wtorek, 25 grudnia 2012

to pokory próbka

Rok temu, pamiętam, było coś na nutę: jakie Święta będą, takie je przyjmie podmiot. Bez silenia się na atmosfery i tym podobne. Ot, biorę, co dają, co jest, po prostu, bez sztucznych min i napompowanej podniosłością i wyjątkowością formy. I można myśleć, że to nierozsądne, albo lekceważące i można, że odważne i heroiczne. I można być dumnym, że się dorosło do czegoś, z czego dumnym się bywa, gdy się dorośnie. Do czasu...

Do czasu, aż przychodzą kolejne Święta, a ty jesteś w stanie totalnego rozkładu - zaskoczony i nie, bo przecież do przewidzenia było, że przyjdą, że zjawią się 25 grudnia, a nawet okrągły wieczór wcześniej, ale jakoś, dziwnym trafem, nie przewidziałeś, że wszystko będzie tak nie tak. 
I jesteś zdruzgotany. 

I właśnie wtedy zauważasz wokół siebie ludzi, którzy po prostu są i nie uciekają. To trochę szalone z ich strony, to jak podejść do tygrysa, który niespokojnie krąży po wybiegu i w każdej chwili może się na ciebie zwyczajnie rzucić, bo pomiędzy tobą, a nim nie ma żadnych krat, murków, płotków - zupełne, gołe nic. A ty wyciągasz rękę, żeby go pogłaskać, mając (tylko i aż) nadzieję, że ci jej nie odgryzie. 

O wielu rzeczach nie da się powiedzieć, o wielu mówić się nie powinno, o pewnych może warto. Bo człowiek narzuca sobie schematy - będzie tak i tak. Bo tak chcę, bo do tego dążę, bo jakże mogłoby inaczej. Nawet ludzka tolerancja dla zaskoczeń jest ograniczona ramkami, marginesami, drutem kolczastym, w dodatku niejednokrotnie pod napięciem. I figa, i kiszka, i lipa, i klops. Bo dzieje się coś, czego w swojej elastycznej gotowości na to, co się będzie działo, nie przewidziałeś, nie zmieściłeś, nie zawarłeś. Tej ewentualności nie było w umowie i dlatego - pełen buntu i oburzenia - najchętniej byś ją wypowiedział, z impetem trzepnąwszy kartką papieru o beznamiętny blat.

Ała, ała, ała. Można powiedzieć, że znów stłukłeś sobie zadek i można tym obitym zadkiem potraktować całą rzeczywistość. Jednak kiedy udaje się złapać moment, choćby najkrótszy, oderwania od nieszczęsnego, obitego z., zauważa się całkiem ciekawe rzeczy i to, że wciąż nie przyjmujesz tego, co jest, jeżeli nie mieści się to w twoich prywatnych granicach rozsądku. 

A tymczasem życie polega na nieustannym odnajdywaniu się w sytuacji. A może, hm, nie tyle się, co Tego, Który towarzyszy człowiekowi i jest z nim związany o wiele mocniej, niż ów nieszczęsny i zniekształcający rzeczywistość zaimek zwrotny.

 

   




czwartek, 20 grudnia 2012

jestem, więc myślę

W taki dzień, jak dziś, refrenem obijającym się gdzieś w przestrzeni pomiędzy uszami jest:

i nie wie zwierz, ni człek
bim-bom
choć żyłby cały wiek
bim-bom
kiedy tak pada śnieg
bim-bom
jak marzną mi paluszki*

I choć śniegu brak i mróz stosunkowo niewielki, to jednak wiatr daje się we znaki. I po kościach. Pokości-sokości ... Pozdrowienia dla śpiewających W żłobie leży w opracowaniu Willcocksa.

A świat wciąż pełen jest ludzi. Szczęśliwych i nie. Radosnych i nie. Wiedzących i nie. A każdy z nich jest człowiekiem realnym, namacalnym, z kości i krwi. Człowiekiem Pragnącym. Nie ważne - z piątą klepką, czy bez, z pieniędzmi, czy bez, z łatwym charakterem, czy bez. 
Pan Bóg działa przez nich. Nawet przez tych bez piątej klepki i z trudnym charakterem, a może szczególnie przez nich. Gdy zostaje Ci dany drugi, niejednokrotnie trudny człowiek, możesz go przyjąć. To jest bardzo trudne, ale trochę mniej, gdy widzisz, że sam jesteś przyjmowany. Bez piątej i z trudnym... 

Przyjęcie przemienia człowieka - zarówno tego, który jest przyjmowany, jak i tego, który przyjmuje. Przyjęcie, nie prywatka. O prywatce trzeba zapomnieć - kolejny punkt newralgiczny. Kolejna trudna sprawa. Kolejne "łatwo powiedzieć". 

I nie wiadomo - trudniej jest dawać, czy brać...
  
/*cytat zaczerpnięty z tejże samej przestrzeni międzyusznej, więc nie wiadomo, czy z Kubusia Puchatka, czy z Chatki Puchatka/.

wtorek, 18 grudnia 2012

post polemiczny, pees egzystencjalny.

Kisiel twierdzi, że: Jak coś dobrego spadnie to trzeba mówić.
W odpowiedzi na powyższe: drobiazg.


 A spadło jeszcze w wakacje. Polecam zarówno tekst, jak i obraz. Wskazane słuchanie z oddzielnym ujściem dźwięku dla basów - bez tego traci smaczek fragment z długowłosą blondyną w roli pierwszoplanowej.

* * *

A człowiek jest, jak zupa - wrze, i jak jak miasto w godzinach szczytu - sparaliżowany, i  jak dzień dzisiejszy - szary, że aż strach, i jak Nie-Ocean - Nie-Spokojny.

poniedziałek, 17 grudnia 2012

od poniedziałku do przodu

Kawa - zamyka i otwiera nawias. Ale tylko z mlekiem i z miodem. 
Pralka - niedomaga. Gdyby była istotą żywą, pomyślałabym, że albo chce być współodczuwająca, albo, że też nie jest z nią szczególnie dobrze.
Kiedy nie jesteś taki, jaki byś chciał, to w sumie jeszcze nie tragedia i chociaż jest ci trochę smutno, warto się może uśmiechnąć, wyspać i zacząć zupełnie nowy dzień. Podreptać do przodu, gdzie może jednak ktoś lub Ktoś na ciebie czeka i może jednak się ucieszy, gdy się zjawisz - wszystko jedno, z makijażem, bez makijażu, czy z tuszem na całej twarzy, zamiast na rzęsach. Nie każdy dzień musi tonąć w świetnym humorze, nie zawsze musi być człowiekowi cudownie. 

A poza tym - lubię spotykać ludzi, których lubię. Na przykład w kolejkach do... ;)

sobota, 15 grudnia 2012

agreement is an agreement

On the other hand, he's an honest, hard worker.
On the other hand, he has absolutely nothing. 

On the other hand, things could never get worse for him, they coulud only get better.
(...)

/Fiddler on the Roof - They gave each other a pledge-unthinkable!/

Szalenie przepadam za Tewje Mleczarzem, jego usposobieniem choleryka, wahaniami, targowaniem się i przywiązaniem do tradycji.

piątek, 14 grudnia 2012

Najważniejsze, kłopotliwe Narodzenie

Miód jest uniwersalny. Wszędzie się wkomponuje. Do serka, do herbaty, do nalewki zdrowotnej, do kawy, do bułki z makiem i do - po prostu - łyżeczki. Ot, elastyczność przysmaku Puchatka.

Święta za rogiem - nadchodzi znów dziwny czas - radości i zakłopotania. Z wiekiem czas Bożego Narodzenia staje się na swój sposób niezręczny - jesteś już duży i nie do końca wiesz, jak się zachować. Bo nie zawsze duzi wiedzą więcej, niż mali. 

Ale to nic. Tajemnica tego Święta pozostaje Tajemnicą, bez względu na ilość lat, które wyrosły pomiędzy Tobą i Twoim urodzeniem. Można by nawet rzec, że Tajemnica ta rośnie razem z Tobą - dziecko (choć może nie każde?) przyjmuje Ją ot, tak -  z jednym krótkim wyjaśnieniem, że Pan Bóg się urodził. I mimo, że tyle innych rzeczy dookoła nie do końca jest jasnych, to jednak trudno się nad nimi zastanawiać, gdy masz cztery lata, a w szopce przed Twoimi oczyma ruszają się barany, pasterze, aniołki, czy wiatraki - właściwie wszystko jedno, kto, albo też co. Najważniejsze, że się rusza - im więcej, tym lepiej. Fajnie to wymyśliłeś, Panie Boże. 

Refleksje pojawiają się trochę później i niekoniecznie wokół Narodzenia. Bardziej nurtuje Cię, gdy w "Ojcze Nasz" natrafiasz na kłopotliwy fragment "jako i my odpuszczamy"... i przed oczyma, jak na złość, pojawiają się dzieciaki z piaskownicy, które wkurzyły Cię ostatnio. No albo Zmartwychwstanie - o co tu w ogóle chodzi? Wrócimy na ziemię, tak? Więc skąd ta rozpacz, że poumieramy?... 

Z "Biblii w obrazkach dla najmłodszych" zapamiętujesz Arkę Noego i Wieżę Babel. I lubisz odpowiadać na pytania pod tekstem, bo są uroczo proste(!), czego nie można powiedzieć o Bożym Narodzeniu, które chyba nam się nieco zinfantylizowało. Bo trochę jest tak, jakbyśmy nie dopuszczali do siebie myśli, że Ten Pan Bóg już urósł i jest...poważnym Człowiekiem. A przede wszystkim zaś - poważnym Panem Bogiem. (Choć poczucia humoru akurat Mu nie brakuje).

Nie wiem, dlaczego nie wszyscy w Boga wierzą, a wielu ludzi zdaje się Go wcale nie szukać. Nie wiem, dlaczego wierzę ja. Wiem, że choinki, potrawy, prezenty, śnieg i atmosfera, to tylko otoczka. Miła, przyjemna, nawet ważna, ale tylko wtedy, kiedy otoczką pozostaje. Bo choinka nie daje mi Pełni. Ani potrawy, ani prezenty też nie. 

I tak wybiegło się naprzód, podczas gdy wciąż jeszcze można wstawać rano, prawie w nocy, po to, aby czekać.


środa, 12 grudnia 2012

please, don't let me forget

Przypominaj mi, proszę, że nie można mieć wszystkiego od razu, na przedwczoraj, że stawanie się trwa, że jest rozpięte w czasie - jak hamak pomiędzy drzewami - i może spokojnie kołysać się tylko w tej rozpiętości. Że kawa nie ostygnie, zanim się jej nie zaparzy.

Przypominaj mi, proszę, że proste rzeczy mają znaczenie, proste gesty moc, proste słowa więcej sensu, niż niejeden wywód intelektualny. 

Przypominaj mi, proszę, że nie oddycham sam z siebie, że nawet pestkami nie pluję ot, tak.

Przypominaj mi, proszę, że Jesteś bliżej, niż śmiem przypuszczać i że trzymasz w garści wszystko to, co mnie się już dawno rozsypało. Taka jest między nami różnica - Twoja garść jest całym moim światem. 


wtorek, 11 grudnia 2012

Herzliche Grüße

Boska Dobroci, 

Ciągle się uczę. Uczę, uczę, uczę. Nie tabliczki mnożenia - życia, choć dostrzegam pewne analogie. Tu nic nie jest do końca jasne, nic do końca oczywiste, a jednak ciągle pięć razy sześć to trzydzieści, jak bardzo nie odwracałabym kota ogonem...

Ludzie - najcudowniejsze i najbardziej męczące stworzenia. Przestałam się zastanawiać, w którą stronę bardziej ciąży moje jestestwo... Żyję po prostu. Banalne to i trudne to zarazem.
 
Echo. Dzięki niemu wiele można usłyszeć. Tego, co obiło się o uszy dawno, gdzieś, kiedyś, zupełnie niezrozumiale oraz tego, czego słyszeć się nie chce. 

Spadł śnieg i skończyły mi się ciastka w czekoladzie. Nie, żeby to jakoś od siebie zależało i nie, żeby było szczególnie ważne. Zupełnie nieistotne jest - i śnieg i ciastka. 

Ważne... Co jest ważne? Kiedyś wszystko było takie proste - będę piosenkarką, będę pisać książki, będę... ach, już nawet nie pamiętam. Teraz... jest wtorek. Tyle Ci mogę powiedzieć.  

Ach, Boże, tu jest pięknie i tu nie ma ironii, naprawdę nie. Może tylko trochę światła brak, ale to nic, to nic, poczekam. 

Herzliche Grüße,

m.

Ps. Niezmiennie - jestem Ci wdzięczna.

poniedziałek, 10 grudnia 2012

moja intymność społeczna

Nie, rano wcale nie było tak bajecznie, jakbyśmy się tego mogli spodziewać jeszcze wczoraj. To kolejny dowód na to, iż spodziewać się absolutnie nie należy.

Za to zelżał mróz i prószy. Podejrzewam, że kierowcy nie są tym zachwyceni. Mnie nie przeszkadza. Mogłam dziś wrócić do siebie pieszo, zamiast maksymalnie zapchanym mpkiem. Po zmianie organizacji ruchu przegubowce na mojej codziennej trasie wymarły, dzięki czemu wszyscy, mniej i bardziej pokornie, uczymy się intymnych relacji ze społeczeństwem. Intymność plus społeczeństwo - nie inaczej! Szczególnie świetna aktywność w czasie, w którym zauważasz w sobie wzrost współczynnika antyspołecznego. Takie permanentne FREE HUGS od ZIKiT'u. Kto, jak kto - już oni wiedzą, że w dobie rozwiniętej techniki i komunikacji, ludziom najbardziej brakuje zwyczajnej bliskości, o którą - w trosce o mnie i o Ciebie - postanowiono więc zadbać. Na równie czułe pochylenie się nad jakością komunikacji najwyraźniej brakło już empatii. Czasami, ba - coraz częściej - mam ochotę powiedzieć na głos, całemu temu zatłoczonemu autobusowi, co o tym myślę, jak bardzo wpadam w zachwyt na myśl o puszce pełnej ludzi, którzy zgniatają się nawzajem, jak śmieci. I gryzę się w język, bo cała ta "masa" znajduje się dokładnie w tym samym, co ja, położeniu i pewnie również gryzie się w swoje języki. Kierowca też nie ponosi odpowiedzialności za ten bajzel, bo przecież jedzie tym, co mu dali. Staram się więc milczeć, wierząc, że lepiej, abym to ja gryzła język, niż żeby mnie gryzło sumienie, że rozpętałam falę społecznej agresji ludzi o zgniecionych nerkach i żołądkach. I tylko serce mnie boli, gdy przez okno tego zapchanego po brzeżki akwarium widzę PUSTEGO ZUPEŁNIE przegubowca. I boli nie tylko mnie, jak donoszą mi moje uszy. Spokoju nie daje mi jeszcze jedno - gdyby w takich warunkach ktoś przewoził zwierzęta, podniesiono by larum na cały kraj. Rozumiem - zwierzę to żywy, odczuwający organizm. Tylko dlaczego człowiek znaczy dziś mniej, niż zwierzę? Tak bardzo zeszliśmy na psy?

Z pomocą innych klientów sklepu, w którym robię zakupy, odkryłam pyszne ciastka w czekoladzie, co mnie tak cieszy, jak i niepokoi. Na razie pełnią funkcję antydepresantu i mam nadzieję, że nie dopuszczę do stanu, w którym ich rola obróci się o 180 stopni... 


niedziela, 9 grudnia 2012

znajome niespodziewane

Mgła spada na ziemię cicho, miękkim brokatem. Wnioskuję, że rano obudzimy się w Narnii - świat obrośnie szadzią. Kiedy nie myślisz o tym, że jednak jest ci zimno, jest zimno mniej, ale tylko pod warunkiem, że jesteś w miarę skutecznie ubrany. Analogicznie: kiedy nie myślisz o tym, że nie jest ci jakoś najlepiej, jest lepiej, niż jest, pod warunkiem, że odwrócisz na chwilę swoją uwagę i spojrzysz na cokolwiek innego. Na iskierki mgły przed nosem, na kogoś obok, na...

Czas nijakości, demotywacji, ponownego odpowiadania na pytania postawione przez ja, czas w którym masz wrażenie, że śnisz nawet wtedy, gdy właśnie wstałeś, czas, kiedy jesteś obok, ale nie do końca, bo przecież odczuwasz zimno oraz smaki - gorącej herbaty i kawy z miodem - coś cię jednak przeszywa na wylot. Czas swoistego przetrwania to nie to, co wymarzyłeś sobie na cztery tygodnie grudnia. Bo nikt nie lubi się czuć, jak wrzuceni do nijakiego worka "i inni", bo nikt nie lubi być "i innym" w nijakim worku. Bo dałbyś sobie rękę... o nie, nie dałbyś sobie już nic ucinać, ani nacinać, ale przecież jeszcze kilka dni temu było ci lepiej. 

Na ogół w takich sytuacjach po prostu znikałeś. Trzaskałeś drzwiami i tyle cię było. Teraz nie trzaskasz. Próbujesz też nie znikać.  Nie trwać zbyt długo "z wygaszonym ekranem".

Mróz jest naprawdę zimny, dystans tylko chłodny, raz po raz coś cię rozgrzewa od środka, żebyś nie zaziębił swojego istnienia. I może chciałbyś się spodziewać i może już wiesz, że spodziewać się nie tylko nie wypada, ale i nawet nie należy.  Może próbujesz uchylić drzwi dawno nieotwierane, a może nie zatrzasnąć tych, które wpuszczają cieniutką smużkę światła.

Bo ciągle jest tylko inaczej, niż mogłoby być, a to przecież nie jest tragedia. 

sobota, 8 grudnia 2012

krótki raport zimowy + Rh+

Kiedy twój palec wskazujący zyskuje pokrywę skrzelową, a okoliczna powierzchnia zrasza się cennym Rh+, nie jest przyjemnie. 

Rh+ jest wylewne, a ty masz nadzieję, że tym razem niczego nie trzeba będzie szyć. Bo z szyciem indywidualna tradycja ponad dziesięcioletnia jest taka, że szyje się jakiś element twarzy, do której palec przecież nie należy oraz taka, że jest obok ktoś, kto zawozi cię do szpitala. Jak dotąd - dwukrotnie=zawsze - ktoś w habicie i jak dotąd zawsze w niedzielę.

I myślisz - Bogu dzięki, że nie machnęło mi się mocniej i że dłoń zachowała swoją integralność, że nóż to nie siekiera oraz, że nie muszę szykować woreczka z lodem i wychodzić na ten paskudny mróz.

W końcu przestaje kapać. 

Na zewnątrz około  -12. Wewnątrz około +22. Nade mną posiadówko-impreza, pode mną krzesło. Nie mogę kupić ciepłej czapki, bo wszystkie są nie takie, jak trzeba. Odmarza mi łeb. Ciastka w czekoladzie rekompensują smutki i podłe nastroje. Mimowolne chlaśnięcie nożem w palec - zapotrzebowanie na extra-przeżycia. Najlepiej się śpi - to chyba kwestia zimna, zimy i ciepłej kołderki. Ale spać trzeba tyle, ile trzeba spać. Bilans wstawania w tygodniu minionym: 50%. 3/6. Nie podejmuję się rywalizacji. Połowa to jest nieźle. 
Zapał przymarzł i jest strasznie nieruchawy. Trzeba go uszczypnąć. 


czwartek, 6 grudnia 2012

Co robi Pan Bóg?

Pan Bóg głaszcze jeże.

Jakkolwiek brzmi to trywialnie, jakkolwiek można się oburzać na powyższe, tak przyznać trzeba, że tylko On Jeden potrafi pogłaskać jeża. Takiego najbardziej zjeżonego, z nosem na kwintę i kolcami w stanie gotowości. Jeża - kłębka. Jeża, który fuczy.

Dodam jeszcze swoje trzy grosze - w kwestii "dotykany jeż się stroszy i fuczy".
Nawet bardzo oswojony jeż źle odbiera szybkie ruchy wokół siebie, nigdy też nie lubi być dotykany przez rękę, której wcześniej nie powącha, szczególnie ważne, żeby ją zobaczył (to czego nie widać jest przerażające).
/Maciej, Sympatyk jeży
/

środa, 5 grudnia 2012

pośród przegięć, skoków i zaburzeń

Czas wyraźnie przegina. 
Pozornie jest go dużo, a w rzeczywistości wcale nie. Ucinasz sobie godzinną drzemkę regenerującą, wstajesz przekonany, że minęły dwie godziny, by okazało się, że położyłeś się dokładnie trzy temu. Znów zrobiono cię w balona i zaczynasz podejrzewać jedenastą, że wypchnęła dziesiątą z grafiku. Nic to. Pół na południe - trzeba zjeść śniadanie, obiad, deser - właściwie nie do końca wiadomo, jak to nazwać. I chyba dziś także nie położysz się zgodnie z planem, ale odespałeś, a to pozwala ci cieszyć się porankiem/południem/dniem, a za chwilę oby i wieczorem.

Wychodzisz z domu - nawet nie tak zimno, za to całkiem ciemno jeszcze i ten księżyc, majaczący nad dachami, tak samo wczorajszy, jak krzyczący na dwie sąsiednie ulice ludzie pod pijalnią piwa (i wódki). Bo choć o tej szóstej prawie wszystko, co ośmiela się wydawać dźwięki, zdaje się krzyczeć, to jednak oni rozdzierają się naprawdę. Może uszy mają pełne piwa - gdy masz uszy pełne piwa, to nie słyszysz nic.

Wracasz. Jest mlecznie-mglisto-biało-buro-sennie. 

Wstajesz - (tak, tak, pomimo, że już wyszedłeś i wróciłeś, wstajesz dopiero teraz) - słońce! Po długiej absencji tegoż, naprawdę cieszysz się na jego widok. Bo człowiekowi potrzeba koloru i światła. 

Nowy rytm jest nieco derytmizujący. Bo kiedy po południu się lekko zdycha, trudniej jest myśleć o tym, o czym jednak myśleć trzeba. Dlatego też próbujesz te klocki poskładać, by nie brakło siły na życie, na wszystkie te prozaiczne i niezbędne kwestie, które wiszą ci nad głową. 

A humor z nastrojem huśtają się w najlepsze. A niech im tam, dobrej zabawy...

poniedziałek, 3 grudnia 2012

Veni! czyli... Die Frühstückszeit

I znów obrót. I znów do czasu, w którym całe stworzenie woła veni!...
Z nadzieją. Z wiarą. Z pragnieniem. I z lękiem. 
Każdy moment ma swoją specyfikę. Obecny przesiąknięty jest wielką tęsknotą i wołaniem. Wołaniem od świtu, a właściwie od przedświtu. Od "zanim cokolwiek się zacznie". Od już. 

To także czas, w którym następuje synchronizacja rozpoczynania dnia, dzięki czemu wreszcie można zjeść z kimś śniadanie. Ze wspólnych posiłków chyba najbardziej lubię śniadania, kiedy zaczyna się dzień z drugim, kiedy najpierw jest razem, by za chwilę można było rozejść się do swoich obowiązków. Nie odwrotnie. Nie jak co dzień. Nagle poranki przestają być puste. Tak rzadko pojawia się ta święta możliwość radości z człowieka na dzień dobry!

Czasem radość zostaje niespodziewanie pomnożona i to nie tylko dlatego, że z samego rana poczęstowano cię naleśnikami, ale ponieważ dzieje się dobrze, ponieważ wreszcie zabłysło światło tam, gdzie było tak ciemno! 

Zbiegasz po schodach, skrzypiących, kamienicznych, pachnących odwieczną wilgocią i czujesz, jak wyrywa się z ciebie dziękuję!, którego nie sposób powstrzymać...  

piątek, 30 listopada 2012

permanentna obserwacja

Piwo lepsze jest z sokiem imbirowym, niż z malinowym. Zdecydowanie. 

A dziś natchnęło mnie na śledzie, którymi żywię się niezwykle rzadko. I odnoszę wrażenie, że to za sprawą Ewangelii z dnia. No i apetytu, rzecz jasna, też.

Wczoraj wyrecytowano mi, ponoć zaczerpnięty z jakiegoś filmu, tekst:
 obserwator zawsze jest sam. 

Wybuchnęłam śmiechem i pomyślałam, że tak - to jest prawda. 
I nie do końca wiem, jak to działa - im bardziej jesteś sam, tym więcej obserwujesz, czy przeciwnie, im więcej obserwujesz, tym bardziej zaczynasz się wycofywać? 
Na pewno jest to dla mnie spostrzeżenie ciekawe... A nawet uświadamiające.

Bo czasem chciałoby się stanąć gdzieś z boku, za marginesem, zapalić papierosa i patrzeć. Tylko, że się nie pali, bo to nie daje nic, poza pogarszającym się zdrowiem i odpływem dużej ilości gotówki. No i zniewoleniem na skutek błędnego mniemania o wolności własnej.
Więc się nie pali. Ale obserwować nie przestaje (to chyba też w pewnym sensie nałóg). I bez papierosa można patrzeć i uśmiechać się pod nosem, albo wywrócić kilka razy oczami. 
Usłyszałam pytanie, czy czasem nie czuję się tym zmęczona. Czasem się czuję i czasem chcę przestać. Przestać obserwować, myśleć, wyciągać wnioski. Choć na chwilę. I najczęściej się nie da wcisnąć upragnionej pauzy. Ale jest lżej, gdy człowiek się wysypia oraz kiedy próbuje odwrócić swoją uwagę od natłoku myśli, zajmując się czymś absorbującym. 
Dzięki tym dwóm przedsięwzięciom łatwiej jest przyjąć kolejną porcję wniosków, jaka spada na głowę niebawem.
I jest coś jeszcze. A właściwie bardziej Ktoś, niż coś. 
Można całe to obciążenie oddać. Wypuścić z rąk. On przyjmie, ile by tego nie było. 
Jestem Mu za to szalenie wdzięczna.


czwartek, 29 listopada 2012

thanks to N.

Jasne, że przyjaciele są po coś.

Zwykle chyba po to, aby mogli wpaść do ciebie, lub abyś to ty mógł wpaść do nich.

Dzięki przyjaciołom dzieje się dużo rzeczy. Bardzo drobnych i bardzo ważnych:
- podłoga jest wreszcie umytą podłogą, 
- "winne szklanki" znów czynią swoją powinność (kieliszków wciąż brak),
- i dużo by mówić.

Ogólnie dzięki ich obecności czujesz się mniej zmęczony sobą, czyli, być może, bardziej gotowy do pracy. 

Bo dobrze jest cieszyć się z kimś. Pomimo problemów, które ma i ktoś i ja. 
Dobrze jest zjeść razem orzeszki, popić winem, bardzo delikatnie pomarudzić, bardzo głośno śmiać się i doczekać następnego dnia. 

Dobrze, że są ludzie, razem z którymi można patrzeć. 



środa, 28 listopada 2012

czekam i wiem*

Na przededniu Czasu Oczekiwania uczę się właśnie tego - czekać. Równocześnie odnoszę wrażenie, że całe życie tym właśnie jest - czekaniem. Zatem, ucząc się czekać, uczę się żyć, skoro czekanie=życie, lub też życie=czekanie, kolejność nie ma tu znaczenia. 

Niełatwa sztuka! I żyć, i czekać, i czekać, i żyć.

I niewiele wspólnego ma z poczekalnią, w której każdy zwyczajnie się nudzi i próbuje zabić nieznośny czas. Uczę się czekać czynnie, nie w bezruchu, ale robiąc to, co mogę, nie myśląc zbyt wiele o tym, co mnie w tym momencie przerasta. Uczę się nie obrażać, gdy czeka się długo, nie trwać bezczynnie i nie tylko po to, żeby coś robić, bo coś robić trzeba, ale też po to, że to wszystko także jest ważne. 

Gdyby tak zamierać w bezruchu wraz z każdym w miarę ważnym czekaniem, prawdopodobnie większość nie robiłaby nic. 

Już czas.
Czas, by się zbliżać, by nie stać w miejscu.

Czas zalać kawę...;) Też. 

wtorek, 27 listopada 2012

tylko tyle, ile muszę wiedzieć

Świat śpi, choć nie do końca i nie całkiem. Co kilkanaście minut z któregoś mieszkania wybiegają na świat czyjeś kroki, w zamkach trzeszczą klucze. Dzień zaczął się dziś wcześniej, niż zwykle. Wcześniej, niż teraz. W nocy. Ciemno. Myślenie jakieś takie... jak szalik wyciągnięty przed chwilą z kałuży. Dzień ten, jak każdy, ma realne szanse być dobrym dniem. Choć sny takie dziwaczne, nieuspokajające, może też zmęczone...

Czasami ma się lekko dość bycia permanentnym obserwatorem siebie, innych, świata, innych, świata, siebie. I wyciągania wniosków, tak niezbędnych do życia. A może to wszystko to tylko kwestia smogu nad miastem, że bywa się takim przydżumionym... 

Wtorek, Roku Pańskiego jeszcze 2012, z widokiem na granatowe niebo. I na jakąś, niewątpliwie, przyszłość.

poniedziałek, 26 listopada 2012

a poza tym

Kiedyś Pan Adam N. był nieco młodszy, a ja nie miałam zielonego pojęcia o niczym. Czyli o wszystkim. 
Z tych właśnie czasów jest to. 

Dziś dziękuję Bogu za pomidorową made by my Mum. To jest mój sens tego wieczoru.

Humor jest jak kobieta - bardzo zmienny i żyjąc należy po prostu żyć,  zaś humor bardzo często częstować ignorancją. 

Próbuję nie wsiadać do windy z innymi ludźmi. Chwilę na przestrzeni pięter lepiej spędzać bez sąsiadów i jakichś przybyłych. W przeciwnym razie musisz gapić się na własne - znów brudne - buty, ewentualnie na buty tego obok, by nie wlepiać bezsensownie wzroku w czyjąś twarz i by zapomnieć, że jest was wszystkich tu dwa razy więcej, niż powinno. (Takie wrażenie daje lustro). 

sobota, 24 listopada 2012

homo est

Człowiek, jaki jest, każdy widzi. Nie każdy? ...

* * * 

Miron Białoszewski

"My rozgwiazdy"

To nie tylko
zgubione włosy.

Opuszczone miejsce
często boli.

Mnożymy się
ucięci
tęsknotami.
- -
Jesteśmy rozgwiazdami.
- -
Nie odgrodzeni od niczego.
Rozgubieni.

czwartek, 22 listopada 2012

pomiędzyświat i co dalej

Mistrzostwo stawiania rozkroków. Mistrzostwo bycia pomiędzy. Czyli nigdzie. Czyli wszędzie. Czyli trochę tu, trochę tam. Przeszłość-teraźniejszość-przyszłość. Teraz jest mi dobrze tu, gdzie jestem. Co do reszty zaś, nie wiem nic i próbuję się nie domyślać, by nie stracić tej chwili. By nie przepadła. Próbuję nie zaglądać przez dziurkę od klucza, nie szukać w szafie gwiazdkowych prezentów, nie rozpędzać się tak, by później nie dało się już wyhamować. Zabawa w chowanego, z szukaniem w zwolnionym tempie. Ale wciąż z ciekawością dziecka.

Życie jest bezdennym ogromem, który albo przeraża, albo zachwyca, a może jedno i drugie za jednym zamachem. Przywykliśmy do schematów, do autobusu o siódmej dziesięć, hejnału w południe, wody w kranie, wschodów i zachodów słońca. I nagle – pstryk – uświadamiasz sobie, że to wszystko to tylko oczywistość pozorna. Rytm, dzięki któremu czujesz się bezpieczniej, dzięki któremu odnosisz wrażenie, że wszystko jest w normie. Lubimy niespodzianki, ale nigdy w nadmiarze, nigdy za często i nigdy ponad nasze możliwości. A gdyby ktoś nagle powiedział ci, że jutro nie będzie wschodu słońca, nie będzie wody w kranie, nie będzie autobusu o siódmej dziesięć?...

Niezależność człowieka jest tak bardzo zależna, że kiedy to sobie uświadomisz, speszony robisz krok do tyłu, z tą samą tremą, którą odczuwałeś na pierwszym publicznym wystąpieniu, mniej więcej w czasach przedszkolnych.

Potrzebujemy więc małych przestrzeni, ścian, oddzielnych pokoi, domów, ulic i miast, żeby się nie rozbić o przestrzeń. Potrzebujemy minut, godzin, dni, miesięcy i lat, bo nasze przyrządy pomiarowe szaleją na sam dźwięk słowa „wieczność”. Potrzebujemy tych swoich przegródek, zupełnie jak sztućce w szufladzie.

A może... Może przychodzi taki dzień, w którym trzeba z szuflady wypełznąć? Popatrzeć dalej, niż tylko na horyzont, trochę wbrew własnej krótkowzroczności. I zapytać Kogoś, co tak naprawdę widzisz...





wtorek, 20 listopada 2012

z szarówki

Tramwajom zmieniono bieg. I znów okazało się, że jesteśmy sentymentalni. Ósemka zawsze jeździła tędy, właśnie tam, sam Szewczyk Dratewka to pamięta. I tylko nikt nie pamięta Szewczyka Dratewki, choć niektórzy twierdzą, że widzieli go kilka razy, zeszłego lata – zbierał na coś w okolicach dworca. Możliwe, że na wakacje. Całe życie w jednym Grajdołku – to musi znudzić się każdemu. Przychodzi dzień i do listy spraw dopisujesz: wyjechać. (Pomiędzy: kupić mleko i wysłać list). I odkładasz na później, jak stertę prania.
Bo dokąd? Mamy tu iście londyńskie klimaty – Grajdołek tonie we mgle już ósmy dzień w tym tygodniu. Londyn więc odpada. Poza tym – tyle tam nas... Wyjechać... To jutro. Najpierw kupić mleko.

Lodówka solidaryzuje się z aurą za oknem – obrosła lodem. Czas zrobić jej lato. Sobie – kawę.

Jestem tutaj, bo to jest moje „tymczasem”, a może raczej „tymmiejscem”. Punkt zaczepny, sam nie wiem, na jak długo. Nie wiem, czy chcę wyjeżdżać, zostawiać przyjaciół i Grajdół, który przecież lubię (z wyjątkiem lipca i sierpnia, ale to zaledwie cztery dwudziesteczwarte roku). Na pewno nie teraz. Nie już. Muszę jeszcze kupić mleko.

Coraz częściej zastanawiam się, co dalej i coraz rzadziej (Bogu niech będą dzięki!) pytają o to inni. Czy człowiek naprawdę jest przywiązany do miejsca? Może do ludzi, a może... Jesteśmy sentymentalni. Ósemka nie jeździła tędy nigdy dotąd. Zawsze tam.

Mieć w sobie wolność i otwartość na to, co się wydarzy. Na słońce, na deszcz, na mgłę, na krótkie i długie dni, na wariactwa zwyczajnego tygodnia i bardzo podłe nastroje. Na poważne rozmowy i pogadanki o niczym. Na czas, któremu nie wyznaczasz granic i na miejsca, które są poza twoimi granicami. Mieć gotowość zostać. Mieć gotowość odejść. Być wolnym, choć bez samowolki. Nie oczekiwać, że stanie się tak, jak przypuszczasz i nie być rozczarowanym, gdy jest nie tak, jak sobie wyobrażałeś. Być gorliwie zaangażowanym, nabrać lekkiego dystansu, potrafić radośnie rezygnować. Bez złorzeczeń. Kupić mleko. (...) Wysłać list. Wyjechać?

Może nie trzeba. Może z kupić mleko przeskoczę jednym susem na wysłać list. Może też nigdy nie kupię mleka, żeby nie musieć wyjeżdżać...
A może zamiast kupić mleko, lepiej wydoić krowę? Jesteśmy sentymentalni... 



poniedziałek, 19 listopada 2012

na koniec doby trzy grosze

Czasem najlepiej się leży w łóżku. Czasem właśnie tam wszystko jest na swoim miejscu, jak trzeba - ręka, noga... (mózg na ścianie). I cały ja.
Czasem trzeba też wstać i na kilka godzin poczuć się lepiej. I nawet się człowiek poczuwa. Siła woli, choć brak siły?
Czasem warto wyjść za próg, by przekonać się, że jednak nie jest tak zimno.  I aby przekroczyć progi Innych Domów. 

Skończyło mi się lekarstwo apteczne.

A życie to cała talia wyborów. Bez gotowych rozwiązań. Nie - nie można oczekiwać, że ktokolwiek powie ci, kim masz być, jak masz żyć, od A do Z, nie można tego oczekiwać, żądać, nie można czekać. Trzeba szukać, pytać, drążyć, ufać, myśleć i wysypiać się trzeba. I modlić do Anioła Stróża, żeby znów cię obudził. Może to nie jest ta rola, o której mój Stróż Anioł marzył, ale trzeba mu przyznać, że się sprawdza. Jaki człowiek, taką rolę ma i Stróż. I może nie ma mi za złe, że inni Stróżowie mają ambitniejsze zadania? :)




sobota, 17 listopada 2012

przez i do

przez Światło 

i do Światła

bo jestem 

tylko 

dzieckiem we mgle
 




środa, 14 listopada 2012

wtorek, 13 listopada 2012

ja mieszkam tu

Oglądam i czytam. Relacje z niedzieli. Rok temu, kiedy 11 listopada przypadał w piątek, pomyślałam, że piękne to święto - można spokojnie przejechać rowerem przez wyciszone miasto. (Nie  żyję w Warszawie). W tym roku nie miałam szczególnej okazji, by pomyśleć o czymkolwiek, poza życiem własnym i około własnym. I tak oto dziś nadrabiam zaległości niepodległościowe. 

Nie lubię mieszać się w politykę, na której - po pierwsze - się nie znam, a która - po drugie - jak obserwuję, jest bardzo brudna. Zauważam również, że osoby emocjonalnie angażujące się w kwestie polityczne (abstrahując od zajmowanego przez nie stanowiska w sprawie), mają skłonność do przyjmowania postawy moja racja jest mojsza, niż twojsza. A właściwie to najmojsza. Nie wiem, jak to jest u innych narodów, ale u Polaków obserwuję pewną zawziętość w nawracaniu innych na "właściwe" ścieżki polityczne. Osobiście, wolę przy świątecznym stole rozmawiać o tym, co tam u ciebie, albo przynajmniej co dobrego, niż chłonąć potoki frustracji, narzekania i upierdliwego do granic refrenu, że "w tym kraju nigdy nie będzie dobrze".

Gdy zaczynam się zastanawiać nad tym, jak faktycznie jest, czuję, że mam jeden problem więcej. Spory problem. Bo jaka jest nasza pozycja w świecie, jak wygląda nasza gospodarka, co będzie za kilka, kilkanaście, kilkadziesiąt lat, gdy już, a na domiar złego wciąż i od dawna nie jest dobrze.
Tylko co moje myślenie w tej kwestii zmieni? Raczej niewiele. Trzeba żyć, trzeba coś robić, trzeba się starać stanąć na nogi i nie analizować każdej rzuconej pod nie kłody, chyba że pojawia się możliwość, by nie było następnej.

Nie mam w nosie tego kraju. Nie mam w nosie tego, jak będzie się tu żyło nam i dzieciom mojego pokolenia, ale kiedy zaczynam się czuć cholernie bezradna, przestaję analizować. Dla własnego zdrowia psychicznego. By mieć siły następnego dnia wstać z łóżka. 

Bo ja lubię ten kraj, jestem całym sercem właśnie stąd. (Tutaj jestem, gdzie byłem, gdzie się urodziłem.../pan Turnau). I myślę, że wielu ludzi też tak ma. Wyjeżdżają, bo muszą. Wyjeżdżają, bo nie mają sił. Wyjeżdżają, bo Polacy bardzo skutecznie potrafią zabijać poczucie patriotyzmu u innych Polaków. Jesteśmy dziwnym narodem... 

Marsze. Zamieszki. Podział, podział, podział. Nawet Święto Narodowe wszystkich Polaków można wykorzystać do tego, by wyostrzać podziały, niezgodę i niechęć, które są między nami. I nie chodzi o to, by dać zamydlić sobie oczy i udawać, że jesteśmy jednością. (Swoją drogą, zastanawiam się, czy w ogóle kiedykolwiek byliśmy...) Ale choć raz nie dawajmy sobie po łbie.

Nikt nie szanuje tego, kto nie szanuje sam siebie. Nikt nie szanuje Polski. 
Przykre. 

A to przypomniało mi się jakoś przy okazji: mieszkam w Polsce.


poniedziałek, 12 listopada 2012

re-animacja

Myślę i nie wiem, czy jestem więc, czy pomimo. 
A może a jednak?

Natłok myśli bardzo różnych to tak, jakbyś stanął pośrodku ruchliwej ulicy - przed tobą tramwaj, za - sznur samochodów. Coś odjeżdża, coś nie może się ruszyć. I słyszysz tylko gwizdy - w jedną i w drugą stronę. I musisz bardzo uważać, by nie wpaść pod którąś myśl, zwłaszcza pod tę, która jest jak walec. Nie możesz też żadnej dać się rozjechać, choć wiele z nich trąca cię mimowolnie. Zaczepnie. 

Tysiąc myśli to jak wypuszczać w przestrzeń bańki mydlane - patrzeć, dokąd polecą i czekać, aż pękną, choć może zdążą wcześniej na chwilę pobyć gdzieś obok - kolorowe, ładne, ale takie nieuchwytne. Czasem wypuszcza się je właśnie po to, by mogły polecieć, by zmaterializowane pękły, by więcej już ich nie było.

Tysiąc myśli. Animowane tło dla tego, czym żyjesz i co robisz. Tak, jak ulica jest tylko tłem, tylko tym, przez co przechodzisz, nieraz wielokrotnie, ale nigdy po to, by zostać na zawsze.
Tło, którego animacja nieraz bywa bardzo szybka - migocze jak światło pomiędzy szczeblami, gdy w słoneczny dzień przejeżdżasz wzdłuż drewnianego płotu. 

Film animowany bez pauzy. Bez stopu. Można ściszyć, pogłośnić, przewinąć, ale mechanizmu nie zatrzymasz. Biegnie z tobą, jak taśma filmowa. 




sobota, 10 listopada 2012

mam nie byle jakie, bo...

...południowo-zachodnie okna...
na mgłę. na młodość, (...), na teatr i na niespełnienie... 
pozory mądrości 
i naprawdę się staram. 

[normalnie - ja, kursywą - Pan Turnau] 




czwartek, 8 listopada 2012

poniedziałek, 5 listopada 2012

o obrotach sfer nieniebieskich

Przychodzi czas, w którym z niesmakiem myślisz: tutaj już byłem.
Zataczanie kółek. Przewrót w tył. Nieprzyjemne, niczym dobrze ci znane: wracasz na START, nie pobierając premii...
Kiedyś uświadomiono mi, że ludzkie wydarzanie się ma charakter spiralny, sprężynowy - poruszasz się po okręgu, raz na jakiś czas lądując tu, gdzie, zdaje się, kiedyś już byłeś, ale tak naprawdę o pełny obrót dalej. To nie jest już ta sama sytuacja - jesteś starszy, powinieneś być mądrzejszy, być może masz więcej sił, choć niekoniecznie. 

Przychodzi czas, w którym masz wrażenie, że siada ci zasilanie. W efekcie wyłączasz kolejne elementy swojej aktywności, ograniczając się do minimum - ora et labora - choć i to  nie idzie łatwo.

Przychodzi czas, w którym nie masz czasu i zbyt wielkiej siły na ludzi. I nie znaczy to, że nagle przestają być ważni, albo że nigdy nie byli, ani nawet, że chwilowo nie chcesz o nich pamiętać. Po prostu potrzebujesz kilku dni, żeby znów złapać grunt pod nogami, by móc po tym uchwyconym na nowo gruncie wrócić do swoich bliskich. 

I już wiesz, że to nie jest czas beznadziejny. To jest życie, które potrzebuje momentów na przepakowanie bagażu. Na zostawienie za sobą wszystkiego, co zbędne, a co wciąż zawadza. 

I nie jest to czas rozmów, wyjaśnień, dyskusji, ani też dogłębnych analiz. 
Raczej czas na naukę własną. Studiowanie u boku swojego Naukowego Opiekuna, z Jego nieustannym wsparciem, ale bez odkrywczych podpowiedzi i szczególnych czynności motywujących z Jego strony. 




niedziela, 4 listopada 2012

isn't it?

W wolnych chwilach ścigam się niebieskim samochodem, który coraz płynniej przemyka po trasach na wyświetlaczu mojego starego telefonu. Lepiej wchodzę już w zakręty, rzadziej brnę poboczem. Poprawiam czasy. 

Jak w życiu, czyż nie? 

wtorek, 30 października 2012

koniec w środku

Pójść spać w październiku - obudzić się w Adwencie... Trochę tak się człowiek czuje, gdy w niedzielę o piątej, albo też czwartej rano (w zależności, czy stary czas uważasz tylko za stary, czy raczej za wymarły i już nieistniejący),  budzi się w nadzwyczajnie jasnych okolicznościach. Wszystko zostało  już wyciszone (a może i wszytko zostało już powiedziane), uspokojone, przykryte szczelnie i delikatnie, niczym małe dziecko, po wieczornej kąpieli. Patrzysz na krajobraz, który cię zaskoczył, choć przecież jesteś jego częścią - odczuwasz to bardzo wyraźnie. Warstwa śniegu spoczywająca na wszystkich elementach świata - to jakby nagle (K/k)toś wyłączył dźwięk i zgasił światło, byś wreszcie mógł odpocząć. Dostałeś szansę śródkońca - końca w środku, bezwładnego zamknięcia oczu i uspokojenia tego wszystkiego, co tętni w tobie życiem zbyt intensywnie. Śnieg jest niemy - bardzo dobrze prezentowałby się w czarno-białym, bezgłośnym filmie. Śnieg pada bezszelestnie. Możesz go dotknąć, zobaczyć, poczuć i posmakować, ale nigdy nie usłyszysz jak ogarnia cały świat. Śnieg jest dobrym obserwatorem - bo dobry obserwator patrzy i milczy. Dużo wie, ale nie mówi o tym. Jest trochę nieosiągalny, co może naprawdę zaskakiwać, bo przecież wszyscy go znamy -  mokry, zimny, lepki, nieprzyjemny. Nieznośnie klei się do butów. Znamy go powierzchownie, w rzeczywistości nie wiedząc o nim nic.


Czy nigdy nie miałeś wrażenia, że ten, kto wie najwięcej, najmniej się odzywa? Wiesz, że wie, bo widzisz to w jego oczach.  Nie są, jak rentgen - nie wpełzają inwazyjnie pomiędzy twoje kości. Są po prostu pełne, tak pełne, że dopowiadać już nic nie trzeba. 

Czasem chciałbyś, by Ten, Kto rzeczywiście wie wszystko, czyli w Jego przypadku dokładnie tyle, ile trzeba (maksimum=minimum...), odezwał się niezwłocznie. 

A jednak wystarczy, że patrzy. I widzi. I wie. I ciągle czujesz na sobie to pełne po brzegi spojrzenie. 
Tak pełne, że nie trzeba już nic wyjaśniać. Tylko oderwać swój wzrok od ziemi i odważyć się spojrzeć w Pełnię, jak w lustro. 

Nie zerkać, a popatrzeć. Zatrzymać się tak, jak zatrzymuje się świat pod śniegiem. W dostojnym milczeniu.



sobota, 27 października 2012

brejwhart

Bo jednym z najgłębszych i najintensywniejszych pragnień człowieka jest wolność. Tylko czasem, tak myślę, błędnie się ją definiuje. Ludzie z grubsza wiedzą, czego chcą, ale zupełnie nie mają pojęcia, co to właściwie znaczy. Chyba każdy chce być szczęśliwy, ale zapytaj o konkret... Tu już nie każdy ci odpowie. A część rozwinie wątek tak dziwacznie, że zaczniesz się zastanawiać, co ich wizja ma wspólnego ze szczęściem.

Każdy umiera, nie każdy naprawdę żyje ...

Takie jest życie... Czyli jakie, przepraszam? Z moich obserwacji wynika, że jest niekończącą się litanią pytań. Na niektóre znasz odpowiedź i ona jest w miarę stała, na inne nie ma jednej odpowiedzi, na jeszcze inne (póki co) nie ma jej wcale i nikt nie da ci gwarancji, że takową kiedykolwiek znajdziesz. Ale pytać trzeba. Siebie i nie tylko siebie i prawie o wszystko, a często i w kółko o to samo. Bo raz udzielona odpowiedź po pewnym czasie blaknie i łatwo jest zapomnieć, albo przymknąć oko na to, co jeszcze wczoraj uznawałeś za największą słuszność. 

A z ważnymi, życiowymi wyborami, jest trochę jak listą obecności - mniej ważne jest, że zdeklarowałeś oficjalną przynależność do czegoś, bardziej - czy codziennie się pod tym podpisujesz i gdzie jesteś, kiedy nie tutaj, gdzie należysz?

Żyje się trudno. Jeśli ktoś ma inaczej, to poważnie zastanawiam się, czy to naprawdę jest życie. 
Jedynym sensownym sposobem patrzenia na problemy własne jest dla mnie postrzeganie ich w kategorii: teraz muszę przez to przebrnąć - potem będę silniejszy i nie będzie to już robiło na mnie takiego wrażenia. Trudność=próg do pokonania. Kiedy masz ich już kilka za sobą, mniej przejmujesz się tymi, które dopiero się pojawią.

Chociaż sielany naprawdę nie ma. Każdy ma ją własną - tę niesielanę, pełną progów, z których o niejeden wypieprzysz się bez cienia wdzięku. 

Dobrze jest czasem spędzić ze sobą całe mnóstwo minut. Po takim czasie wiem, że nikt nie wyprowadzi mnie z równowagi tak świetnie, jak robię to sam... 

***

I jeszcze kilka słów o pogodzie: zimno. Wieczorem powietrze nabrało już tej swojej dojrzałej przejrzystości. Po wyostrzeniu obrazu zaczyna zwykle wiać wiatr i wiesz już, że oto znowu wślizgnąłeś się w czas, w którym po prostu się czeka. Może monotonnie, ale przynajmniej śniadania smakują wtedy lepiej. Zaczyna się czynne czekanie. Bo bierne do niczego zupełnie nie zbliża, a jeśli się nie przybliżasz, to i czekać nie ma sensu. A i tak tyle rzeczy wydarza się nagle, bez listu uprzedzającego, bez odliczania. 

Wielka jest ludzka tymczasowość i nieprzewidywalność. Siedzimy po uszy w obydwu. I dobrze. Gdybym wszystko wiedział, a w dodatku na zawsze, zwariowałbym niewątpliwie, a być może i nieodwracalnie.   


środa, 24 października 2012

wafelek

Kiedy nie masz już siły, by kochać siebie samego, inni są chyba po to, aby mogli wtedy kochać ciebie. I nie wiedzieć czemu - kochają, choć na wejściu z impetem kopnąłeś w ich drzwi. Z Panem Bogiem sprawa jest jeszcze bardziej niepojęta - Jemu wielokrotnie zdemolowałeś mieszkanie, a On ciągle trwa przy swoim. I bierze twoje ręce w swoje i pokazuje, że ręce nie są po to, by niszczyć.  

* * *

Dostałam od starszej pani w mpku, wafelek w czekoladzie. I życzliwość. I uśmiech. Życzliwy uśmiech lepiej smakuje od najlepszego wafelka.



wtorek, 23 października 2012

czekanie na windę

Dzień bez sensu - jak czekanie na windę. 
A potem dzień drugi. Szaro. Prowadzę polemikę z samym sobą na temat: czy wstawać z łóżka w godzinie, w której powinnam zeń się podnieść, czy zwlekać ze zwleczeniem się maksymalnie długo? Dyskusję kilkakrotnie przerywa gruchanie gołębi - są dostatecznie blisko, by je słyszeć i dostatecznie daleko, by przepędzić je machnięciem ręki oraz dostatecznie głośno, by nie myśleć o nich zbyt dobrze.
Ostatecznie jednak wstaję.
Szaro. 
Rezygnuję z zabrania ze sobą roweru, a może raczej nie pozwalam, by rower mnie zabrał. Jazda ulicami wymaga ode mnie maksymalnej koncentracji - nie potrącić pieszego, nie wjechać pod auto, zwracać uwagę na światła, znaki, nie wjechać w pechowe już raz tory tramwajowe... Wciąż mało mi ścieżek rowerowych i wciąż za dużo pieszych na ścieżkach. I wciąż konieczne przewidywanie, w myśl zasady bardzo ograniczonego zaufania... Chwilowo nie potrafię podołać takiej koncentracji, więc rower zostaje. Nie lubię jeździć po Wro. Z wyjątkiem niedziel.

Dziś poniósł mnie autobus. Bujacz miejski. Wlokący się, stary smok. 

Są dni, w których życie mierzy się rozkosznym rozmachem - wielkimi, odważnymi krokami.
Obecny mój rozmach jest czymś na kształt kiwania w bucie najmniejszym palcem lewej stopy. 

Gdyby nie ludzie... ich życzliwość jest jak zastrzyk pobudzający. Bywa, że pojawiają się niespodziewanie i na bardzo krótko, w chwilach, kiedy już mi się odechciewa.

Szaro. 
Bo są dni, kiedy człowiek chciałby się wcisnąć pod podłogę i zapomnieć, że żyje. Owinąć swoje egzystowanie w jakiś atrakcyjny papier, zapakować i podrzucić komuś innemu z dopiskiem: żyj za mnie, albo: zrób z tym, co zechcesz. 

Myślę, że każdy przeżył to przynajmniej raz. 
Pytanie: czy gdybyś zobaczył, jak ktoś z twoim życiem robi znacznie więcej pożytku, niż ty sam, o wiele bardziej się nim cieszy i lepiej je wykorzystuje, nie zapragnąłbyś mieć go z powrotem?  Bo już wiedziałbyś, co należy z "tym wszystkim" zrobić...

Cała trudność polega na tym, by samemu, na własną rękę i własnym wysiłkiem dokopać się do wszystkich możliwości, które są mi dane.

Wbrew temu, że zdarzają się jeszcze ewakuacje do schronu pod podłogą oraz dni głupie, jak czekanie na windę...


niedziela, 21 października 2012

oddychać dźwiękiem

Ze wszystkich dziedzin kultury i sztuki najbardziej nie wyobrażam sobie życia bez muzyki. Może dlatego wciąż zazdroszczę wszystkim dobrym muzykom, że ja nie jestem ani dobrym, ani żadnym. I pewnie dlatego wciąż myślę, że kiedyś nauczę się na czymś grać tak porządnie, jak tylko zdołam. Dla siebie samej. Dla własnej przyjemności. I między innymi dlatego chciałabym mieć pianino. Jeśli ktoś spełnia marzenia innych, to uwaga, uwaga: PIANINO. Bo dla fortepianu musiałabym wybudować drugi dom... 

Dźwięków nie da się niczym zastąpić. Pomiędzy poszczególnymi gałęziami sztuki istnieje pewien rodzaj nieprzekładalności. Można się zaledwie odwoływać, szukać odniesień, nawiązywać do tematu, ale nigdy nie zapiszesz melodii obrazem, tekstem, zdjęciem. Tak, jak nie zaśpiewasz obrazu, ani fotografii. Dlatego do pełni szczęścia potrzeba i jednego i drugiego i trzeciego. A przynajmniej muzyki.




Życie jest muzyką...
Myślę, że tak w istocie jest oraz że tak będzie również w życiu po życiu - kawał dobrej muzyki, w którą zanurzysz się bez reszty. Wszak Bóg Jest Najlepszym Kompozytorem. Nie tylko nie pozwala sobie na najdrobniejszy fałsz, ale i stwarza tak kosmiczne (i to dosłownie) harmonie, że wyczuwa się je każdą komórką ciała. Każdym nerwem. Że dosłownie wszystko się w tobie cieszy. Że odczuwasz zachwyt w małym palcu lewej ręki. 

A więc, jak wspomniałam, nie jestem muzykiem. I to jest smutne, bo muzyka to ten rodzaj spełnienia, który przemawia do mnie najbardziej. Ale z drugiej strony, nie ma co się smucić za długo. Jest nadzieja, że muzycy potrzebują innych ludzi - niemuzyków i że gdybyśmy wszyscy grali i śpiewali, umieralibyśmy z tęsknoty za obrazem, książką, dobrą kuchnią i sprawnym silnikiem samochodowym. 

Wyczuwam wdzięczność względem ludzi, którzy są w czymś naprawdę dobrzy i nie chowają swych zdolności do szuflady. To dobro, które dajesz z głębi siebie innym jest przyjemne i dla ciebie i dla innych - to jedno z głównych radosnych współbrzmień na tym łez padole.

Sztuką jest oddawać siebie mądrze, z poszanowaniem siebie samego i drugiego człowieka, którego najpierw trzeba zapytać, czy chce przyjąć to, co dla niego masz. Sztuką jest zrozumieć, że niczego nie da się nikomu wcisnąć na siłę, że podstawowym prawem człowieka jest powiedzieć: nie chcę, idź sobie. Funkcjonujemy właśnie tak - przyjmując jedno i odrzucając drugie. Według uznania i woli. Dlaczego więc wciąż tak trudno nam zrozumieć, że Pan Bóg nie wlezie z butami w naszą globalną egzystencję, jeżeli się Go tam nie zaprosi i nie zachce przyjąć? Najbardziej Subtelna Trójjednostka ma do mnie największy szacunek ze wszystkich - o wszystko mnie pyta, czy chcę. To wystarczający powód, aby szanować siebie samego oraz aby być Stwórcy wdzięcznym. 





 


czwartek, 18 października 2012

Creator of heaven and earth

Żałuję, że nie ma takiej wyszukiwarki, która potrafiłaby znaleźć piosenkę po śladowych ilościach ścieżki dźwiękowej, która drepcze miękko, ale zdecydowanie po moich zwojach mózgowych, spomiędzy których nie jestem w stanie wydobyć ani nazwy wykonawcy, ani tytułu.

Jestem natomiast w stanie wydostać z mojej głowy bardzo dużo różnych myśli, które czasami, ku mojemu zaskoczeniu, komponują się wdzięcznie w spójny obrazek.

Człowiek nosi w sobie drugie dno, niesamowicie głębokie, w które bardzo długo boi się wdepnąć. A i kiedy już wdepnie, strach nie znika całkowicie. Przeobraża się w totalną niepewność, od której odchodzi zielona, zaskakująca drzemiącym w niej życiem gałązka, że tędy droga, że trzeba iść głębiej.

Z życiem jest trochę jak z Narnią. Odkrywasz coś, co cię przerasta, co wydaje się zupełnie niemożliwe, ale przecież jest, to już wiesz. I tylko nie wiesz, jak wyjaśnić komuś, co odkryłeś, jak się tym podzielić, bo tajemnica, choćby była najlepszą tajemnicą, zawsze trochę gryzie i gniecie od środka, tak, że chciałbyś pokazać komuś to, co sam widzisz.

Ale nikt nie ma twoich oczu i nie zobaczy tego, co ty, a na pewno nie tak, jak sam to dostrzegasz.
No, może poza Jednym.

Trudno dzielić siebie z Kimś, kto Jest tak bardzo inny, tak bardzo niezrozumiały, niepojęty.
Trudno jest oddawać siebie, a jeszcze wcześniej – trudno jest przyjmować. To trochę, jakby ktoś postawił przed twoimi drzwiami wielką paczkę, nacisnął na dzwonek i... Otwierasz i widzisz, co dostałeś, nie wiedząc od kogo, ani dlaczego i czy to aby nie pomyłka. I węszysz podstęp. Albo nie możesz uwierzyć. Ogólnie nie wiesz, co jest grane.

Im więcej zauważam, tym bardziej dociera do mnie, jak wielu rzeczy nie rozumiem, nie wiem, ile mnie przerasta. Może to jakieś echo sokratejskiego wiem, że nic nie wiem?

Mam nieodparte wrażenie, że przestrzeń, w której obracamy się na co dzień, nie jest przestrzenią ani jedyną, ani ostateczną. Że żyjemy obok drzwi do Narni. Nieświadomi. Lekceważący. Nazbyt twardo stąpający po ziemi. Uczepieni z całych sił własnych przekonań i zdań na temat.

Kiedy na moment rozluźnisz dłonie i odczepisz się od wszystkiego, czego trzymasz się tak kurczowo, zaczyna się dziać... inaczej, niż się spodziewałeś.

Kiedy zaczynasz dostrzegać Boga, cieszysz się jak kilkulatek, który odkrył coś niezwykłego. Masz wtedy ochotę pobiec do wszystkich, których znasz i palcem pokazać im, co znalazłeś. Żeby zobaczyli. Żeby cieszyli się z tobą. I to jest to, co jest okropnie trudne. Bo masz wrażenie, że oni nie będą chcieli nawet spojrzeć, albo że popatrzą i niczego nie zauważą. Dziecko po prostu idzie i mówi: Zobacz! Patrz! Widzisz? Jest odważne.

Dzielenie się jest ryzykowne. Bo ktoś może nawet nie zechcieć przyjąć. Z drugiej strony ryzykiem jest się nie dzielić. A przynajmniej nie spróbować. 

 

wtorek, 16 października 2012

śmiech ściany mu rozjaśnia

Człowiek i dom przenikają się nawzajem. Pochłaniają. W szczelinach ścian drzemie tysiąc poważnych rozmów, drugie tyle głupich żartów i oddechy jeszcze wczoraj obecnych tam ludzi. 
W ludziach zaś siedzi pamięć o domu. Zapach wspólnych obiadów, herbaty i kawy, wymieszany z uroczystą wonią skrzypiących podłóg.


















Każde drzwi mają swoją tajemnicę, swoją Narnię, swoją historię. Każde w milczeniu obserwowały wydarzające się ludzkie życie. Niepowtarzalne. Jedyne w swoim rodzaju. Bo tak naprawdę człowiek jest niezastąpiony. Każdy jeden. Bo nikt nie zaśmieje się tak, jak zrobi to ktoś inny. 

  


Kiedyś stanę się fotografią. Będzie to znaczyć, że wróciłem do Domu. 



Ale moja tymczasowość nie jest smutna. Pozwala się cieszyć tym czasem. Czerpać, zgłębiać, poznawać, podchodzić bliżej i odważniej. Otwierać drzwi, by mogło wpaść więcej ciepła i światła.