie z tym dziełem. Po odsłuchaniu koncertu radiowego, w pamięci utkwiła mi szczególnie jedna pieśń - piękna, jeśli chodzi o tekst (no i oczywiście strugowy śpiew), ale również niezwykle wdzięcznie ozdobiona dźwiękiem "poza głosowym" - delikatnie, miękko, spokojnie (na początku, kiedy pojedyncze dźwięki przypominają - przynajmniej mnie - spadające krople wody), by w miarę rozwoju tekstu, moc i ilość dźwięków generowanych przez instrumenty, mogła się zwiększać, aby wreszcie - przy kluczowej frazie - znów się wycofać, umilknąć, zająć miejsce w cieniu ostatniego wołania, ostatniej woli człowieka: 
Westchnijcie z głębi serca do Boga naszego,
Aby mnie przyjąć raczył do królestwa Swego. 

W innych momentach, szczególnie bliżej końca koncertu, dźwięków zdawało mi się być już za dużo, co ciekawe - nie odbieram tego w taki sposób słuchając nagrania studyjnego, czyli tego z płyty. Poza tym, jak to przy wszelkich oryginalnych projektach bywa - nie da się tego przełknąć w całości za jednym zamachem. Tego typu przedsięwzięcia (a więc obfite w zaskakujące i niezwykłe rozwiązania) są niczym twardy, kolorowy cukierek do ssania - należy się delektować smakiem i spodziewać wyśmienitego nadzienia, gdy już cierpliwie dotrzemy do środka, próba łapczywego pochłonięcia kończy się zadławieniem. Naprawdę dobra muzyka jest do smakowania, niczym świetne wino, nie do chlapnięcia w przełyk, jak wódka... Im więcej okrążeń ma za sobą zakupiony krążek CD, tym bardziej muzyka na nim zapisana staje się całkowicie moja. Szczerze: to jest CUDOWNE! Mocne i subtelne, przerażające i rzucające światło równocześnie. Dynamiczne i żywe, choć o umieraniu - może właśnie tak jest, że odchodzenie człowieka, które z naszej perspektywy jest albo bezwładnym zapadaniem, albo gwałtownym skokiem w ciszę, zamienia się w śpiew, którego nie jesteśmy zdolni słyszeć, ale który jednak brzmi po tamtej stronie?... Dodatkowym plusem jest fakt (no, ale czego tu się spodziewać po takich twórcach?), że jest to płyta dojrzała, bez grama infantylności. Dobrze jest słyszeć, gdy tematy takie, jak ostatnia wędrówka człowieka podejmuje się w sposób godny (niby oczywiste, ale...). 

No i teraz jest ten moment, w którym należy przywołać zespół Kwadrofonik - byłam na ich wspólnym koncercie (wspólnym, czyli z Adamem Strugiem) w ramach EtnoKrakowa (tyle, że już nie "o trupach") i dopiero, kiedy się zobaczy to, co się słyszy, na człowieka spada zrozumienie. To, co tych czworo ludzi wyprawia z dwoma fortepianami i całym zapleczem innych instrumentów, których nawet nie próbuję nazwać, jest wyśmienite! Tego się nie tylko dobrze słucha, na to się całkiem przyjemnie patrzy. Dodatkowo nagle jasnym się staje, skąd biorą się te wszystkie brzmienia. Plus widać po prostu radość i zamiłowanie do tego, co się robi - kawał zdrowego, twórczego zapału. Budujące!

Jak z połączenia dwóch wyśmienitych muzycznych mikrokosmosów oraz pięciorga zdolnych i pełnych zapału osobowości nie otrzymać prawdziwego dzieła sztuki? Czekam na kolejny projekt Adama Struga i Kwadrofonika. Z przyjemnością posłucham i popatrzę. I kupię płytę. 

Jest taki rodzaj ludzkiego talentu, za który należą się dzięki Stwórcy. Bo choć to nie jest mój talent, to jednak ja również z niego korzystam. 

piątek, 10 lipca 2015

memento

Na fali festiwalowo-życiowego karnawału kupiłam płytę z pieśniami (jak mawiają A. i D.) "o trupach". ("Requiem ludowe" Adama Struga i zespołu Kwadrofonik). I jeszcze jeden raz to samo pytanie - dokąd? Zmierzasz, biegniesz, lecisz - w dół, na złamanie karku... I co jest radością i stanem szczęścia tak naprawdę... Ot, filozofia stosowana. I nadzieja, że również wszystkie harpagańskie galopy i zbytnie rozpędy oraz wynikające z nich pogubienia zachodzą i mieszczą się w granicach Miłości Stwarzającej coś nowego. Kogoś...

W najbliższym czasie powinno być dużo o muzyce, wszak życie jest muzyką.

środa, 8 lipca 2015

dzikość

Wszystko inaczej. Jakby nadrabianie zaległości z życia różnorako pojętego. Jakby nadganianie czasu. Jakby dziesięć lat mniej. Jakby poszerzył się horyzont. I tylko myślisz, by nagle nie zostać mistrzem tanich kompromisów. By nie zagubić siebie - tylko w takim wypadku można pomóc odnaleźć się drugiemu. I by nie myśleć za dużo. Zwłaszcza nie o tym, co złe. Gdy za dużo myśli się o złu, ono urasta poza granice możliwości i wybucha niczym reaktor jądrowy.

Przyjemnie żyje się w rezerwacie. Ale w środku drzemie pewna dążność do tego, co dzikie i poza granicami bezpiecznego światka. I masz wrażenie, że jeśli zostaniesz w granicach strefy ochronnej, miniesz się z życiem i nie zrobisz czegoś bardzo ważnego, czegoś co być może jest właśnie tym, czego szukasz. Jest sensem, lub namiastką sensu, prowadzącą gdzieś dalej. 

Więc wciskasz głowę pomiędzy barierki. Jeszcze nieśmiało, jak młode zwierzę. I czujesz, że wyskoczysz, że nie możesz tutaj zostać, że nie na zawsze. Że dobrze jest tu, ale że twoje życie musi mieć w sobie, od czasu do czasu, pewien rodzaj ekstremalności, pomiędzy sezonami swoistej jednostajności, umiarkowania i spokojnych refleksji.

G. powiedziała, że On stwarzał świat z rozmachem. 
Chyba jestem częścią tego rozmachu, więc nie mogę żyć w rezerwacie. 

Pan będzie strzegł twego wyjścia i przyjścia
teraz i po wszystkie czasy. 
Ps 121, 8. 
 

poniedziałek, 29 czerwca 2015

Dobry czas bycia po prostu. Próby nie spinania się, że coś muszę (choć muszę), że ktoś na coś czeka (choć czeka). Dobry czas intensywny. Kiedy trochę udajesz, a trochę w ogóle nie udajesz. Kiedy z jednej strony masz w nosie, a z drugiej wcale w nosie nie masz. Kiedy zależy ci i nie zależy równocześnie. Kiedy jesteś. Robisz, co do ciebie należy. Słuchasz, patrzysz, mówisz, milczysz, myślisz i starasz się nie analizować i nie pytać dlaczego. Kiedy śpisz przed Bogiem i taka ta twoja modlitwa - bez-myślna, bez-słowna, przychodzisz i tyle. Zupełnie jak na kawę, bez przemówienia. Na krótkie to ja, na krótkie pobłogosław dzisiejsze sprawy. Bo nie mam już, Boże, siły na wielkie rozważania, na poważne strategie, kluczowe bitwy, dogłębne i dodenne przemyślenia, na co myślą inni, na tysiące słów. Jestem - to wszystko. Wszystko i nic i oby wystarczająco. Nieustannie spragniony błogosławieństwa.

piątek, 26 czerwca 2015

to sum up

Mechanizmy i automaty zaleca się stosować do walki z myśleniem. I choć  przywykliśmy (i słusznie z resztą), że myśleć przede wszystkim trzeba, by nie podporządkowywać się mechanizmom i przyzwyczajeniom bez sensu oraz by nie być poddanym różnorakim manipulacjom, to jednak przychodzi moment, w którym należy świadomie i dobrowolnie podporządkować się pewnym mechanizmom i przejść na tryb automatyczny, w obronie przed ofensywą myśli, które gotowe są zabić podmiot je generujący. Nie myśleć i nie mówić za dużo. Być jak pralka - pobrać, wyprać, wypłukać, wylać, wyłączyć. Mieć gdzieś, lecz nie wiadomo gdzie i co i robić naprawdę tylko to, co w danym momencie należy, cokolwiek to w danym momencie znaczy. Nadmierna skłonność do trudnych refleksji może być destrukcyjna w stopniu porównywalnym, co daleko posunięta bezmyślność i głupota. 

Czasem głowa przypomina rozbudowany system ulic przecinających się ze sobą w różnych punktach. Po każdej ulicy z prędkością różną, nierzadko zawrotną, chaotycznie lub przerażająco celowo przemieszczają się pojazdy, więcej niż tylko skłonne to zderzeń. I czujesz się, jakbyś mieszkał na środku skrzyżowania. Bez świateł. I albo wzniesiesz się ponad nie, albo zginiesz pod kołami czegoś, wszystko już jedno, czego. 

Drodzy ludzie, jak Was kocham, tak czasem kompletnie nie chce mi się do Was mówić. Ani słuchać. 

wtorek, 16 czerwca 2015

Wrocław - miasto spotkań

Dni najdłuższe, najcieplejsze, najpiękniejsze i tylko czas jeszcze szybszy. Nie ma o czym mówić, czasem tylko jest o czym napisać, ale albo nie ma sił, albo czasu, albo w międzyczasie nieposiadania czasu całkiem się zapomni. 

Byłam we Wrocławiu.

Nie musiałam, nawet nie wiem, czy chciało mi się, ale bilet był, słońce od świtu na całego i temperatura, za którą przepadam, czyli upalnie. Dając sobie wolność co do wstania i wyruszenia, lub też spania i zbagatelizowania możliwości spędzenia kilku godzin w autobusie, postanowiłam, że postanowię rano. Postanowiwszy zaś rano, że jest już późno i będę musiała się spieszyć, obróciłam się na bok i po zamknięciu oczu nie zasnęłam na nowo w ciągu całych dwóch minut. Zjawisko dziwaczne i nader rzadko występujące należy czasem zinterpretować jako znak. Zinterpretowałam więc szybko, wstałam, ogarnęłam się, wzięłam najpotrzebniejsze rzeczy (woda, aparat, książka) i z wczorajszą fryzurą wypadłam na zewnątrz. W drodze tam wysłuchałam ciekawej relacji z życia pasażera, siedzącego po lewej, po przekątnej, przede mną. Ale nie czas na streszczanie cudzych pasji, nawet, jeśli było to inspirujące.

Wyjazd totalnie po nic - żeby pobyć trochę gdzieś indziej, trochę z sobą samym, trochę złapać dystans do siebie, trochę, by przemyśleć coś może. I nie wiem, co z tego naprawdę się udało. Pokontemplowałam przestrzeń dworca, który jest miejscem przyjemnym, czystym i naprawdę ładnym. Czekanie na odjazdy, na dalej, na dokądś, na wrócę, albo zostanę gdzieś może. Dobra przestrzeń, by czekać. 



No i przed siebie. Place targowe to temat na oddzielny tekst, ba, nawet na doktorat z socjologii. I nie ja pierwsza dostrzegłam ich wyjątkowy klimat, tworzony przez lokalną społeczność, wraz z  jej zasobami. Ogrom dobra i konieczność wyboru. Dobry wybór to dziś podstawowa umiejętność, jeżeli chce się wieść szczęśliwy żywot. A place targowe na swój sposób miłuję. Tu się żyje. Tu się kłóci. Tu się spotyka.


Oczywiście włóczenie się gdzieś w pojedynkę, nawet, jeżeli ta pojedynka jest niewyspana i głodna, owocuje zawsze jakimś mniej, lub bardziej metaforycznym spostrzeżeniem. Więc dobrze - trzeba spotkać swoje fiasko z Duchem. To refleksja aktualna tak samo dziś, jak i wtedy. 


Z lewej: ul. Ducha Świętego. Z prawej: ul. "Fiaskowa". Wszyscy od zawsze spotykają się na rogu... (Wrocław - miasto spotkań)

Był Ostrów Tumski, bo ładny, bo turystyczny, bo gotycki. Nie było krasnali. Prawie nie było rynku i jego najściślejszych okolic. Bo tam gorąco, bo ludzie, bo prawie jak tu, w Krku. Okropne kłódki (nie trawię tego zwyczaju, który w moim odczuciu obciąża tylko niepotrzebnie strategiczne konstrukcje) i ceglane mury pod niebo, z którego obficie rozlewało się słońce. Kontrasty. I lody w wafelku.





Zostawiłam więc rynek za plecami i pomaszerowałam gdzieś dalej, jak mi się zdaje - na północ. Gdy pozostawisz za sobą turystyczną makatkę, widzisz po prostu miasto, w którym się żyje. Tak jest wszędzie i to jest prawda. I tu następuje refleksja ciut potężniejsza.  



Lubię podręcznikową turystykę (trochę) i równocześnie jej nie znoszę. Lubię, bo doświadczanie ładu i właściwej estetyki ubogaca. Ale jeśli do tego dorzuci się wyłącznie deptaki, ulice, restauracje i hotele dla wczasowiczów, to obraz miejsca jest mocno zaburzony. I prawda, że czasem chcemy sobie ten obraz zaburzyć, bo na co dzień nam może brzydko i zupełnie nieturystycznie. Ale przecież to takie sztuczne. Zawędrowuję do parku, w którym odpoczywam i za pomocą słońca ogrzewam prawie ramię, czytając fragmenty o i z Mertona. Potem człapię na dworzec. Po drodze w jedną i w drugą mijam bloki, nie urodziwe, a zwyczajne, albo może nawet mniej, niż zwyczajne, kamienice, z których na ulice wypadają nieco dzikie krzyki ludzi i wytaczają się ludzie dążący do stanu wczorajszości, lub też tacy, którzy już ten stan osiągnęli. Nie ma gotyckich kościołów, nie ma krasnali, nie ma turystów. Jest życie - szare, bure i pstrokate (wszystkie koty za pan brat mają drogi swe i płoty...). I tak samo jest w Krakowie, w Kijowie i wszędzie indziej - świat dzieli się na część do wyeksponowania i oklaskiwania i na to, co lepiej ukryć głębiej, niż tylko pod dywanem, bo niechlubne. I stety-niestety - często to, co niegodne, by na to patrzeć, choć ledwo zipie, to jednak żyje. Jakoś, ale jednak. Podczas gdy cała kolorowa mieszanka turystyczna jest tylko rodzajem umowy i częścią przedstawienia odgrywanego codziennie o tej samej porze - dla oklasków, zachwytów i zysku. Nie mam nic przeciwko turystyce, bo ona jest dobra. Ale jeżeli ograniczymy się do turystki muzealno-hotelowej, umyka nam coś więcej, a miejsca stają się miejscami spotkań z eksponatami, zamiast z ludźmi. Można i tak, choć dla mnie taka forma przemieszczania się na dłuższą metę zubaża, zamiast ubogacać. Jakoś tak dziwnie. Tak subiektywnie. Bez monopolu na dogmat. 

Bo w życiu jest podobnie - gdy zajmujesz się swoją życiową turystyką i przygotowaniem eksponatów na kolejną publiczną wystawę (kto nie lubi zysku, podziwu i braw, albo chociaż chwilowego zainteresowania?),  nie dostrzegasz tego, co w tobie, choć może umiera, to jednak naprawdę żyje. Prawdziwie jest przyznać, że obok wszystkich śliczności, masz czasem odrapaną twarz, bo dostałeś po nosie, po przyłożyłeś sobie sam, bo ciągle zderzasz się z rzeczywistością. Są rzeczy, które pachną i takie, które nie za bardzo. I wszędzie Ten Sam Bóg, któremu może nie trzeba za wszelką cenę pokazywać odrestaurowanej fasady budynku przy najbardziej reprezentacyjnej ulicy. Bóg odpadających tynków i sypiących się klatek schodowych, który nie przemieni ruiny w pałac, zanim do człowieka w niej mieszkającego nie dotrze, że jest szlachetnie urodzony. 

Czas na selfie.

I jeszcze jedno: tutaj. 


wtorek, 26 maja 2015

rozmowy o Ciszy

Ze zdumieniem spostrzegłam, że maj się już kończy. Bo telefon z przychodni, że halo-halo, maj się kończy, naprawdę już po dwudziestym. Zapomniałam, że już. Że zaraz czerwiec. Tak wszystko, choć dziwacznie, to jednak bardzo szybko. 

Tymczasem rozmowy o ciszy, bo za murem żyją eremici. Bo można być wrażliwym na dźwięk obwodnicy, gdy na co dzień huczy Ciszą i ciszą. (Sprawy się kołyszą). Bo życie tutaj jest dobre, bo dźwięki też są dobre, ale krzyki męczą. I roboty drogowe za oknem i wiertarka sąsiada prawie o ósmej rano. I pretensje innych, wylewane na ciebie, że aż zachowujesz się bezczelnie i choć rozumiesz, to wychodzisz nie słuchając, z nie do końca miłą odpowiedzią na ustach. I ostry dźwięk telefonu w tle. I to, co mówią inni o innych, wzajemne "ale" odbijane od ścian. I dyskusje około polityczne i tyle bezsensownego pier...., w którym może nawet czasem bierzesz udział, choć wiesz, że nie ma sensu i że nie wiesz, po co. Tymczasem pragniesz ciszy i Ciszy. Swojej prywatnej, koślawej i Jego majestatycznej i pełnej pokoju. Bo przed świtem, lub tuż po, wstaje się po to, żeby ukraść i czas, i ciszę i Ciszę. Czas w Ciszy. By na chwilę nie było nic, żadnych zbędnych bodźców, by nie komentować i nie tłumaczyć, by być bez reszty i powinności. By spotkać się z sobą i spotkać się z Tobą. 

I jeszcze Duch Święty, żeby przekraczać siebie i odsuwać horyzont tak, aż w końcu przestanę go widzieć. 


środa, 13 maja 2015

hipopotamica w kosmosie

Owoc zjednoczonych natchnień moich i Z. Na lepsze jutro.

środa, 6 maja 2015

taka sytuacja

Padam na pysk. Taka sytuacja. I tylko mam nadzieję, że mam wiarę i że nie zabraknie mi zaufania do Ciebie, takiego prawdziwego - nie głupoty nazywanej przeze mnie zaufaniem. 

Wszystko własnością Boga, moją nic i to naprawdę prawda. I oddać Mu wszystko, tak całkowicie, bez oszukiwania, ukrywania i lęku - to wolność. To jak zatopić muchę w bursztynie, tylko bez krępowania jej ruchów, bez zastygania, to jak pozwolić jej w tym bursztynie i pływać i latać i być naprawdę pięknym i być nim tylko dzięki temu, w Kim się trwa. 

Taka sytuacja.

środa, 29 kwietnia 2015

jak w domu

Nic odkrywczego. Znów spacer przez cmentarz i znów po to, by doświadczyć życia. Wiewiórki, śpiewające ptaki i kwitnące drzewa na wyciągnięcie ręki i wzroku. I zapach starych, kamiennych, neogotyckich nagrobków. Chyba kiedyś pójdę tam z książką, posiedzieć chwilę na ławce. W poczekalni do życia wiecznego. W przedpokoju Pokoju. W ogrodzie-przedsionku Raju. Nie gloryfikuję śmierci, ani cmentarzy, bo jestem stworzony, by żyć. I poza historycznym, estetycznym oraz przyrodniczym aspektem, właśnie dlatego ten cmentarz lubię - za bycie granicą pomiędzy życiem i Życiem. Bo mam tę samą granicę w sobie. Cienka linia, chyba nie po to, by rozdzielać, ale po to, by ją odnaleźć i sprowokować dyfuzję Życia w życie i na odwrót. 

"Tam kwitną róże z leliją,
Tam niezwiędłe wianki wiją.
Z Barankiem się cieszyć mają,
Co bez grzechu umierają".

A wieczorem wracam w największym deszczu, szczęśliwie, bo z parasolem i bez roweru. Mijam strażaków, badających czujnie przewód leżący na ulicy. Wieje. Leje. Mokre buty przybierają kolor pożądany i nieobecny na co dzień. I nie bardzo przeszkadza mi, że taki deszcz, taki wiatr, zimno i mokro. Bo to tylko chwila przed wejściem do domu i gorącym prysznicem. 

Są takie proste rzeczy, które wiesz, które nosisz, które są cały czas i które robią na Tobie niesamowite wrażenie, kiedy ktoś wprost cię o nie zapyta i kiedy na to pytanie szczerze, własnym głosem odpowiesz. Odpowiesz i usłyszysz. Sam siebie. 

Nosimy w sercach Boże marzenia nie po to, żeby pozostać marzycielami. 
Spełniam się w Tobie, więc proszę, spełnij się we mnie. I czuj się, jak u Siebie, żebym mógł poczuć się, jak u Ciebie, jak w domu.  

wtorek, 21 kwietnia 2015

zwykły dzień świąteczny

Jak co wieczór o tym podobnej porze, dopada mnie mały zgon. Żeby było milej, uraczono mnie jeszcze lampką wytrawnego wina, złamanego smakiem pływających w nim daktyli. Pan Bóg otacza mnie dobrymi ludźmi! I dobrymi rzeczami... Dosłownie. Przesiewam, jak przez sito, wszystkie nieprzyjemności będące częścią obecnej egzystencji, wszystko, co niemiłe, szorstkie, nieprzyjazne i dobijające. Jest wiosna! Jest święto. Bo wiosna to ta najbardziej świąteczna część roku, kiedy wszystko się rodzi. Na nowo. Nawet cmentarz tętni teraz życiem (sprawdziłam rano) - kwitną drzewa, soczyści się zieleń, śpiewają ptaki na potęgę - taka rażąca granica życia i śmierci, istnienia jednego obok drugiego i jednego wespół z drugim. Dziś żyję. Dziś jest święto. Dopiero teraz dociera do mnie, że każdy, każdziutki dzień zasługuje na to, by uczynić go dniem świątecznym, by Sacrum znalazło sobie w nim swoje miejsce, by stało się coś dobrego, by jakaś dobra myśl przebiegła przez czerep, by ładnie wyglądać, by zjeść coś, co się lubi, posłuchać pięknej muzyki. 

Szerzenie Królestwa to rozpowszechnianie prawdy i piękna, usuwanie kłamstwa, kiczu i porządkowanie chaosu. Z tym ostatnim jest najtrudniej. 



niedziela, 19 kwietnia 2015

The Kingdom of God

     "Nie potrafię radować się rzeczami, które są małe, ukryte i ledwo zauważane przez ludzi. Jestem nastawiony na przyjmowanie złych wiadomości, czytanie o wojnach, przemocy, zbrodniach, na bycie świadkiem konfliktów i chaosu. Spodziewam się, że moi goście będą mówić o swych problemach i bólach, niepowodzeniach, rozczarowaniach, załamaniach i lękach. Przyzwyczaiłem się do życia ze smutkiem, straciłem zdolność widzenia radości i słuchania okrzyków zadowolenia, przynależnych Bogu, którego trzeba odnaleźć w ukrytych zaułkach tego świata. 
     Mam przyjaciela, którego więź z Bogiem jest tak głęboka, że potrafi dostrzec radość tam, gdzie ja spodziewam się tylko smutku. Wiele podróżuje i spotyka niezliczonych ludzi. Kiedy wraca, myślę, że będzie opowiadał o trudnych problemach ekonomicznych krajów, które odwiedził, o wielkiej niesprawiedliwości i cierpieniach. Jednak chociaż jest świadom wstrząsów dokonujących się w tym świecie, rzadko o tym mówi. Opowiada o ukrytych radościach, które udało mu się odkryć; o mężczyźnie, kobiecie, dziecku, które przyniosło mu nadzieję i pokój. Mówi o małych grupach ludzi, którzy ufają sobie wzajemnie pośród całego tego zgiełku. Mówi o małych zadziwieniach Bogiem.
(...)
     Ojciec syna marnotrawnego oddaje się całkowicie radości, którą przyniósł mu powracający syn. Muszę z tego czerpać naukę. Muszę nauczyć się "kraść" całą tę prawdziwą radość, jaką można ukraść, i chodzić z nią, by inni mogli ją zobaczyć. (...) Nie muszę czekać, aż na ziemi zapanuje raj, ale mogę już teraz cieszyć się każdą drobinką Królestwa, którą mam w ręku.
(...)
     Dziwnym uczuciem jest codzienne doświadczenie przepaści między cynizmem i radością. Cynicy, gdziekolwiek idą, szukają ciemności. Wskazują zawsze na zbliżające się niebezpieczeństwa, nieczyste motywy, ukryte intrygi. Ufność nazywają naiwnością, troskliwość romantyzmem, przebaczenie sentymentalizmem. Szydzą z entuzjazmu, wyśmiewają duchowy zapał, deprecjonują charyzmatyczne zachowania. Uważają siebie za realistów, którzy widzą rzeczywistość taką, jaka jest naprawdę, i nie dają się zwieść "eskapistycznym emocjom". (...)
     Ludzie, którzy poznali już Bożą radość, nie przeczą istnieniu ciemności, ale postanawiają w nich nie żyć.
(...)
     W każdej chwili, każdego dnia mam szansę wyboru między cynizmem i radością. Każda myśl może być albo cyniczna, albo pełna radości. Każde działanie może być albo cyniczne, albo radosne. Coraz bardziej jestem świadom tych wszystkich możliwych wyborów i coraz częściej odkrywam, że każde opowiedzenie się za radością objawia jeszcze więcej radości i daje więcej powodów, by uczynić z życia prawdziwe świętowanie w domu Ojca".
- Henri J. M. Nouwen, Powrót syna marnotrawnego, fragment rozdziału Ojciec wzywa do świętowania.

Książka z polecenia i książka godna polecenia. Zainspirowana spotkaniem Henriego J. M. Nouwena z reprodukcją Powrotu syna marnotrawnego Rembrandta. Rzuca sporo światła na przypowieść o miłosiernym ojcu, na postacie zarówno pierwszego, jak i drugiego syna oraz ojca, pokazując prawdę o człowieku, o jego kondycji i o miłości Boga, która dalece przekracza ludzkie rozumowanie i chłodne kalkulacje narzucone przez myślenie właściwe światu, w którym żyjemy.

Jeśli zaś idzie o powyższe - cenni tak bardzo są ludzie, w których oczy patrzysz i widzisz element Bożego spojrzenia, światło, wdzięk i choćby odrobinę tej "sprytnej" Miłości, która godna jest nie tylko odwzajemnienia, ale i pomnożenia Jej dalej - gdziekolwiek i dokądkolwiek się jest i się pójdzie. To są właśnie świadkowie, o których było dziś tyle (w "Parafii":)). To jest ta Obecność Zmartwychwstałego, która przemienia, która czyni wszystko nowe, która wyciska z serca człowieka coś, o czym nie miało się pojęcia, że tam jest. To jest Maria Magdalena, Łukasz, Kleofas i Piotr. To jestem ja, jeśli wierzę i jeśli pozwolę dać się spotkać - w grobie, na drodze, w ukryciu. 

Jestem kimś dalece innym, niż świat chce, abym był. Odkryć i pozostać tym, kim naprawdę jestem - to najprawdziwsza wolność i radość.