Przed koncertem prośba o nienagrywanie
i nierobienie zdjęć. I powiem szczerze – coraz częściej
powszechne filmowanie, fotografowanie oraz publikowanie mnie męczy.
But on the other hand...
Jako posiadacz aparatu fotograficznego
często, prawie wszędzie, miałam go przy sobie. Najtrudniej było
mi wyobrazić sobie wakacje bez zdjęć, ale chyba nie tylko wakacje.
Prawie wszędzie to prawie wszędzie, a więc różnorakie
przedsięwzięcia, wypady, koncerty itd. Od czasu ujawnienia się
problemów z kręgosłupem, należało ograniczyć bagaż podręczny.
(Tak naprawdę należało dużo wcześniej, ale mądry Polak po
świętach...). To po pierwsze. Po drugie od pewnego momentu
zauważyłam, że rzadko zrobię takie zdjęcie, które
usatysfakcjonowałoby mnie samą, a bez satysfakcji after nie
ma chęci before. Po trzecie konieczność pilnowania tego, co
się ze sobą nosi, bywa uciążliwa. Coraz więcej więc momentów
bez – bez aparatu, bez zdjęć.
Ktoś kiedyś, co miałam okazję
usłyszeć, zwrócił uwagę na współczesne trendy – idą ludzie
do muzeum obejrzeć słynny obraz. Bardzo słynny, nie mniej, niż
samo muzeum. Część z nich będzie tu może raz w życiu, w myśl
zasady: „to trzeba zobaczyć na własne oczy”. Tłumek staje
przed płótnem, wyciąga aparaty, telefony i co tam jeszcze
fotografować potrafi, trzaska zdjęcia i idzie dalej. Po powrocie
zgra na dysk, wrzuci do sieci – niech inni zobaczą, gdzie byłem i
co widziałem. Widziałeś? Naprawdę widziałeś? Popatrzyłeś w
ogóle? Pstryknąłeś i poszedłeś dalej.
Podróżujemy – dużo, szybko,
daleko. Ale ile to wszystko warte, cała ta przelotna turystyka, w
której liczą się zaliczone punkty, wirtualni znajomi, tysiące
zdjęć – to jak przebiec przez supermarket i jednym ruchem ręki
zgarnąć z półki wszystko, co jest po drodze. To jak naprawdę
wartościowy i smaczny obiad połknąć jednym chapnięciem – za
dużo naraz i zupełnie bez smakowania. Bezmyślnie. Więcej i
więcej. I dopchnąć deserem, który wyglądał jak czekolada, choć
przeleciał przez przełyk tak szybko, że trudno powiedzieć, co to
było naprawdę.
I złapałam się na tym, że jestem
tutaj i nie jestem tutaj równocześnie. Bo robię zdjęcie po to,
żeby móc tu wrócić, zamiast kontemplować to, że – HALO! –
naprawdę tutaj jestem. Że nie umiem się skupić na tym, co dzieje
się w tej chwili, nie umiem patrzeć tak, by nie próbować utrwalić
na później oglądanego obrazu, nie umiem słuchać w ten sposób,
by nie myśleć, jaki pożytek zrobię kiedyś z tego, co usłyszałam.
Nie ma mnie tutaj, gdzie jestem. Nie przeżywam chwili, która się
wydarza. Mam przed sobą bardzo dobre, świeże danie, które,
zamiast delektować się nim w tej właśnie chwili, nerwowo
odgrzewam lub zamrażam na później.
I tak mija nam całe życie –
nieustannie jest jakieś „później”, którego tak naprawdę nie
ma i nie będzie – bo wszystko zsypujemy na nieistniejące kiedyś.
Jak bogacz, który gromadził, gromadził i zakończył żywot,
zanim zaczął robić pożytek z tego, co ma.
Na wakacje biorę aparat zawsze, nadal
i dopóki będę go mieć, tak się będzie działo, ale marzę o
patrzeniu i byciu niezobowiązującym i nieskłonnym do chorobliwego
rejestrowania. O byciu przez chwilę tak całkiem po prostu –
tutaj, teraz, o dotknięciu miejsca, w którym się znajduję, o
zatrzymaniu się w nim bardzo zwyczajnie – usiądź, patrz, weź
wdech,wsłuchaj się w przestrzeń, która cię otacza. I to, co
najbardziej zostaje mi na później, umyka jakiejkolwiek technicznej
rejestracji – to momenty, w których byłam tam, gdzie byłam.
Najczęściej związane ze spotkaniami z ludźmi i brakiem absolutnej
kontroli nad zaistniałą sytuacją. Chwile, w których nie
prowadzisz się tak całkiem sam, ale zdany jesteś na szczęśliwy
splot okoliczności oraz dobroć tych, których spotykasz, czyli –
po mojemu – zdany na łaskę Tego, Który jest ci najbardziej
przychylny na świecie.
Dziś jest dziś. Nie nagrywam
koncertów, na które chodzę, nawet, jeśli mogę (to rozprasza).
Zamiast tego słucham, lub tańczę, próbując dać się przeniknąć
muzyce, lub wniknąć w nią. Nie zawsze się udaje, ale wiem, że
jest jakieś teraz, w którym jestem realnie obecna. Nie chcę
zbierać liści do zielnika, by później z rozrzewnieniem myśleć o
lesie. Chcę w tym lesie żyć – doświadczać jego przestrzeni i
wdychać wilgotne powietrze.
Nie chcę kolekcjonować opowiastek o
Bogu, by sobie je czytać „ku pokrzepieniu serc”, w długie,
jesienne wieczory, przy kominku. Chcę doświadczyć Jego żywej
Obecności i życia w Nim. Dziś. Tutaj i teraz. Zamiast mrożonek,
chcę żyć w ogrodzie i mieć wszystko świeże, na wyciągnięcie
ręki. Cieszyć się tym, co owocuje w tym sezonie i cierpliwie
czekać na zbiory tego, na co dopiero przyjdzie czas, wierząc, że
On wie, czego mi potrzeba i że da mi wszystko we właściwym czasie.
I pamiętać, że jest jedno teraz, w którym realnie trwam.
Piękne to i bardzo prawdziwe. Miałam podobne przemyślenia, szczególnie odnośnie pewnej sytuacji. Nie napiszę teraz jakiej, bo nie nadaje się ona do opisywania w wirtualnym świecie, ale kiedyś Ci opowiem jak będzie odpowiednia okazja w realnym świecie. Zdarzają się piękne chwile, które chciałoby się zatrzymać (nagrać, sfotografować), ale obawiam się (a wręcz mam pewność), że wtedy straciłyby wiele ze swojego piękna i wyjątkowości.
OdpowiedzUsuńTrochę tak. Sfotografuj zachód słońca nad morzem - realnie Cię zachwyci, a na zdjęciu wyjdzie kiczowata pocztówka. Nie zawsze, ale często tak jest. Poza tym - jeśli już o zdjęciach mowa - najlepiej ogląda się albumy w stylu klisza "trzydziestka szóstka" z wakacji. Do przepełnionego dysku wraca się rzadko, a jeśli nawet, to ile tam naprawdę wartościowych ujęć... Muszę zrobić porządek w zdjęciach. :)
Usuń