poniedziałek, 31 stycznia 2011

The Light


Zajaśniało. Obudziło pragnienie czegoś więcej, aniżeli tylko wylegiwania się w łóżku.

Światło.

Nosisz Je W Sobie? ...

niedziela, 30 stycznia 2011

metro


Teatr Dramatyczny.

Uwielbiam patrzeć, jak ludzie tańczą. Nie gwiazdy na lodzie. Nie w telewizji. Na żywo. W teatrze na przykład.

Taniec. To się stało ostatnimi czasy bardziej, niż modne. Ot, choćby hasła na bilbordach: "W życiu, jak w tańcu - każdy krok się liczy". I tylko mylne złudzenie, że życie jak taniec - ten podziwiany oczami człowieka, który sam weń nie uczestniczy, a jedynie siedzi na czerwonym krześle - że lekko, zwiewnie, że przefruniesz, prześliźniesz się. Miło i przyjemnie. Gwiazdy tańczą na lodzie, to i you can dance, bo niby dlaczego nie?

Lubię patrzeć na teatr. Na taniec. Jak wiele można wyrazić ciałem! Ani słowa, tylko ręce, nogi, plecy, głowa... Zadziwiające! Zwinność, giętkość, ekspresja, ruch... Napatrzeć się nie mogę na ludzi w tańcu, szczególnie na zsynchronizowaną grupę, która zgrabnie prezentuje pewien, przemyślany wcześniej, układ.

Spójność, harmonia, każdy gest w konkretnym celu... Znaczy, że życie nie jest tańcem, choć i w nim może nie brakować ekspresji.

czwartek, 27 stycznia 2011

ramuma zmęczenie


Orlova nadaje dniowi barwy. Ma tę zdolność, którą i ja posiąść pragnę, choć trochę już wątpię... Bo chyba rzecz nie w ciągłym entuzjazmie. Wryło mi się w pamięć hasło z zajęć brodzących w tematyce około kulturowej - pogoń za ciągłym orgazmem (postmodernizm, jak się zdaje). Ja tak nie chcę. Ba, nawet siły na to nie mam.

Permanentne ataki zmęczenia. Odpowiedzialnością obarczam pogodę, bo nic godnego tegoż obarczenia poza nią nie znajduję, a i szukać nie chcę. Sama nie wiem...

Muzyka jest jak kawa, tylko trochę inaczej. Też wchłania się ją z przyjemnością, na dobry początek dnia i po przyjściu skądś do mieszkania/domu. I biega ona za człowiekiem, niczym zapach kofeinowych ziarenek. I idę sobie i gwiżdżę i nucę i śpiewam i na moment mam w poważaniu szare chodniki i całe to zmęczenie uliczne, przed którym bronię się, jak tylko umiem najlepiej.

Jest granicznie, takie stanie w rozkroku nad równikiem. I dwie różne półkule i stos myśli, który czasem ma się ochotę podpalić.

Niepokojące zakręty pomiędzy spaniem, a jedzeniem. Chęć znalezienia jakiejś obwodnicy, słonecznej drogi szybkiego i zdecydowanego ruchu. A póki co polepione dziury w asfalcie. Ale jedzie się, jedzie, dziwnym jakimś prawem.

środa, 26 stycznia 2011

laj


Tyle tylko, że wszystko jest muzyką i że pisać mi się wcale nie chce, że lubię synkretyzm i jak śpiewa Alina Orlova, że znowu pada śnieg i że nic nie wiem. Że mam ochotę wziąć w ręce stos kartek i wyrzucić je z impetem w powietrze, tak całkiem bez sensu.

wtorek, 25 stycznia 2011

bla, bla, bla


No, taaak...

Chciałoby się, żeby ten ludzki światek był wciąż i wciąż różowiutki i gładki niczym pupcia niemowlęcia, niemniej nie ma opcji, by niemowlę na wieki pozostało niemowlęciem. Jak nie trudno się domyślić, to samo tyczy się jego zadka...

A zatem:

Że cholernie się nie chce ruszać ręką, nogą, myśleć, w ogóle nic, tylko spać, to jakoś przestaje zaskakiwać. Dodatkowo po głowie pałęta się myśl, że to choroba wieku jest, a jeżeli nie wieku, to przynajmniej kręgu znajomych. Nie chcę dociekać, czy ja jestem jakaś radioaktywna, że wszyscy wokół mają takie szaro-bure stany, czy krąg jest zaklęty nie w tę stronę, co trzeba, czy może styczeń za długi i dni pozbawione światła. Nie chcę dociekać, ale obstawiam za trzecim i z góry przepraszam, jeżeli siebie, tudzież kogoś oszukuję.

Na pograniczu psychologiczno-życiowych rozważań na temat pamięci napotkałam na informację, że hiperpamięć jest uciążliwa i o ile można po niej recytować całe książki, o tyle wlecze za sobą długi sznurek śmieci, których nijak odczepić się nie da, a które zwalają się na człowieka w najmniej odpowiednich momentach. Przypuszczam, że owszem. Równocześnie mam wrażenie, że nazbyt rozbujany mechanizm odpowiedzialny za proces myślowy może stwarzać podobne problemy.

Myśl biegnie dużo szybciej, niż słowo, choć równocześnie ze słów zbudowana jest myśl. (A najszybciej, póki co, biegnie światło, którego obecnie jakby brak, więc możliwe, że nie porusza się wcale, tylko śpi gdzieś, mając w nosie moje pod jego adresem pretensje, ale jak znajdę drania pogrążonego w drzemce, to obudzę czym prędzej i wreszcie pokaże się to cholerne, styczniowe słońce!!)...

Nie wszystkie myśli (uffff) wymykają się na światło dzienne. (Bo trudno wymykać się na coś, czego obecnie jakby brak, ale jak znajdę drania...)

Nie nadążam za nieustannym wyścigiem tego, co się podmiotowi roi w głowie, za gonitwą głupich i mądrych przemyśleń, które bieganiem owym po prostu męczą całość podmiotu, od czubka głowy, aż po koniuszki najdłuższych palców u stóp.

Nie narzekam, bo może to właśnie świadczy to o tym, żem sapiens. Może...

sobota, 22 stycznia 2011

o wdzięczności - iskro Boga


Miewam wrażenie, że jedyne słuszne, co robić może człowiek, to być wdzięcznym. Inaczej: we wdzięczności trwać. Bo wdzięczność to istny błogostan. I to nic zupełnie, że nie ważne, czy jest się wdzięcznym ze szczęścia, czy raczej na odwrót.

Wdzięczność potrzebuje przestrzeni, przestronności. Nie upchniesz jej w kącie pomiędzy czymś i czymś tam jeszcze. Jeśli tylko dasz jej szansę, to się w tobie rozpłaszczy jak naleśnik. I z tym sympatycznym plackiem na duszy będziesz czuł się radośnie. Nie mylić z: głupkowato.

O wdzięczność trzeba walczyć i to nie jest łatwe. Trudność tkwi w tym, że czasem nie bardzo wiadomo z kim, z czym (narzędnik) się walczy.

Zauważam, że ilekroć pojawia się we mnie pełen wdzięczności okrzyk "łał!", w tym samym ułamku sekundy, kiedy tenże entuzjastycznie wymyka się na świat, bombarduje go miliard duszących refleksji. Duszących i jego i mnie rzecz jasna.

Że przecież wcale nie jest tak świetnie.
Że nie ma się z czego cieszyć.
Że frajer jesteś i tyle.
Że postukaj się w głowę.
Że przypomnij sobie, jaki dziś masz beznadziejny dzień.
Że...

I takie myślenie potrafi zmęczyć do bólu. I całą radość szlag trafia.

I dlatego owe wszystkie "że" trzeba czym prędzej wystrzelić jak najdalej. Wrócą, to pewne. Ale dziś: WON!

Bo wdzięczność czyni człowieka mniej oczekującym, bardziej otwartym, a więc równocześnie skłonnym przyjąć nowe. I wtedy to nagle - ni z tego, ni z owego - pojawia się zaskoczenie. I uśmiech. I znowu milion podejrzeń, czy aby jest mi tak dobrze, jak jest? I co dalej z tym, co trzymam w dłoniach i co wcale nie jest tak beznadziejnie bezkształtną masą, jaką się być mi dotąd zdawało...

piątek, 21 stycznia 2011

takie czasem


Zbyt wiele ostatnimi czasy gadania. Wiele. Zbyt. Zbytek słów. Bo jest się w galopie i czuje, niczym jeż na wrotkach, przez wertepy mknący.

I trzeba chwili, w której się człowiek zamknie. Wciśnie pauzę. Zatrzyma. Trzeba trzepnięcia w ucho, czasem dwa, kiedy w jedno to za mało. Oślepienia na ułamek sekundy. Ciszy całkowicie głuchej. Spokoju, który musisz wydzierać sobie sam.

Czasem świat zdaje się być harmonijny, jak u Możdżera, czysty, jak pierwszy śnieg, łagodny, jak ciepły wiatr wiosną i dobry, niczym Adam w chwili stworzenia. I takie czasem to dar. I oby częściej tak... Bez analiz. Prosto.

czwartek, 20 stycznia 2011

sexy boy


Tabliczka rejestracyjna, przyczepiona do dziecięcego wózka, głosi: "Sexy boy". Boję się pytać, jaka będzie pierwsza zabawka tegoż malca...

Zapewne wyżej wspomniany gadżet jest wyrazem poczucia humoru mamy, taty, ciotki, dziadka, może prezentem, z którym coś trzeba było przecież zrobić, by ofiarodawcy nie było przykro. Może rodzice maleńkiego "Sexi Chłopca" nie parają się filatelistyką, ograniczając się jedynie do kolekcjonowania modnych gadżetów, może... Może dzieciak będzie nie tylko sexy, ale też inteligent i w wieku trzech lat sam poskłada literki ułożone w jakże wyszukanym szyku i to na jego własnym wózeczku. Ciekawa jestem, co wtedy mama odpowie mu na pytanie: a co to znaczy sexy? Skłamie, czy walnie prawdę prosto z mostu?

Dziwne to jest. Nie fakt, że człowiek ma płeć i że nagle zaczyna się orientować, że nie wszyscy jesteśmy identyczni. Nie to, że chłopcy strzelają do siebie z pistoletów, podczas gdy dziewczynki chcą malować paznokcie. (Choć i strzelające dziewczynki znam osobiście i nie uważam tego za złe zjawisko, nawet, jeżeli któryś z szanowanych psychologów nazwie to takim, czy śmakim zaburzeniem tożsamości... Puknijcie się w głowę, zamiast doszukiwać się wszędzie skrzywienia, czy traumy). Dziwne jest to, jak szybko i intensywnie seksualizuje nam się świat. Nie nadążam !

Natknęłam się niedawno, w jednej z poczytnych gazet, na krótki artykuł sygnalizujący problem rodzicielstwa dzieci. Tak się jakoś podziało, że nawet dwunastolatki zostają już matkami. W naszym kręgu kulturowym nie jest to chyba normalnym zjawiskiem, choć obawiam się, że dożyję czasów, kiedy za takie będzie uchodzić. Przeraża mnie dzisiejsze poczucie braku odpowiedzialności, które z niezwykłą zręcznością, pod przykrywką troski o prawa człowieka, zaszczepiają i podsycają w ludziach media. W imię prawa do wolności...
We wspomnianym artykule znalazło się miejsce dla wypowiedzi jednej z kilkunastoletnich mam, która (o zgrozo!) ma pretensje, że zaszła w ciążę. Zaznaczam, że nie był to gwałt, ona po prostu nie była świadoma konsekwencji, nie wiedziała, jak to działa... Może lepiej nie dotykać piły elektrycznej, kiedy się nie wie, jak ją obsłużyć, bo można sobie urżnąć palce? Może to nie czas i miejsce na tego typu docinki, niemniej...

Tak, z dziećmi rozmawiać trzeba i to szczerze. Z własnego doświadczenia wiem, że człowiekowi nie są potrzebne bajki o florze i faunie, naprędce ucinane historyjki o tym, jak to niby ptak odlatujący na zimę do Afryki, tudzież roślina znajdująca powszechne zastosowanie w bigosie, są sprawcami pojawienia się na świecie małego człowieka. Miejmy litość! Rozmawiajmy, bo jeżeli owa nastoletnia mama w istocie nie była świadoma (choć w dobie internetu wierzyć mi się w to trochę nie chce), że seks bywa w skutkach brzemienny, to rzeczywiście coś tu jest nie tak. Z drugiej strony, trzeba pięć razy przemyśleć, co powiedzieć należy. I tu powrót do poruszonej nieco wcześniej kwestii odpowiedzialności.

Myślę, że jedenasto, czy dwunastolatek powinien mieć już pewną świadomość w kwestii okołoseksualnej. Tylko może zamiast przekonywania go w stylu: "Właściwie współżyć nie powinieneś, ale jeżeli już ci się zdarzy, to przynajmniej się zabezpiecz", należałoby uczyć go od początku i stanowczo, że nie powinien i to nie na zasadzie "nie, bo nie, bo mama wie najlepiej", ale wskazując na konsekwencje.

Bo dziś nie uczy się odpowiedzialności, a jedynie umiejętnego korzystania z przyjemności z równoczesnym, uwalniającym od wszelakich skrupułów, procesem umywania rąk. I szkoda, że wcale nie myśli się o tym, że tego rodzaju higiena niczemu dobremu nie służy...

wtorek, 18 stycznia 2011

obiektyw. ność.



Są takie wtorki, kiedy człowiek czuje się niczym wyjęty z pralki, ustawionej uprzednio na największą z możliwych ilość obrotów. Wypluty, wytargany z łóżka przemocą. Zewsząd szaro, zewsząd zimno i ponurość taka. I inni też - przemieleni.

Detale rzeczywistości zlane w jedną, papkowatą całość, w coś na kształt treści wypadającej z elektrycznej maszynki do mielenia mięsa. I chęć, by ten jazgoczący mechanizm na moment wyłączyć.

Postrzeganie...

Ograniczone, pomimo tak genialnie rozbudowanej sieci zmysłów. Bo bywa, że we wtorek ludzie są brzydcy, ponurzy, głupi i śmieszni, podczas gdy dnia następnego uderza ich jaśniejsza, lepsza strona. I nie chodzi o to, że zmieniają się modele.

Człowiek działa trochę, jak aparat fotograficzny. Jedno i to samo "dookoła" utrwala na milion różnych sposobów. Zmień mu tylko obiektyw i poprzestawiaj parę drobiazgów w nim samym. Na zewnątrz wszystko pozostaje, jak było - krzesło w rogu, lampa na stole, okno otwarte, ulice niezmienne i ludzie ci sami.

Diabeł tkwi w szczegółach, w soczewkach, a obiektywowi do obiektywności najdalej na świecie. Stąd całe to bogactwo - mozaika człowieczych postrzegań, składana nieustannie z tylu maleńkich elementów, ilu ludzi funkcjonuje na ziemi. Wbrew temu, że czasem ma się tej całości dość, a jeszcze częściej nijak nie można znaleźć sobie weń własnego kawałka czasoprzestrzeni. Bo na mozaikę popatrzeć trzeba z góry, całościowo - dopiero wtedy dech zapiera.

Z tego samego powodu mnie tutaj, w szarym wtorkowym grajdołku, czasem wzdychanie z podziwem nie idzie.

poniedziałek, 17 stycznia 2011

i znowu


Bo tak jakoś jest, że wiosna się robi ukradkiem, styczniowi wbrew. Dobrze. Wiosną powietrze więcej w sobie mieści - dobrych myśli i dźwięków. Pojemniejszy jest świat i umysł ludzki, choć fakt, że trochę głupi, zielony. I zapachy, szczególnie te ziemno-piwniczne. Miło się wtedy wędruje, nawet jeśli to tylko spacery uliczne.

I znowuż wszystko od nowa. Zapału trochę, garstka przychylnych sobie wyobrażeń, ale i zmęczenie i taka mała nieznośność.

Bo to już nie są te wiosny, kiedy do zmroku się hula z wiatrem po podwórkach niekoniecznie swoich, beztrosko, a po powrocie zapomina, że kolację jeść należy czystymi rękoma. Teraz pamiętać należy samemu i nie hulać w zbyt dużym zapomnieniu o tym, że po poniedziałku jest przecież wtorek, że to, co zacząłeś wiele miesięcy temu, skrobie w drzwi i domaga się kontynuacji.

Powietrze takie pełne dobra, a ty się krztusisz czymś, jakbyś chore płuca miał.

I usiąść tak na chwilę najkrótszą, pomachać nogami, dać się ponieść czemuś dobremu i znów zostać mile uszczypniętym przez Tego, na Kogo się przecież czeka.

sobota, 15 stycznia 2011

między Bogiem, a chaosem

Pan Bóg stworzył świat z chaosu - łapię się czasem na takiej, post mitologicznej myśli. Wiem, że nie Uranos, nie Gaja, nie Reja, ani Kronos - pożerający swoje dzieci, o ile mnie pamięć nie myli. Wiem, że Boga mam innego, niemniej w mojej głowie wlecze się za Nim ogon chaosu.

A przecież to niemożliwe. Zakładając, że Bóg jest zawsze i że wszechmogący, początkowy chaos musiałby być przezeń uwarunkowany, Jemu równoległy lub przynależny. Zatem akt stwarzania świata byłby równocześnie sprzątaniem własnego bałaganu.

Niemożliwe. A jednak "świat powstał z chaosu" przykleiło się do mnie niczym "Słowacki wielkim poetą był". Nawiasem mówiąc, lubiłam mitologię grecką - takie pełne uroku opowiadanka o tym i tamtym. Z fantazją. Ale kiedy patrzę na świat dookoła, to myślę, że dość już omamiania się mitami. Omamianie, manipulacja, dyrdymały i wierzący w różnorakie bajania ludzie. Bo powiedział to ten, czy tamten Szanowny Jegomość, podała do wiadomości uznawana powszechnie stacja telewizyjna, czy też inne medium.

Boże, litości.

Bóg ma w Sobie takie niezwykłe coś, jak uporządkowanie, ład, ot - harmonia. I chyba za to Go podziwiam najbardziej. Takie swoiste "wszystko na swoim miejscu", jakże dalekie od "cholernie nudne". Nie nudne, bo tak rozmaite, że pomimo ładu, nigdy nie wiesz co, gdzie i kiedy Cię zaskoczy. Tyle zakamarków. Tyle możliwości. Admiration. I to z rozdziawioną gębą.

Chaos nie jest boski, bo jest mój. Mój i tego, co dookoła. Jest taka fraza, pojawiająca się od czasu do czasu to tu, to tam: "Porządek może mieć każdy, ale tylko geniusz panuje nad chaosem". Że geniusz panuje nad chaosem, to się zgodzę, jednakże według tej teorii jedynym geniuszem jest Bóg. Że porządek może mieć każdy, też się zgodzę, ale jest to również przejaw geniuszu.

Kontynuuję spędzanie czasu z Możdżerem. Tym razem na tapecie "Between Us And The Light".
Łanie. Mądrze. Bo muzyka może być mądra.

I już wiem, co jest between us and The Light - chaos.

wtorek, 11 stycznia 2011

kiełbie we łbie


Przywoływanie słonecznych minut, bo jakże słońca brak ! Prawo do użalania niemiłosiernie żadne, bo brak wszystkim. Jak za starej dobrej babci komuny...

Ledwie dzień się zacznie, a już ciemno. Z łóżka się wyłazi, bo musi. Pociągi wciąż i wciąż trąbią niemiłosiernie pod oknem. Zastanawiam się, czy ludzie naprawdę muszą biegać po torach wte i wewte ? Ukradkiem muszę jednak przyznać, że szalone i pośpieszne przecinanie szlaków komunikacyjnych nie jest mi obce. Tyle, że nie lezę pod rozpędzony tramwaj - resztki instynktu samozachowawczego przetrwały. Znaczy to, że może nie wymrę.

Jeszcze jeden sms o treści "wygrałeś 50 szans na milion złotych" i wypuszczających te lukrowane informacje w świat, do ludzi takich, jak ja, a więc będących na co dzień oazą spokoju, wypcham po uszy wyżej wspomnianym milionem. W gotówce rzecz jasna.

Kawa. Taka mała rzecz. Ostoja funkcjonowania, rozumianego jako proces przeciwstawny do snu, letargu, apatii, bezwładu.

Kupiłam jabłka. Komunikat tak głupi, że aż wart umieszczenia. Nafaszeruję się witaminami spod hali targowej, znaczy z sąsiedztwa. Z sąsiadami dobry kontakt mieć należy.

W kalendarzu radosna w treści uwaga: naucz się do kolokwium, baranie !
Bo wciąż nie wiem, jak mam siebie samą przekonać. W chwili obecnej testuję małe obelgi.

Wracam do mieszkania poprzez cały ten uliczny syf. Ot, smaczek okresu przejściowego między zimą, a wiosną. Nie-smaczek.

Wracam sobie i wyobrażam, że jestem dzieckiem w latach 40. Straszne czasy, wiem. Ale tak już pachnące legendą, że moje myślenie ukradkiem wymyka się w tamtą stronę. Trochę, jak w stronę smoka z pieczary wawelskiej, choć w jego rolę nie wcielam się nawet w najśmielszych i najbardziej pokręconych fantazjowaniach.

poniedziałek, 10 stycznia 2011

o paskudztwie


Ludzie mgły, z mgły i we mgle. Wypełzają, wpełzają. Widzisz ich na moment, by zaraz mogli zniknąć ci sprzed oczu. Rozpływają się w powietrzu. Tu i tam słychać tylko ich kroki i dzikie okrzyki poalkoholowe.

W ogóle mgła, alkohol i noc mają ze sobą wiele wspólnego. Dają złudne wrażenie bycia poza zasięgiem oczu i wstydu. W nocy, we mgle lub po procentowym trunku robi się rzeczy głupie. Możliwe, że tam, gdzie wszystkie te czynniki zlewają się w jedno, robi się rzeczy jeszcze głupsze.

Naprawdę zniesmaczył mnie pan oddający, z wątpliwą gracją, swój pieczołowicie gromadzony mocz wprost to piramidowej fontanny na Rynku Głównym. Może był to świadomy manifest jego poglądów na temat tejże (i tu przyznać muszę, że ja mam do tego pseudo estetycznego tworu podobny stosunek), niemniej moja bezczelna osoba nigdy nie będzie wylewna do tego stopnia, by wypełniać treścią swojego organizmu korytka dookoła piramidy.

Przyznać muszę, że od dawna negatywne reakcje budzą we mnie panowie zachowujący się w miejscach publicznych niczym pieski pod krzaczkiem.

Paskudztwo do kwadratu.

sobota, 8 stycznia 2011

czekając na


Długo śpi, dużo słucha (monotematycznie Możdżera i spółki), trochę czyta.

Czytuje Hołownię - w książce i w Newsweeku, ponieważ postanowiła przekonać się wreszcie, co to za typ, co za jegomość. Tak już ma, że kiedy obserwuje powszechny zachwyt tą, czy inną osobowością, odpycha ją od tejże na drugi biegun. Mija odpowiednia chwila, łagodnieje niechęć względem jednostki i jej kultu i wówczas sięga się po książkę, albo inne coś. I poznaje.

Jakoś tak kultów jednostki mam już po uszy, by nie rzec inaczej (troska o język mój i oczy Wasze). O mdłości przyprawiają mnie ochy i achy ku czci tych i tamtych elokwentnych. Jedyny kult, jaki szanuję i na jaki się godzę, a któremu równocześnie podołać ciągle nie umiem, jest ten najsłuszniejszy - Boski. Kult Jednostki Potrójnej, która nie szuka poklasku.

Czytam więc. To dobra aktywność na te buro-szare dni rozpoczynające się najwcześniej o dziesiątej. Wychodzenie średnio wychodzi, ale jeszcze jakoś idzie. Ludzie, kościół, łabędzie, Pani Babcia. I podążająca za mną krok w krok myśl, że życie to jest ten cały zlepek na zewnątrz. Nie w środku.

A ja mam się gdzieś pomiędzy. I z każdej strony chaos. I myśli, które mimowolnie gonię, ale łapać nie chcę. Tak nie źle i nie dobrze. Tak, jakby czekając na...


piątek, 7 stycznia 2011

podejrzana lekkość bytu


Styczeń zaczął się nadzwyczaj lekko, swobodnie, miło i złośliwie tak, jak lubię to ja. Dzień za dniem przeskakuje nader zwinnie i sympatycznie, aż zaczynam spodziewać się zwrotu akcji. Bynajmniej nie jest to kolejna odsłona polskiego nie do końca optymizmu, a jedynie znajomość schematów egzystencji własnej.

Łapię więc i wrzucam do swojej egzystencjalnej szufladki kilka rzeczy na dobry humor. Poza łóżkiem, które wchłania ukradkiem pierwszą połowę kolejnego dnia tygodnia, jest to oczywiście "The Time" w wykonaniu cudownym pana M. i nie tylko. Jakoś tak mnie ta muzyka niesie. Mnie i garść dobrych myśli i odczuć.

W szufladach na ogół jest bajzel. Coelho rzekłby być może, że "życie jest jak szuflada" i może nawet byłoby w tym trochę racji. Ja odgradzam się od porównań w stylu "życie/miłość jak"... Niemniej fakt - pora zacząć sprzątać chaos, z którym utożsamiają mnie (o zgrozo!) moi wspaniali Znajomi.

A dla Znajomych w całej tej mojej, obejmującej wszystko szufladzie, miejsca jest i być musi wiele. Cenne to bowiem bardzo, ci Ludzie. Że są, że mają mnóstwo zalet i wad, rzucają milion kolorowych światełek, zupełnie niczym lampki na bożonarodzeniowych drzewkach.

Jest wdzięczność. To niewiele, ale i prawie wszystko, co człowiek może w tej kwestii.

Chyba czas wyjść za próg. Chyba przez warstwę szyb dociera do mnie właśnie ułamek słońca.

środa, 5 stycznia 2011

o śmiechu i tym podobnych kpinach


Można by mniemać, że w powietrzu zawisło permanentne, pseudo szlachetne smucenie się. Bo film wspomniany w poście ostatnim taki poważny. Otóż nie. Chwile powagi są potrzebne. Coraz częściej odnoszę jednak wrażenie, że tam, gdzie tylko można, należy wciskać śmiech. Nie na siłę, rzecz jasna, nie fałszywie. Umiejętność umiejętnego śmiania się w miarę możliwości z wszystkiego, co tylko śmiechu jest godne, bardzo się w życiu przydaje, choć wcale nie jest łatwa do opanowania.

A co z ludźmi, którzy niemal permanentnie emanują pobudzoną (nadpobudliwą?) wesołością? Myślę, że udają. Chyba tylko po środkach wspomagających można być ciągle cholernie przeszczęśliwym.

Bywa, że śmiechem zapycha się każdy kąt po to, by nie było miejsca na nieznośność, albo pustkę. Nie jest to dobrze rokujące zjawisko. Nienaturalnie pomnażana wesołowatość, prędzej czy później atakuje człowieka z każdego kąta, do którego wcześniej została przezeń upchana. I tak, nie wiadomo skąd, rodzi się prześmiewczość, która w umiarze i z wyczuciem złą nie jest, jednak w momencie, gdy trąca agresją lub pogardą, stanowi poważne zagrożenie. Co najciekawsze, dla tego, który wchodzi z nią w konszachty.

Prześmiewca to cynik, a nierzadko i przemądrzały gbur. Pozornie. Pod odpychającą warstewką kpiny bywa schowany człowiek całkowicie różny od tego, jaki rzuca się w oczy, uszy i względem którego aż ręka świerzbi, ażeby go porządnie trzepnąć.

Osobiście lubię prześmiewców z wyczuciem. Swobodnych i inteligentnych kpiarzy, którzy trzymają się pewnych zasad i nie drwią do bólu. Inteligentna ironia tworzy, a może współdziała, z dobrym i niezbędnym do przetrwania w tym chorym świecie dystansem. Trzeba jednak pamiętać i o drugiej stronie - zachowaniu dystansu wobec ironii, żeby przypadkiem nie pożarła tego, co kształtuje w człowieku dobrą wrażliwość.

Tak bardzo cieszę się z ludzi dookoła - tych słodko-bezczelnych, pieszczotliwie drwiących istot, bez których ciężko byłoby funkcjonować...

podpisano:
ja, Bezczel.

poniedziałek, 3 stycznia 2011

Joanna


Mała, mądra dziewczynka, przeszukująca kuchenne zakątki w poszukiwaniu czegoś do zjedzenia. Mądre, bardzo poważne, choć dopiero siedmioletnie oczy. Gołębie podskakujące raz po raz na zimnym balkonie. Krzyczące ciszą mieszkanie, które kiedyś oddychało swobodnie...

Joanna.

Film dobry i dlatego: nigdy więcej. Albo przynajmniej nie w najbliższym czasie. Fragment dłuższej historii, wymykający się tylko na chwil parę z ram przestronnego, pustego mieszkania. Wiele ładnych, dostojnych zdjęć, ukazujących śliczną, okrągłą twarzyczkę, czasami ludzkie sylwetki. Szarobura zieleń wojenna i zatopiony w niej świat człowieka zdeptanego.

Film o człowieku. O tym, jak lekko i zwinnie można go zgnieść, sponiewierać, zhańbić, upokorzyć. Jak łatwo fałszywie ocenić. Jak niewiele wie ten, kto obserwuje, kto jest na zewnątrz.

Film o kobiecie - o jej sile i kruchości.

Film o całkowitym oddaniu siebie. O poświęceniu wszystkiego, nawet własnej godności, dla drugiego człowieka.

Seans bez happy endu, banału, fascynacji wojną. Zdecydowanie bez popcornu i coli. Smutny. Bardzo smutny. Uwrażliwiający.