czwartek, 24 lipca 2014

ciężkostrawnie

Przestawione książki na regale, umyte wnętrzności lodówki - takie są owoce, kiedy nosi niemożebnie, a za oknem deszcz niemal nieustanny i nie da się wsiąść na rower i pozostać suchym równocześnie. I tylko pozazdrościć lodówce, że jej wnętrze jest bardziej przejrzyste, niż twoje... 

Dwa dni temu, w godzinach popołudniowych omal nie wylądowałeś rowerem pod samochodem. Z nieuwagi własnej. Bogu dzięki, kierowca miał refleks. 

Jakoś tak ciężko trawią się myśli, konieczności, niepokoje - nie potrafisz sensownie sklecić kilku zdań z tylu różnych myśli. Jakbyś śledzia w poprzek połknąć chciał...

I tylko lawenda na oknie wznosi się lekko ku górze. Beztroska.

niedziela, 20 lipca 2014

Kwiaty, niedziela, pozdrowienia z upalnej Italii, albo z okolic Albanii. Wakacje tu, póki co, jakoś wyszło tak, ale nosi człowieka i tyle rzeczy, które go nie uspokajają. Myśli idą w las, w stronę nieprzywiązania do miejsca - jakby to było być niezwiązanym z osiadaniem, z regałem pełnym kurzu i książek, z ulubionym kubkiem, miską, zapachem kawy w kuchni rano, łóżkiem pod zieloną ścianą i tysiącem rzeczy, zjawisk i okoliczności. Czy ktoś w ogóle tak potrafi? Przecież zawsze jest to miejsce, do którego się wraca, które jest bardziej moje, niż wszystkie inne, oswojone, wygrzane, swojskie, gdzie mogę odpocząć. Krążyć bez możliwości osiadania byłoby niewyobrażalnie ciężko. Ale z drugiej strony to osiadanie jest ciągle nieostateczne, tymczasowe, dziś mój kąt bezpieczeństwa i ewakuacji od nadmiaru wrażeń jest tu, jutro, pojutrze, za miesiąc, czy rok sytuacja może się radykalnie zmienić. I nawet, jeśli osiadłeś, to możesz czuć się tak, jakby wsadzono kij w twoje mrowisko - niespokojny, nerwowy i ciągle w gotowości. Tak - chyba to jest to określenie - ciągle w gotowości - do zmiany, do reakcji. Czujny. 

Nie-pokój. Wojna. 

czwartek, 17 lipca 2014

moja i twoja nadzieja

Bigos po pachy to nie to samo, co ubaw, oj nie.  I bigos to jeszcze nie brzmi i nie pachnie najgorzej. Przekonuję się właśnie, że wielu z nas, przynajmniej raz w życiu czuło się niczym człowiek wrzucony w środeczek (uwaga, cenzury nie będzie) gówna. Różne są historie, różne sytuacje i cokolwiek przez to rozumiesz, zapewniam Cię, że jest jeszcze inaczej, niż myślisz.

Któregoś dnia, w środku tygodnia, całkiem niedawno, udałam się na mszę. Pod kościół dotarłam mniej-więcej z czterominutową rezerwą. Ja. Słup. Rower. Szybkie przypinanie tegoż do drugiegoż. Nagle zza moich pleców wynurza się, zupełnie wcześniej niedostrzeżony, a przez to i zaskakujący mnie swoją obecnością, mężczyzna. Na widok przechodzącej obok zakonnicy rzuca jakieś "lotne" spostrzeżenie, trącające, jak dla mnie niegroźną jeszcze, ale jednak dawką prześmiewczości. Myślę sobie, że oto właśnie zaraz zacznie się jakieś nawijanie jegomościa, pretensjonalne i od rzeczy, na co pewnie nie mam chęci. Odpowiadam lakonicznie, niezobowiązująco, na odczepnego, a tymczasem ów człowiek zbliża się, wyciąga piersiówkę i ku mojemu zaskoczeniu (nie wiem, czemu, ale sądziłam, że mnie poczęstuje) nadmienia, że moje zdrowie. Dawno nikt nie opijał mojego zdrowia, więc w mgnieniu oka atmosfera zamienia się na sympatyczną. Mężczyzna zdaje się być nieco włóczęgowski i - hm - powiedzmy, że lekko przymięty, ale nie jest ani całkiem pijany, ani nie sprawia wrażenia klasycznego Pana Menela z tej czy innej ławki, lub nawet spod, czy zza. Słowem trąca od niego poczciwością i klasą. I w ciągu tych trzech pozostałych do eucharystii minut, nawiązuje się między nim, a mną pewien rodzaj relacji, całkowicie przez niego sprowokowanej. Przemawia, że księża nie powinni się czepiać, że ludzie piją, ale przekonać ich, żeby nie pili, że jak on ma nie pić, skoro za chwilę zostanie sam, bo członkowie jego rodziny poważnie chorzy (już nawet nie wiem, czy byli, czy nadal są),  że rozmawiał ze znajomym psychiatrą profesorem i alkohol lepszy, niż proszki, że może znałam tego a tego (tu pada nazwisko jednego z duchownych) i że on z nim też kielicha czasem wypił. Odpowiadam, że z umiarem wszystko jest dla ludzi. I tak stoimy - on i ja, pomiędzy nami przepaść wiekowa, przepaść doświadczeń, kilkadziesiąt centymetrów odległości i rower. I myślę, że stanął przede mną człowiek, któremu brakuje nadziei i że nie czuję tego, co on, nie dzielę jego problemów, nie przeżywam jego emocji i stanów psychicznych, nie piję w sposób chorobliwy, ale wiem, co go ściska. Znam ten stan, choć inaczej, z innej strony, ale chłopie - ja wiem, co tobie dolega. Rozumiem. I nie umiem ci pomóc - tyle odpowiadam. Nie umiem panu pomóc. Idę na mszę - mogę się za pana pomodlić.  - Tak? Bardzo proszę - odpowiada tenże. Wyciąga rękę: - Zygmunt. - Magda - podaję swoją. Przez ramę roweru, pewnie są na to odpowiednie przesądy... Spodziewam się uściśnięcia dłoni, tymczasem pan Zygmunt nachyla się, żeby pocałować moją dłoń. Nie pamiętam, kiedy ostatnio poniosło w ten sposób przy mnie jakiegoś mężczyznę...  Rozstajemy się, niestety, z jego poczuciem, że jest jak było - nadziei brak. Ja idę w stronę kościoła, on w przeciwną, w towarzystwie piersiówki. Moja modlitwa jest marnością, ale - nie wiem, dlaczego - sensem mojej obecności w tym kościele było wtedy zabranie ze sobą pana Zygmunta. Nie dosłownie, bo on poszedł sobie gdzieś tam, ale jeżeli mogłam i choć trochę potrafiłam być wówczas przy ołtarzu w zastępstwie za niego, to jest to dla mnie nie zasługa, ale zaszczyt. Prawdziwy zaszczyt. I chciałabym bardzo jeszcze kiedyś go spotkać. 

Bo tak to jest - paralityka przynoszą inni. Dachem. Szaleńcy jedni. Bo "jedni drugich brzemiona noście" i jeśli myślę o swoim życiu, to bardziej chyba jestem niesiona, niż nosząca, niestety. Bo kiedy nie masz już siły walczyć o resztkę nadziei, którą Bóg Jeden wie, co zjadło, to inni dmuchają w twoje, gasnące ognisko, żebyś nie zdechł, żebyś dosłownie nie zdechł. 

Chrześcijaństwo to dawanie innym nadziei, szczególnie tym, którzy od dawna opłakują jej zwłoki. To dawanie miłości i nadziei najbliższym i dalszym, tym, co do których czujesz, że cię skrzywdzili, że się zawiodłeś, że zrobili ci przykrość. Nadzieja przychodzi z przebaczeniem i to wszystko to są rzeczy, o których tak łatwo i lekko się mówi, ale gdy przyjdzie wykrzesać coś z siebie, to powietrze staje kością w gardle, kark i serce twardnieją, zaciskają się pięści. Cholernie trudne. Cholernie. 

"Jako i my odpuszczamy" - no myśli się czasem, że to już przesada, Panie Boże, jak ja mam wybaczyć? A potem samemu przywala się takim złem, że jak Ty masz przebaczyć... A jednak chcesz, bo bardziej zależy Ci na relacji do mnie, niż na - całkiem słusznym - podkreślaniu Swoich racji.  

Ludzie są dobrzy, jak chleb. Oni reanimują, a Ty wskrzeszasz, podczas gdy ja przecież nie chcę umierać. Jakkolwiek to brzmi, nie czuję się lepsza od wszystkich Panów Żulów razem wziętych. 

środa, 16 lipca 2014

Ludzie są dobrzy, a przynajmniej ci, których znam. Jak chleb z żurawiną. 

poniedziałek, 14 lipca 2014

jedno z tylu

Po plus minus chwili od wstania z łóżka, obejmującej kilka podstawowych czynności, dociera do ciebie, co się dziś śniło. Kto. A. nie żyje od lat już prawie pełnych piętnastu i właściwie myślisz o nim bardzo, bardzo rzadko. A dziś się śnił - uśmiechnięty, jak to zawsze on, minęliście się na ulicy - ty w swoim właściwym, obecnym wieku, A. w swoim, którego dożył. Równolatki z sąsiedztwa. I ten moment, w którym nie rozumiesz, skąd się tu wziął, jak to możliwe, że się z nim witasz. 

Rano - trochę później. Przed oczami przelew, czekający na zatwierdzenie. 14.07.2014. Patrzysz na datę i myślisz, że dziś coś się wydarzyło. Coś więcej, niż tylko zburzenie Bastylii. No tak, to już równe trzy lata, odkąd M. zaczęła żyć w tym innym, niepojętym wymiarze, w którym czas jest już do niczego niepotrzebny. 

Głupio to brzmi - śmierć, umieranie. Jesteś - nie ma cię. Ale to przecież prawda.

Każde życie to jakaś taka niesamowita, dziwaczna trochę tajemnica. Niezrozumiała, nieprzenikniona do końca, nawet przez tego, do kogo należy, a może najbardziej przez tego właśnie. Nieprzewidywalna droga dokądś. Czasem nie wiadomo ani dokąd, ani po co. Wtedy jest trudno, bo plączą się nogi.

Czasem żyje się po prostu, ale całe to życie nie może być tylko dla fanu, dla głupiego po prostu, bo to oznaczałoby tyle samo, co po nic.

Tam, gdzie jest twój skarb, tam jest serce twoje.

Zastanawiasz się czasem, co to jest dom?... Budynek? Rodzina? Sprzęty? Książki? Coś jeszcze innego? Co to jest dom i gdzie on jest? Nie tylko dokąd, ale skąd? Kto ty jesteś - Polak mały, między swymi... Ale to za mało, to nie wystarcza - takie gotowe odpowiedzi. Pesel, adres, nazwisko - to wszystko ważne, ale przecież tylko nadane. Nie jesteś peselem, nie jesteś adresem, nie jesteś nawet nazwiskiem, imieniem. To wszystko przylepki, naklejki, określacze. Potrzebne, żeby nie wołali za tobą "ej, ty", ale co pod nimi? 

Wierzę, ale wielu rzeczy nie rozumiem. Nie słyszę, nie dostrzegam, przeinaczam, odwracam kota ogonem i siebie w sposób analogiczny. Ty wszystko potrafisz, Ty wszystko wiesz, to Ty wiesz, kim ja jestem, skąd-dokąd, gdzie dom, gdzie serce, gdzie skarb, gdzie nóż w kieszeni się otwiera i gdzie leży pies pogrzebany. Boże. Ty, co gładzisz oceany i prowadzisz w dal bezpieczną...




  

sobota, 12 lipca 2014

myśl skądś

W całym tym szeregu nieustannego udowadniania sobie i nie sobie jedno już może wiesz, że Bogu nie trzeba. Nie trzeba udowadniać. Uwiarygodnić to i owo może czasem tak, ale udowadniać nie. Nie trzeba udowadniać Temu, Kto stworzył cię dobrym, że dobry jesteś. Bo jesteś. Nawet, jeśli różnie to bywa z tą dobrocią, nawet jeśli czasem ona ledwie zipie pod jakimś respiratorem. Jeżeli Ktoś stwarza dobrego człowieka, to wie, że on - tenże człek - dobry jest. Kto ma wiedzieć, jak nie On? I więcej nawet, więcej jeszcze wie i nigdy nie wykorzysta tej wiedzy przeciwko tobie. 

Trudno jest pytać czasami, kiedy "się żyje" tak byle intensywniej, byle ciebie te pytania nie pokąsały za bardzo, nie zjadły. Wtedy to się raczej znaki zapytania zamieniają w wykrzykniki.

Boże, proszę - przystopuj gagatka, bo ja nie zawsze potrafię. 




piątek, 11 lipca 2014

człowiek - życie i twórczość. część niepierwsza.

Istota okresowo aspołeczna na pewnych etapach życia przeobraża się w człowieka spotykającego innych przedstawicieli swojego gatunku, dzień po dniu, świadomie, dobrowolnie, czerpiąc przy tym niemałe korzyści niekoniecznie materialne. Zdarzają się bowiem takie sytuacje przyrodnicze, w których oddziaływanie międzyludzkie w skrócie nazwać można protokooperacją. Wypije się razem piwo i sok, pochodzi lekko bezmyślnie po galerii w celu wykonania niezbędnych zakupów, przemierzy kilkakrotnie na rolkach długość błoń, rzuci zwiewnymi i - mimo wszystko - subtelnymi "k...ami", przegryzając przy tym czereśnie z niewielką zawartością (a jednak!) białka pochodzenia zwierzęcego.  Nieidealnie i niezobowiązująco, ale czasem właśnie w takich warunkach wypływają na wierzch, albo tuż pod wierzch, rzeczy najważniejsze. Czasem też nic nie wypływa. Kolejne po prostu, równie potrzebne dla zachowania higieny psychicznej, co wszystkie refleksje, głębokością swą wymagające od człowieka stanowczego zanurkowania.


 A z rzeczy niezwykłych - bardzo ucieszyło mnie to tutaj - LINK. Z całego serca życzę Marzenie najszczęśliwszego rozwiązania! :)