Taki obrazek. Ciepło bardzo. Kurz w powietrzu unosi się spokojnie. Pora poobiednia. Kościół niewielki, drewniany, zabytkowy. Wcale nie tak daleko od blokowych osiedli, choć kiedyś pewnie stał na jednym z końców świata. W środku pachnie tą specyficzną mieszaniną drewna, wilgoci i ludzkich modłów, rzucanych ku górze z nadzieją, że tam już zostaną, zagrzeją miejsce, a na ziemię powrócą dopiero jako owoce próśb wysłuchanych. I ta nienachalna cisza, w której możesz zostać, zatopić się bez wyjaśnień. Przestrzeń wolna od zgiełku, więc zadudniłby twój zgiełk wewnętrzny, gdybyś tam pobył dłużej. W pobliżu ołtarza tkwi w ławce człowiek, który może żarliwie się modli, a może trochę cię obserwuje, bo poza nim, tobą i Bogiem nie ma nikogo więcej, a przecież nie da się zginąć w tak małej przestrzeni, nie da się stać niewidzialnym w głębokiej ciszy. I ty obserwujesz go także, choć starasz się udawać, że wcale nie. Ale zerkasz mimo wszystko czasem, zerkasz z nadzieją i wielkim pragnieniem, by był to święty, by ten brat był bratem szczególnej pobożności, miłości Boga i człowieka, mistykiem może... Tak bardzo chciałbyś spotkać jakiegoś Ojca Pustyni, którego twarz wprost jaśniałaby blaskiem Obecności Bożej, kogoś kogo przemienia trwanie przy Bogu Żywym, kto częściowo jest już na tamtym świecie i tę część tamtego świata zaszczepia na gruncie wydeptanym przez niezliczone ilości nieświętych stóp.
Jak to jest, o Boże świętych pragnień grzesznych ludzi... Jak to jest, że nie chce mi się już słuchać nikogo, bo chciałbym zobaczyć tę inną jakość, tę świętość i nie być zadręczanym paplaniną i dobrymi radami...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz