wtorek, 16 czerwca 2015

Wrocław - miasto spotkań

Dni najdłuższe, najcieplejsze, najpiękniejsze i tylko czas jeszcze szybszy. Nie ma o czym mówić, czasem tylko jest o czym napisać, ale albo nie ma sił, albo czasu, albo w międzyczasie nieposiadania czasu całkiem się zapomni. 

Byłam we Wrocławiu.

Nie musiałam, nawet nie wiem, czy chciało mi się, ale bilet był, słońce od świtu na całego i temperatura, za którą przepadam, czyli upalnie. Dając sobie wolność co do wstania i wyruszenia, lub też spania i zbagatelizowania możliwości spędzenia kilku godzin w autobusie, postanowiłam, że postanowię rano. Postanowiwszy zaś rano, że jest już późno i będę musiała się spieszyć, obróciłam się na bok i po zamknięciu oczu nie zasnęłam na nowo w ciągu całych dwóch minut. Zjawisko dziwaczne i nader rzadko występujące należy czasem zinterpretować jako znak. Zinterpretowałam więc szybko, wstałam, ogarnęłam się, wzięłam najpotrzebniejsze rzeczy (woda, aparat, książka) i z wczorajszą fryzurą wypadłam na zewnątrz. W drodze tam wysłuchałam ciekawej relacji z życia pasażera, siedzącego po lewej, po przekątnej, przede mną. Ale nie czas na streszczanie cudzych pasji, nawet, jeśli było to inspirujące.

Wyjazd totalnie po nic - żeby pobyć trochę gdzieś indziej, trochę z sobą samym, trochę złapać dystans do siebie, trochę, by przemyśleć coś może. I nie wiem, co z tego naprawdę się udało. Pokontemplowałam przestrzeń dworca, który jest miejscem przyjemnym, czystym i naprawdę ładnym. Czekanie na odjazdy, na dalej, na dokądś, na wrócę, albo zostanę gdzieś może. Dobra przestrzeń, by czekać. 



No i przed siebie. Place targowe to temat na oddzielny tekst, ba, nawet na doktorat z socjologii. I nie ja pierwsza dostrzegłam ich wyjątkowy klimat, tworzony przez lokalną społeczność, wraz z  jej zasobami. Ogrom dobra i konieczność wyboru. Dobry wybór to dziś podstawowa umiejętność, jeżeli chce się wieść szczęśliwy żywot. A place targowe na swój sposób miłuję. Tu się żyje. Tu się kłóci. Tu się spotyka.


Oczywiście włóczenie się gdzieś w pojedynkę, nawet, jeżeli ta pojedynka jest niewyspana i głodna, owocuje zawsze jakimś mniej, lub bardziej metaforycznym spostrzeżeniem. Więc dobrze - trzeba spotkać swoje fiasko z Duchem. To refleksja aktualna tak samo dziś, jak i wtedy. 


Z lewej: ul. Ducha Świętego. Z prawej: ul. "Fiaskowa". Wszyscy od zawsze spotykają się na rogu... (Wrocław - miasto spotkań)

Był Ostrów Tumski, bo ładny, bo turystyczny, bo gotycki. Nie było krasnali. Prawie nie było rynku i jego najściślejszych okolic. Bo tam gorąco, bo ludzie, bo prawie jak tu, w Krku. Okropne kłódki (nie trawię tego zwyczaju, który w moim odczuciu obciąża tylko niepotrzebnie strategiczne konstrukcje) i ceglane mury pod niebo, z którego obficie rozlewało się słońce. Kontrasty. I lody w wafelku.





Zostawiłam więc rynek za plecami i pomaszerowałam gdzieś dalej, jak mi się zdaje - na północ. Gdy pozostawisz za sobą turystyczną makatkę, widzisz po prostu miasto, w którym się żyje. Tak jest wszędzie i to jest prawda. I tu następuje refleksja ciut potężniejsza.  



Lubię podręcznikową turystykę (trochę) i równocześnie jej nie znoszę. Lubię, bo doświadczanie ładu i właściwej estetyki ubogaca. Ale jeśli do tego dorzuci się wyłącznie deptaki, ulice, restauracje i hotele dla wczasowiczów, to obraz miejsca jest mocno zaburzony. I prawda, że czasem chcemy sobie ten obraz zaburzyć, bo na co dzień nam może brzydko i zupełnie nieturystycznie. Ale przecież to takie sztuczne. Zawędrowuję do parku, w którym odpoczywam i za pomocą słońca ogrzewam prawie ramię, czytając fragmenty o i z Mertona. Potem człapię na dworzec. Po drodze w jedną i w drugą mijam bloki, nie urodziwe, a zwyczajne, albo może nawet mniej, niż zwyczajne, kamienice, z których na ulice wypadają nieco dzikie krzyki ludzi i wytaczają się ludzie dążący do stanu wczorajszości, lub też tacy, którzy już ten stan osiągnęli. Nie ma gotyckich kościołów, nie ma krasnali, nie ma turystów. Jest życie - szare, bure i pstrokate (wszystkie koty za pan brat mają drogi swe i płoty...). I tak samo jest w Krakowie, w Kijowie i wszędzie indziej - świat dzieli się na część do wyeksponowania i oklaskiwania i na to, co lepiej ukryć głębiej, niż tylko pod dywanem, bo niechlubne. I stety-niestety - często to, co niegodne, by na to patrzeć, choć ledwo zipie, to jednak żyje. Jakoś, ale jednak. Podczas gdy cała kolorowa mieszanka turystyczna jest tylko rodzajem umowy i częścią przedstawienia odgrywanego codziennie o tej samej porze - dla oklasków, zachwytów i zysku. Nie mam nic przeciwko turystyce, bo ona jest dobra. Ale jeżeli ograniczymy się do turystki muzealno-hotelowej, umyka nam coś więcej, a miejsca stają się miejscami spotkań z eksponatami, zamiast z ludźmi. Można i tak, choć dla mnie taka forma przemieszczania się na dłuższą metę zubaża, zamiast ubogacać. Jakoś tak dziwnie. Tak subiektywnie. Bez monopolu na dogmat. 

Bo w życiu jest podobnie - gdy zajmujesz się swoją życiową turystyką i przygotowaniem eksponatów na kolejną publiczną wystawę (kto nie lubi zysku, podziwu i braw, albo chociaż chwilowego zainteresowania?),  nie dostrzegasz tego, co w tobie, choć może umiera, to jednak naprawdę żyje. Prawdziwie jest przyznać, że obok wszystkich śliczności, masz czasem odrapaną twarz, bo dostałeś po nosie, po przyłożyłeś sobie sam, bo ciągle zderzasz się z rzeczywistością. Są rzeczy, które pachną i takie, które nie za bardzo. I wszędzie Ten Sam Bóg, któremu może nie trzeba za wszelką cenę pokazywać odrestaurowanej fasady budynku przy najbardziej reprezentacyjnej ulicy. Bóg odpadających tynków i sypiących się klatek schodowych, który nie przemieni ruiny w pałac, zanim do człowieka w niej mieszkającego nie dotrze, że jest szlachetnie urodzony. 

Czas na selfie.

I jeszcze jedno: tutaj. 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz