Może to dobrze, żeby dzień był jak obraz - miał ramy. By zaczynał się książką, kończył filmem, lub - jak dziś - wymalował całą kompozycję zdarzeń różnorakich, rozpoczętych poranną, a zakończonych wieczorną, a właściwie nocną - kontrolą w tramwaju. (Dla ludzi z zawsze aktualnym kwitkiem to nie problem). A może jeszcze inaczej - może dzień każdy winien się kończyć i zaczynać dziękczynieniem... A człowiek wciąż bardziej zdolny uwierzyć w codzienne kontrole, aniżeli w codzienne dziękowanie...
Dużo się wydarza. Ponad połowa z tego to rzeczy i procesy z natury swej błahe. Patrz: przejazdy tramwajem wte i wewte. Trzynastka. Siódemka. Dwudziestka czwórka. Osiem. I kilkanaście rundek tam i stamtąd. I bieganie. Obiad w przerwie, zapychający wąskie "pomiędzy", bo żołądka raczej nie. (Choć przyznać trzeba, że seler przy akompaniamencie czytanego na głos prawa rolnego naprawdę wyśmienicie smakuje). Seler-feler i dzień niczym hektar. Obsiać, zaorać, poczekać, to i może się coś zbierze? Rozmowy. Mniej i bardziej święte, albo chociaż świąteczne, choć dzień powszedni. Człowiek - drugi, trzeci, dziesiąty - i cała ta zgraja taka kochana! I Pan Bóg. Jeden tylko. I aż. Aż się człowiek uśmiecha. Nawet do tych obojętnych na ulicy, którzy biorą ulotki od niechcenia. I wyciera chodnik słowem "dziękuję". I jeszcze śpiewa drepcząc po ulicach, ignorując fakt, że mu niemiłosiernie zimno.
Są takie dni, że dostaje się same prezenty, choć do urodzin daleko jeszcze, a w stosunku do imienin jest się już dawno po. Prezenty mogą być materialne i całkiem przeciwnie. Mogą mieć czerwone groszki i radość w oczach, praktyczne zastosowanie i błysk ludzkiego szczęścia.
Wiem, że jutro się schrzani, choć przecież robię wszystko, żeby nie - idę do teatru, kupuję bilety, czytam, słucham, wyjeżdżam.
Wszystko to prezent!
Gest, smak, spojrzenie, głos, dźwięk, zapach, ruch, blask, ciepło, miękkość światła i czystość barw. Wszystko jest dane. Wszystko za nic. Just for you...
Wiem, że jutro się schrzani i nic weźmie górę. Ale dziś za Wszystko dziękuję. Bo jest się chwilę w powietrzu, nim znów się wpadnie do wody.
Człowiek nie ma zupełnie niczego i Wszystko ma równocześnie na własność.
Kocham absurdy i paradoksy. I białą czekoladę.
Dużo się wydarza. Ponad połowa z tego to rzeczy i procesy z natury swej błahe. Patrz: przejazdy tramwajem wte i wewte. Trzynastka. Siódemka. Dwudziestka czwórka. Osiem. I kilkanaście rundek tam i stamtąd. I bieganie. Obiad w przerwie, zapychający wąskie "pomiędzy", bo żołądka raczej nie. (Choć przyznać trzeba, że seler przy akompaniamencie czytanego na głos prawa rolnego naprawdę wyśmienicie smakuje). Seler-feler i dzień niczym hektar. Obsiać, zaorać, poczekać, to i może się coś zbierze? Rozmowy. Mniej i bardziej święte, albo chociaż świąteczne, choć dzień powszedni. Człowiek - drugi, trzeci, dziesiąty - i cała ta zgraja taka kochana! I Pan Bóg. Jeden tylko. I aż. Aż się człowiek uśmiecha. Nawet do tych obojętnych na ulicy, którzy biorą ulotki od niechcenia. I wyciera chodnik słowem "dziękuję". I jeszcze śpiewa drepcząc po ulicach, ignorując fakt, że mu niemiłosiernie zimno.
Są takie dni, że dostaje się same prezenty, choć do urodzin daleko jeszcze, a w stosunku do imienin jest się już dawno po. Prezenty mogą być materialne i całkiem przeciwnie. Mogą mieć czerwone groszki i radość w oczach, praktyczne zastosowanie i błysk ludzkiego szczęścia.
Wiem, że jutro się schrzani, choć przecież robię wszystko, żeby nie - idę do teatru, kupuję bilety, czytam, słucham, wyjeżdżam.
Wszystko to prezent!
Gest, smak, spojrzenie, głos, dźwięk, zapach, ruch, blask, ciepło, miękkość światła i czystość barw. Wszystko jest dane. Wszystko za nic. Just for you...
Wiem, że jutro się schrzani i nic weźmie górę. Ale dziś za Wszystko dziękuję. Bo jest się chwilę w powietrzu, nim znów się wpadnie do wody.
Człowiek nie ma zupełnie niczego i Wszystko ma równocześnie na własność.
Kocham absurdy i paradoksy. I białą czekoladę.
Biała czekolada jest spoko ale nie w wielkich ilościach. A absurdy i paradoksy też kocham. I jeszcze sarkazm, ale tak jak białą czekoladę.
OdpowiedzUsuń