środa, 30 grudnia 2015

jakkolwiek złap mnie

Wszystkie myśli, które z jakichś powodów być może jednak warto było zapisać - przepadły. Niech tam potomni - oni sobie świetnie bez tego poradzą, za to ty po raz kolejny zapomniałeś, o co ci chodzi. To trochę, jak nie móc wrócić do skarbu, a trochę, jak iść dalej, nie wiedząc, co było po drodze. Jak tydzień po zapitym weekendzie, albo weekend po zapitym tygodniu. Jak sezon wyrwany z życiorysu, jak niezachwiane przekonanie, że ewolucja to jednak rzeczywistość bardziej legato, niż staccato, pomimo tylu brakujących ogniw w tej, czy innej teorii stawania się. Jak strojenie odbiornika po zgubionych falach, ustawianie ostrości po rozregulowaniu obiektywu. I z bezsensownego otępienia - zupełnie jak przy kacu - wyrywa cię rześkie, mroźne, późnowieczorne, a właściwie już nocne, nienarzucające się, ale stanowcze w swej obecności powietrze, nad którym skrzą się gwiazdy, poprzypinane szpilkami do ciemnogranatowego płótna. Lśnią, połyskują, mienią się daleko, że nie sięgniesz, choć chciałbyś je odpiąć, by Niebo zwaliło ci się na głowę, na życie, na kaca i wszelką bezsensowność. I stoisz, i patrzysz, i gwiazdy się mienią, i ty oniemiały, że umiesz się jeszcze zachwycić, więc żyjesz!




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz