Każdy dzień to jeden obrót. Od
pierwszego okrucha światła, jaki trafi pod powieki, po szczelne
zamknięcie tychże. I w pewnym sensie zawsze to samo. Jesz –
śpisz, śpisz – jesz, pijesz kawę bierzesz prysznic, czytasz,
idziesz, wracasz, czytasz, piszesz, pijesz kawę. W międzyczasie,
albo raczej w każdym czasie pod czaszką przegania się tysiąc
jeden myśli-drobiazgów i kilka potężnych czołgów-refleksji.
Rozpędzasz to dzikie stado w miarę możliwości, by żyć. Nie
myślisz jedynie, gdy odpłynie ci świadomość, co daje wyłącznie
stan snu (wszelkie inne „odloty” zdyskwalifikowałeś na
starcie). W sny z kolei lepiej się nie zagłębiać – stos
niedorzeczności, bzdur, albo jakieś męczące wizje, choć
niejednokrotnie bywało zabawnie, co przypomniane gwałtownie w samym
środku dnia, owocowało niespodziewanym wybuchem uśmiechu. Również
na nudnej i szarej ulicy. I takich obrotów 365 w skali roku. Zdaje
się, że lubię obroty czerwcowe, choć są dość obciążone
intelektualnie. Rekompensatą jest zalewające świat światło –
słońce spełnia swoje obowiązki po godzinach. I przed. Jest prawie
zawsze i to pomaga nie tylko na cerę. Proponuję przyznać słońcu
pokojową Nagrodę Nobla...
Tak, jak problemy globalne nie są
moimi problemami (Alpy egoizmu?), tak rok, miesiąc, ba, tydzień
nawet nie jest moją jednostką czasową. W takiej przestrzeni
zabijam się o echo, więc uroczyście ogłaszam, że jej nie uznaję.
Dziś jest dziś. Jem kanapkę i smakuje mi ten cholerny żółty ser
i jest okej. Jutro będzie jutro, jutro będę rozsmakowywać się w
pasztecie. Planowanie minimalne i konieczne – to jest godny sposób
na przetrwanie, gdy potykasz się o własne synapsy.
A poza tym, albo nie – przed tym,
znaczy przede wszystkim, każdy obrót, który masz już za sobą i
po którym z ulgą stwierdzasz, że żyjesz i że nie było tak źle,
zawdzięczasz Stwórcy. I na wypadek, gdyby On jednak miał możliwość
to przeczytać – DZIĘKUJĘ.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz