piątek, 22 stycznia 2016

jak dzieci

Czasem się jednak tego boisz, że potraktujesz człowieka instrumentalnie, że go wykorzystasz i zostawisz. Czasem boisz się też tego, że chcesz Boga traktować instrumentalnie, jak środek do celu. 

Patrzysz na dzieci i widzisz w nich siebie. Wiesz już, że gdy się złoszczą i kiedy się na ciebie dąsają, to tak naprawdę nie chodzi o ciebie, ale o jakieś naruszone poczucie sprawiedliwości. O lęk. O oczekiwania, co do których jeszcze nie dotarło do nich, że niekoniecznie należy bezwarunkowo je spełniać. I nawet to ich jesteś okropna, lub idź sobie stąd - choć całkiem na poważnie, to przecież wiesz, że wcale nie na serio. Że im przejdzie, że jeszcze się przylepią. I im więcej tych aktów agresji z nimi przetrwasz, tym bardziej stają ci się bliskie i takie jakby na wpół twoje. Daj im, Boże, żeby wyrosły na mądrych i dobrych ludzi. Błogosław im. Prowadź. Zatroszcz się. 

Dziecko przy całym swym byciu "po prostu" potrafi szczerze wygarnąć, wrzasnąć i się obrazić, ale jeżeli przekona się, że może ci ufać, odda ci całe swoje małe i niepoukładane, ale kochające serce. 


czwartek, 21 stycznia 2016

ten błękit snów i pragnień

Z pomiędzy wielokrotnych manifestacji postawy nie mów mi, jak mam żyć, wyłania się jedno stanowcze i nieśmiałe pytanie: powiedz mi, jak mam żyć? Pytanie retoryczne. Pytanie, na które nie spodziewasz się jednoznacznej odpowiedzi, choć gdyby ktoś ci jej udzielił i byłaby ona odpowiedzią poprawną, przyznałbyś mu Pokojową Nagrodę Nobla. Albo jakąś inną, honorującą jego geniusz. Trudno wytłumaczyć ludziom własne życie, trudno je nawet opowiedzieć, żeby oni mogli je przetłumaczyć, a ty lepiej zrozumieć, gdy masz wrażenie, że albo cię zbagatelizują, albo wyśmieją, albo w ogóle nie usłyszą, co próbujesz im powiedzieć, dopóki nie staniesz przed nimi z transparentem i szczekaczką, w akcie totalnej desperacji. A może to wszystko nie tak... 

Czekając na wiadomość przestajesz czekać w ogólnym tego słowa znaczeniu. Gdzieś w środku żyje jeszcze jakaś nadzieja-anorektyczka, z krótkoterminowym planem odbudowy pt. pakuję się i jadę karmić owce, patrzeć na śnieg, zgubić się w przestrzeni, popatrzeć na życie najbardziej podstawowe i najbardziej prawdziwe, nie słuchać, żeby usłyszeć i prosić o cud, albo może chociaż o wiarę w cuda.

Światło z kolejnym świtem ciągle nazywam życiem...

środa, 20 stycznia 2016

waiting for...

Czekając na wiadomość, jak na zbawienie. Jak na jedną z ostatnich rzeczy, na które się jeszcze czeka. Jak na szansę tak nieprawdopodobną. Jak na randkę tak bardzo w ciemno. Jak na otrzeźwienie. Jak na przepustkę do innego świata. Jak na kilka dni wyłączności. Jak na bycie sobą na chwilę. Jak na oddech. Na życzliwość obcych ludzi, bo założyliśmy, że życzliwi będą, chociaż ich wcale nie znamy i nawzajem i prośba tak absurdalna. Jak na cud. Jak na urojone szczęście. Szaleństwo. Istne szaleństwo, a jeśli się zgodzą, to bardziej szaleni będziemy my, czy też oni? Jak na Boży gest. Łaskę. Zdecydowane: TAK. Dobrze. Zajmę się tobą. I twoim życiem. I tym, że się roztłukło, i tym co ucieka, jak rozlana rtęć. Zajmę się, jak wtedy, kiedy się niczego nie spodziewałeś, kiedy straciłeś swoje małe wszystko, żeby zyskać znacznie więcej. Kiedy wysłuchałem, choć wcale nie wierzyłeś, że wysłucham. Rzucałeś gromami - to wszystko. Kiedy zdany byłeś całkowicie na innych i na Mnie i nie miałeś już nic do stracenia. Kiedy przez chwilę byłeś wolny od kamienia u szyi. I żyłeś. I byłeś szczęśliwy. Cholernie szczęśliwy. Zmęczony i zaopiekowany, jak nigdy wcześniej, inaczej, niż dotąd. Zajmę się. Wierz tylko. I wracaj. Zaufaj choć trochę. Nie próbuj wszystkiego na raz ustawić do pionu, jak dmuchanego zamku. Zajmę się.

Czekając na... 


niedziela, 17 stycznia 2016

Niebo, Drzewo, Gniew i Cisza

Gniew bywa nienasycony. Nienasycony znaczy, że jest ochota roztrzaskać coś z impetem, wystrzelić w powietrze, lub przynajmniej pójść na strzelnicę. Naturalnie nie chce się wtedy nasycać, czy też podsycać go ofiarą z przypadkowo napotkanych ludzi, jak np. ekspedientka w sklepie, czy ktoś w autobusie i choć radość przynosi bycie uprzejmym, to jednak raz na jakiś czas zdarza się chlapnąć nie to, co trzeba. 

Spacer do marketu, przez pole minowe, które - masz wrażenie - potraktowałbyś niczym jeden z bohaterów pewnej bajki o nielotach, czyli zawsze adekwatnym "kaboom". Lekki mróz nieco chłodzi twój zapał. Patrzysz na przestrzeń przyprószoną śniegiem, na niebo - bardzo ciemne, z iskrzącymi się to tu, to tam gwiazdami. Między nocnym niebem i zmrożoną ziemią rośnie ulubione, rozłożyste drzewo (tak, drzewo jest zawsze tą rzeczywistością, która łączy w całość rozwarstwiony świat i spaja na stałe niebo z ziemią - wszystkie drzewa świata noszą brzemię po Tym Jednym, zbawiennym dla pogubionego na ziemi człowieka, którego dotąd do nieba zbliżały tylko pobożne westchnienia). Samotne drzewo jest jak agrafka dla dwóch płaszczyzn - granatowego firmamentu i pobielonej równiny. Obydwie łączą się gdzieś daleko, przenikając w siebie już za horyzontem, jednak tutaj - na odległość dwudziestu-trzydziestu kroków, spina je potężny pień, z którego, jak ręce wołające o jałmużnę, pną się w górę liczne gałęzie. Podążasz za nimi, zadzierasz głowę... jak cicho. I ta błogosławiona przestrzeń. Gniew milknie na chwilę i patrzy i rosną mu oczy, wytrzeszczone w ciemność, niepłaczące, by nie pokryła ich cieniutka warstwa lodu, ale wciąż przeszklone i nachalne w swoim żebractwie, jak gałęzie drzewa, jak ręce żebraka. DAJ. Daj mi spokój. Gniew słucha. Pod stopami chrupie śnieg, przegryzany ustami lekkiego mrozu. Cisza. Pustka. Ciemność. Gwiazdy. Zewnętrzne okoliczności i gniew utulony przez chwilę, jak dziecko, rozpada się, milknie, zachwyca. Że jest jeszcze jakiś inny świat. Prosty w odbiorze, wyraźny, przeszywający, przestronny i cichy, gdzie krzyczeć nie trzeba i trzaskać drzwiami. I że są takie momenty, w których nie ma nikogo oprócz Nieba gwiaździstego nade mną, ziemi pod stopami, Drzewa i mnie. Nie ma nic więcej, co byłoby teraz ważniejsze. Minuta, sekunda, setna sekundy - ukryta w dłoniach, jak robaczek świętojański. Krótka, jak iskra, jak dziesięć iskier nadzieja, że Niebo jeszcze mi spadnie na głowę, ściągnięte przez Drzewo, przez oczy przeszklone i nadmiar Miłości skraplanej dziejami, latami, ciążącej ku ziemi i ku - choć przez chwilę jedynemu na niej istnieniu. Albo też jednym małym kamieniem, ciśniętym z wiarą, że się trafi i wreszcie jak kamień z serca spadnie z ulgą pożądany deszcz. A po nim nastanie cisza.  

sobota, 16 stycznia 2016

muchy

Jesienią muchy pchają się do domów. Drzwiami, oknami, ukradkiem. Przylatują same, albo też - po królewsku - dają się wnosić z podwórka wraz z pachnącym wiatrem praniem. Uparte i natrętne. A kiedy już taka mucha trafi do wnętrza, krąży po mieszkaniu, odbijając się na wpół bezwładnie od ścian i mebli, wpada do rozgrzanych kloszy lamp, brzęczy niemiłosiernie do czasu, aż jakimś cudem wyfrunie, lub też upiecze się na żarówce, niczym na grillu. Przy odrobinie szczęścia mucha trafia na okno, zwabiona wpadającym przez szybę światłem i ciepłem słonecznym. Powtarza się wówczas ten sam - w przypadku absolutnie każdej muchy - scenariusz: spacer po szybie, raz w dół, raz w górę, a po chwili zniecierpliwienia nerwowe i rytmiczne odbijanie się od jej powierzchni, czemu towarzyszy irytujące dla ludzkiego ucha brzęczenie, po czym owad spada na parapet i jeżeli nie wyląduje na plecach, zaczyna swoją wędrówkę od początku. Różnie można wobec takiej jesiennej muchy postąpić - zwykle największą ulgę przynosi uchylenie okna i zamaszyste wyproszenie jej na zewnątrz. Gardzimy muchami, a zwłaszcza takimi, które najpierw pchają się same, a potem - nie potrafiąc się wydostać - są jedynie powodem naszego zdenerwowania. 


I jedną z największych nędz człowieka jest właśnie ta, kiedy pcha się tam, gdzie nie powinien - czy to o własnych siłach, czy to dając się wnosić po królewsku, a potem nie może się wydostać i - jeżeli uprzednio gdzieś się mocno nie poparzy - z tęsknoty za Światłem tłucze głową w szybę, miota się w bezsilności, dopóki ktoś lub Ktoś, lub Ktoś przy pomocy kogoś mu tego okna nie otworzy i nie wywali go na powrót do życia. I jak te muchy - polatawszy chwilę na wolności, mamy tendencję powracania do klatek, do wygodnych przyzwyczajeń odbierających nam wolność. Niby każda zaopatrzona jest w drzwi i szeregi okien, przez które - jakby się zdawało - łatwo będzie wrócić. Jak bardzo niełatwo idzie się przekonać dopiero, gdy trafi się do środka. Z każdym kolejnym razem trudniej uwierzyć w płynny i oczywisty wylot, bo ileż można... Tyleż można, ileż trzeba. Tyle trzeba, ile razy się wpakowało. I jeśli brakuje już rąk do serdecznego wypędzenia, zostaje coś, na co może najtrudniej się zdobyć - prośba wraz z zaufaniem, żeby się jeszcze raz udało znaleźć po tamtej stronie, a potem już nie wracać. Takie najzdrowsze szaleństwo, którego pragniemy. 

środa, 13 stycznia 2016

krater

Przychodzi się do biblioteki, bo się zapomniało i termin zwrotu przekroczony już o ponad dwa tygodnie. I można byłoby oddać, zapłacić karę i wyjść (tyle jest w domu niedoczytanych lub niezaczętych jeszcze książek), ale nie - coś każe człowiekowi przespacerować się pomiędzy półkami, w pomieszczeniu, które na wskroś przeszył zapach kartek przewertowanych już setki tysięcy razy. Stajesz przed rzędami tytułów, w poszukiwaniu nie wiesz czego, prawdopodobnie jakiejś "zapchaj dziury", która pozwoli ci poczuć się choć odrobinę mądrzejszym, bogatszym w wiedzę, zaznajomionym z literaturą polską, czy też światową, albo przynajmniej książki, która rozśmieszy, dostarczy smaczków, soczystych cytatów do późniejszego powtarzania przy różnych okolicznościach. Lubimy cytować literaturę. I wiedzieć, że czytamy, należąc do tej "lepszej" części społeczeństwa. Nie lubimy natomiast zderzać się z pustką, którą nosimy w sobie - z tym, co wypycha się serialami, filmami, książkami, jedzeniem, rozmowami o niczym i czymkolwiek innym, byle tylko wypełnić ten swój krater. Krater jak studnia, w której wszystkie pytania odbijają się od ścian i wracają do nas wielokrotnie.