Odkąd zaczęłam przywozić do mojego
małego, tymczasowego, prywatnego raju na ziemi jajka, ale takie
prawdziwe, od jeszcze prawdziwszych kur – zażywających
maksymalnej swobody przypisanej ich kurzemu życiu (biegających po
trawie, dziobiących robale i srających gdzie bądź, czyli pewnie i
na te robale... no tak – zasrane robale... ), otóż odkąd
przystałam na dokarmianie mnie swojskimi jajami, zaczęłam także
eksperymentować z jajecznicą. I tak oto staram się urozmaicać
każde jej wydanie tym, co się akurat pod rękę nawinie. (Z
drobnymi wyjątkami rzecz jasna). Oprócz jajek i soli, istotną
treścią rozbełtania na patelni są zioła prowansalskie, choć
gdybym miała przypraw nieco więcej, dorzuciłabym również owo
„nieco” i owo „więcej”. Pysznie jest także przywalić w
jaja serem żółtym, pomidorami, i tak dalej. Ostatnio w jajeczną
przestrzeń wpadł i kurczak, jako że ona jest mięsożerna. Ona,
czyli osoba mówiąca w wierszu. Podmiot. Bynajmniej nie aż tak
liryczny, a przynajmniej nie ostatnio.
Zjadło się. Najadło się. Oblizało
i jazda na miasto.
A potem znów przyszedł wieczór i
wieczorne myślenie mimowolne, a i nie za szybkie, że przynajmniej
umyła ona nieco tę cholernie zaniesioną już podłogę i że to ma
sens. Czyściejsza podłoga ma sens. Co do reszty zaś, to się
jeszcze okaże...
I pojawiła się myśl, jedna z tych,
które zjawiają się rzutem na taśmę, z triumfalnym „a kuku”:
Życie jest jak jajecznica – możesz
doń wrzucić* wszystko i ze wszystkim zjeść. Ale najlepiej byłoby
ze smakiem...
* w oryginale tu było inne słowo,
dłuższe, ale też na „w”. Ja nie powiem Wam jakie, bo nie wiem
kto to czyta, a sami znacie je bardzo dobrze, bo też korzystacie z
tego rodzaju leksyki, tylko udajecie, że wcale nie. (Dla wciąż
niewiedzących, a dociekliwych wskazówka: słowo to rymuje się z
„solić” i jest synonimem do „wpieprzyć”).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz