piątek, 26 marca 2010

wietrznie.wiecznie.

I wiatr lubię. W ogóle noc dziś jest urocza. Jasno, ciepło, wietrznie. Etap między wschodem, a zachodem słońca też był całkiem niezły. Takie lato pod podszewką, co rękawem wypełza na wierzch. I żaby. Sporo ich plaszcze pod nogami. Ładnie jest.

środa, 24 marca 2010

środkiem tygodnia

Powrót do Bartosiewicz. Bo kiedy to było...

Wiosna. I spotkania spodziewane i te całkowicie zaskakujące.

I środa znów. I bezpuencie.

Ale to nic.

poniedziałek, 22 marca 2010

dygresja

Lubię wiosenny deszcz i Mały Rynek umoczony w nim po szyję. Późnym, pustym już wieczorem.

piątek, 19 marca 2010

upragnniony już czas

Nastał czas. Upragniony, wyczekany, przywołany tęksnieniem wszystkich. I można już o dziewiątej rano wyczłapać w piżamie na zewnątrz, na powietrze i tak sobie w słońcu stać, śniadanie jeść. I nie wzdryga już od zimna, a powietrze pachnie tak niewyobrażalnie, że wdychaj go pełną piersią! Wieczorem, nocą właściwie, poczujesz dym, taki marcowy. I zdaje ci się, że to już, już ludzie pieką kiełbaski gdzieś w pobliżu. (Choć tak naprawdę czas masowego grillowania eksploduje w rejonie około świątecznym, albo z nastaniem majówki). Wracasz zaawansowanym popołudniem do domu - głośno rozdzierają się ptaki. Głośno i przyjemnie dla ucha. Od świtu słońce opiera się o mury, wciska do okien, by w końcu wyleźć na dach i zalać wszystko ciepłem. Ciepłem i światłem. I twarze zaróżawia, bo same na to pozwalają z ochotą.

Wyjść, wrócić, pachnieć wiatrem.

Wiosna i więcej nic.

środa, 17 marca 2010

tak będę leżał

Mój komputer jest jeszcze bardziej upierdliwy ode mnie (czy to być może?) - milion razy pyta mnie czy chcę, czy aby na pewno, czy może jednak nie? No i jak, jak tu żyć z takim?

Czas chyba odejść. Odejść od tej cywilizacyjnej zguby. Choć szczerze myślę, że prędko to nie nastąpi. Wszak wzięłam się za licencjat. Idzie w rytm kroków Shreka i osła (scena z mostem), czyli "kroczek po kroczku"... Powoli. Jednak mimo wszystko trochę cieszy, że ruszyło. (Nawiasem mówiąc dostrzegam bardzo konkretną analogię między moją skromną osobowością, a poczynaniami wyżej wspomnianego osła, ale to już odrębna myśl, której, póki co, nie wywlekam na wierzch ;)).

A najbardziej na chwilę obecną raduje rozkoszna refleksja, która urzeczywistni się już niebawem - mianowicie fakt niezaprzeczalny, że za około dwie godziny wyłożę się w łóżku - razem z moim skumulowanym (nie bardzo wiadomo skąd wziętym?) zmęczeniem. I tak sobie bezwładnie pobędę błogich godzin sześć. Jak to pięknie! :)

poniedziałek, 15 marca 2010

radosne zdziwienie

Są na świecie rzeczy, o którym nie śniło się ani filozofom, ani w ogóle chyba nikomu.
Bo różne są absurdy i przewrotności, ale czy ktoś pomyślał w swej zuchwałości, że pogrzeb może być uroczystością, z której emanuje radość? I nie chodzi tu wcale o głupawą wesołkowatość!
Pierwszy raz byłam na radosnym pogrzebie i przyznam szczerze, że chyba nie spodziewam się więcej takich. Niepojęte do granic możliwości, choć może, gdyby byli z nas ludzie NAPRAWDĘ wierzący, to każde ostatnie pożegnanie byłoby właśnie takie. Nie czas na gdybanie, kiedy się jest tylko człowiekiem i wszystko przeżywa emocjonalnie, co, uważam, szanować należy. Toteż nikogo o smutek oskarżać nie można. Strata boli. Tym bardziej niezwykłe jest dla mnie, że na tzw "ostatnim pożegnaniu" można się cieszyć. No bo niby czym, tak na zdrowy rozsądek? A może to nie jest czas na występ tegoż, może trzeba nam lekko oszaleć, żeby wreszcie załapać, o co w tym całym życiu chodzi?

A po mej głowie tam i z powrotem spaceruje Anielski Orszak... W podskokach.

sobota, 13 marca 2010

małe kamienie

Wieczór. Dwójka dzieci na spacerze. (Oczywiście w asyście dorosłego). Nagle jeden z brzdąców, na widok spadających na ziemię płatków śniegu woła, że to "małe kamienie". Dorosły oczywiście prostuje, że nie, że śnieg...

A ja sobie myślę, że tak: śnieg spadający na twarz (pomijając okoliczności, kiedy tęskni się za wiosną), potrafi być naprawdę przyjemny. Ląduje na nosie, twarzy, pcha się nawet do oczu, ale całkiem subtelnie, delikatnie. A mimo to czasem lepiej jest, kiedy dostanie się człowiekowi "małym kamieniem". Takim, co to nie zabija i nie uszkadza, ale bardzo otrzeźwia. Nie chodzi mi rzecz jasna o dosłowne obrzucanie się kamieniami. Wiadomo, o co chodzi. A jeśli nie wiadomo, to oczywiście o to, że nie zawsze najlepsze jest to, co najprzyjemniejsze, najsubtelniejsze i najbardziej delikatne. Jest w nas potrzeba drobnych wstrząsów. Trochę trudnych i bolesnych, ale działających przebudzająco.
I wcale nie jest zły taki wychowawczy "kop w d...". Choć owszem, bywa niezrozumiały, zdaje się być nieuzasadnionym i rodzi poczucie skrzywdzenia. Ale co nie zabija, to wzmacnia...

Oby. ;)

piątek, 12 marca 2010

ciąg dalszy

Jest zimno i śnieżnie. I kawa leje się litrami. Na zewnątrz szaro i biało, w głowie pojaśniało nieco. Nie zupełnie, ale nieco to już dużo.

No i kontynuacja myśli wczorajszej. Że jest tak, że są ludzie niezwykli na wskroś. Ściślej - po śmierć samą. To niepojęte i niecodzienne jest, uważam, że można umierając nie koncentrować uwagi na sobie. I nie chodzi o to, że w opuszczeniu. Po prostu - odchodzimy, ale choć zostawiamy lukę, to równocześnie jest ona pełna myśli spokojnych. Spokojnych o nasze "dalej", nasze "później". Niektórzy odchodząc pokazują palcem gdzieś indziej, gdzieś do przodu, czy do góry może, odwracając tym samym uwagę od śmierci samej w sobie. I za myślą jakiegoś żalu, czy niepokoju, biegnie kolejna - że dobrze się dzieje i że jest szczęście niewyobrażalne, w które właśnie wkracza człowiek. I że więcej już mu nic nie trzeba. Że Pełnia. Absolutna Pełnia Jest już na wyciągnięcie czyjejś ręki. Że koniec wszystkiego jest równocześnie wszystkiego początkiem. Że jest takie Wszystko naszemu wszystkiemu nierówne.

czwartek, 11 marca 2010

spod śniegu.

Śnieg.

Przed południem totalny brak powagi. W całkiem dobrym stylu z resztą.

A teraz zimno i śmiertelnie poważnie.

Bo tak się nic nie pojmuje. Niby wszystko jasne - wstajesz, jesz, wychodzisz z domu, poświęcasz czas nauce, pracy, czy czemuś jeszcze, spotykasz się z przyjaciółmi, wracasz, jesz, kładziesz spać. Proste, monotonne, nudne może i jakże mało zaskakujące. A przecież jesteś. I to chyba powinno dziwić najbardziej. Bo nie jesteś po to, żeby wstawać, wychodzić, jeść, wracać i spać. Cały ten zlepek prozaiczności sam w sobie nie ma sensu. Po co więc i ku czemu?


Ile jest dookoła cudów i niezwykłości. Cudem jest człowiek - ten zwyczajny, któremu może tylko mówi się cześć, albo dzień dobry. Ten, którego wcale się nie zna, choć dumnie twierdzi, że tyle o nim wie. Nawet ten, którego się totalnie nie znosi. Cudem jest, że żyję, nawet jeśli nie wiem, po co tak naprawdę. Że wstaję w ten dzień, tak cholerny. Że nagle coś zauważam, że może to samo, co przed rokiem dostrzeżone, jednak zapomniane zupełnie. Że może jest zupełnie inaczej, niż myślę, że jest. Że moja absolutna pewność tak często się myli.

Życie - jak to brzmi dumnie. Moje życie - jak zuchwale. Na ile moje? - jak prawdziwie...

wtorek, 9 marca 2010

te człowieki

Oni są. Ludzie są. Jak to dobrze, że tak jest, że są. Świat nie byłby światem bez ludzi. Przenigdy.
I bez cukierków w czekoladzie.

Z pieca prosto na mróz wyszły nam dziś dwie zapiekanki z kiszonym ogórkiem, kiełbasą i oscypkiem - te najszlachetniejsze w Małopolsce, bo z zielonego okrąglaka. Palce sztywne, nie do zagięcia, ale i tak je się przyjemnie. Choć zimno wciąż psuje wszystko - studzi zapiekanki, gorliwość i zapał. Ale słońce jest. Już jest. Od świtu, aż do zmierzchu. I ratusz błyszczy na tle całkiem przyjaznego i cieszącego oko nieba. Jedno spojrzenie na to wieczne sklepienie i ratuszowe błyskotki i nie można nie pomyśleć o Kijowie. I baniach. Złotych baniach. Nic tak nie emanuje blaskiem, jak one. I choć niebo dziś nad kolebką małopolańskości czyste i gładkie, to jednak nie przebiło krasą tamtego - z sierpnia, ani zdjęć, których klisza przewija mi się w głowie przy różnych okazjach. I bez okazji też. Choć tak naprawdę nigdy jej przecież nie było, tej kliszy, a i zdjęć już nie ma nigdzie, tylko tu - w samym środku mojej czaszki. Albo gdzieś w okolicach mięśnia sercowego. I nawet anatomia tego nie przewidziała...

Teraz biegam. I widzę, że nie widzę. Że złapać kadrów sensownych nie mogę. I światła pod właściwym kątem. Gonię za kadrem, za światłem, za cieniem, za jakąś kompozycją, ostrością i jej brakiem w odpowiednich miejscach.

Gonię. Z wiatrem, pod wiatr, w kółko, dokądś i nigdzie.
Grunt, że po bruku, z którego śnieg już spłynął. Grunt to grunt. Pod nogami mymi dwiema.

A ludzie mają fotogeniczne twarze. I to chyba cieszy.

poniedziałek, 8 marca 2010

sun - day

A teraz bez narzekania. Bo jak to dobrze, kiedy niedziela jest lepsza od soboty!
Zanim spanie i wstawanie, to jeszcze chwila ciszy. Przed burzą, czy może już po?
Cisza pusta taka. I nic już nie dzwoni. Oczy wielkie jeszcze, choć już nie bez wyrazu. Może tylko zmęczone, albo czasem smutne.

Na dworze zimno wciąż. Byłoby miło popatrzeć znów do góry z radością. Taką lekką całkiem. Lekką i wcale nieulotną. I te wszystkie niepokoje gdzieś zostawić - zupełnie jak zepsuty parasol - wrzucić do kosza jednym machnięciem ręki.

Taaaaaak. Właśnie tak. Choć nie tak prosto...

Są i ludzie. Dobrze, że oni są. Wrzeszczący, śmiejący, zgryźliwi i nie, ale dobrze, że łażą tu i tam. I że na siebie wpadamy czasami.

sobota, 6 marca 2010

empty

Sobota. Taka jedna z wielu.

Ulice zimne, choć już bez błota wymieszanego z brudnym śniegiem. Ostre powietrze, na które patrzę wcale nieostro. Za to wielkimi oczami. Permanentnie szeroko otwartymi, apatycznymi i bez wyrazu.

A przecież tak ładnie jest granatowym wieczorem.
Tylko ludzie czasem wrzeszczą. Być może z radości.

czwartek, 4 marca 2010

dokądś

Myślę, że dam nogę. Nie wiem jeszcze, jak i gdzie, ale jakoś i gdzieś trzeba mi. Bo zwariuję. Chociaż może to już...

Najpierw jednak się wyśpię. A potem wyrwę z kontekstu. Jakoś, dokądś, przed siebie i już nie za.

środa, 3 marca 2010

"w rękach w głowach cichosza "

Gwoli wyjaśnienia - Amelia Earhart to awiatorka. Była. Teraz lata już w innych przestworzach. Jeśli w ogóle.

Ja natomiast jeżdżę. Na zajęcia i w drugą stronę. Lubię podróżować z kimś. Dzielić spostrzeżenia, mnożąc wrażenia równocześnie. Ale kiedy wracam z zajęć, chłodnym popołudniem, lubię mieć niemalże godzinę ciszy. Nie musieć się odzywać, gadać, niczego tłumaczyć, odpowiadać na pytania, ani też wyrażać własnych myśli. Chwila, kiedy od głosu nie drgają struny, ani nie trzeszczy w głowie. I mogę patrzeć za szybę, gdzie toczą się samochody, ludzie, życie. I widzę, jak wszystko rusza się energicznie, albo przeciwnie - leniwie snuje - tak, jak mgła albo dym. Chwila wolności, kiedy można pomyśleć. A może przeciwnie - uśpić zmęczone refleksje. Często uśpić się w ogóle. Całkowicie. Jak dzisiaj. Kiedyś przyjemnie bywało patrzeć przez okno sunącego autobusu w towarzystwie lubianych dźwięków, czyli ze słuchawkami na uszach. Ale od tego odwykłam, bo wszystkie grające sprzęty dały sobie spokój.

Cóż.

Czasem odczuwa się brak tej swojej, współgrającej z nastrojem, z kolorem i zapachem dnia muzyki. Bywa jednak, że najlepiej brzmi cisza. Nie wyrzucasz z siebie potoku słów i nie jesteś zmuszony do wchłaniania cudzego paplania. Czasem tak trzeba. Są takie momenty, że trzeba nawet ciszy radykalnej - bezdźwiękowej niemalże. Wbrew pozorom może ona nie jest pusta. I może brzmi najlepiej.


wylatywanie

Przeczytane:

Oglądam ptaki, jak latają
całymi dniami
I sama też chcę latać
Kto wie, może one też
spoglądają na mnie czasem
I chciałyby być na moim miejscu
Kiedy idę z tatą do cyrku?

Amelia Earhart

Wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma. Ale latać faktycznie trzeba. Wzbić się czasem. Pobyć w górze i nie spadać. Przyjemnie.

poniedziałek, 1 marca 2010

wiosną z wiatrem

Nowy dzień się zacznie jutro. Bo dziś to przedłużenie niedzieli. Pełne senności i niemożności.

A na przystanku stoi się miło. Słońce na twarzy i wiatr wszędzie. W głowie też. Stąd wszystko powywracane i może nie najmądrzejsze. Gazeta fruwa nad pomarańczowym światłem. Czerwone, zielone, bieganie po ulicy. W słońcu biegać jest przyjemnie. I spać na słońcu. Jak kot futrzasty przeciągać się bez pośpiechu.

A wiatr porywa myśli dokądś - nie wiem gdzie.