wtorek, 20 stycznia 2015

Filipiny są daleko

Niejeden już raz przyszło do głowy, aby napisać coś - konkretna myśl, która nie doczekała swojej realizacji, blogowego ucieleśnienia, przygnieciona ciężarem zmęczenia, zniechęcenia, czy też czegoś jeszcze innego. I dziś mogło być podobnie, ale - nie do końca wiedząc, dlaczego - postanawiam odnotować tu swoją obecność. 

A sposoby na odnotowywanie obecności są naprawdę różne - przekonałam się o tym, będąc mimowolnym świadkiem popularności pewnego "zeszytu", w który się pluje, bryzga i po którego kartkach paprać czym bądź należy (brakuje mi jeszcze tylko kilku rodzajów aktywności ludzkiej, ale szczegółów w tym temacie drogiemu Czytającemu oszczędzę), a wszystko to (przynajmniej oficjalnie) za jedyne 29,99. Nie rozumiem trendów, ale o tym jeszcze kiedyś (chyba) napiszę. 

Tymczasem. 
Tymczasem imponuje mi św. Augustyn. Co najmniej z kilku powodów. Pierwszy - nie ustawał w dążeniu do Prawdy. Drugi - mógł zostać karierowiczem i całkiem nieźle się w życiu ustawić, a jednak naprawdę zależało mu na czymś więcej, bardziej, głębiej. Trzeci - potrafił przyznać się do swoich namiętności i chociaż ich żałował, nie wyparł się faktu, że były prawdą o nim samym. Wyznania czytam już od kilku lat - pewnie dlatego, że brak mi wytrwałości, jak również, że nie jest to dla mnie hamburgerowa kanapka ze strefy "dobrych cen", do połknięcia na jeden, góra dwa kęsy. Jeszcze niewiele ponad sto stron (spośród prawie czterystu w wydaniu, które posiadam) i dobrnę do końca. Rozmawiałam ostatnio z panią J. (lat 93 już skończone), która przeczytała tę książkę o wiele lat wcześniej, niż ja się zabrałam za tę lekturę, a pamięta z niej więcej szczegółów niż mój, młodzieńczy zdawałoby się, umysł. Lekko zatrważające.

Na fali różnych wydarzeń życiowych i trosk bytowych, problemów ze zdrowiem, filtrowaniem relacji (nie mylić z flirtowaniem) i innych przypadłości, kolejny już raz spod sterty absolutnie wszystkiego wyciąga swą rękę potrzeba nazwania pewnych kwestii od początku, na nowo i zgodnie z rzeczywistością, czyli szczerze. Na razie jeszcze ciągle odczuwam opory przed podaniem swojej dłoni tej poczciwej kreaturce, ale gdzieś w środku budzi się świadomość konieczności zapoznania się z nią. I wiele innych świadomości tam się rozbudza, co jednakże skutkuje nie tyle pobudzeniem, czy nadpobudliwością, ale zmęczeniem już prawie przewlekłym. 

I znów pytanie o Absolut. Nie, czy jest, ale Kim Jest, jak naprawdę się Go poznaje i co to znaczy wierzyć. Co to znaczy tak naprawdę-naprawdę i jak mi, Boże, do tego daleko. 

Dzieci, podchwyciwszy pełne sentymentu, zasłyszane z ust trzecich wyznanie, że ostatnia Msza z udziałem papieża na Filipinach była piękna i że tam to dopiero są wierzący ludzie (!), nie zrezygnowały z możliwości skomentowania tej wypowiedzi (one nigdy nie rezygnują z możliwości skomentowania czegoś):
O. (o mnie): Madzia też jest wierząca.
Z.: No, Madzia też czasem wierzy. 
O.: Kto jest za tym, że Madzia wierzy zawsze, ręka w górę! - Tu podnosi rękę własną i sugeruje, że i ja powinnam dołączyć, podobnym gestem ze swojej strony. Podnoszę więc teatralnie, z przesadnym rozmachem obie ręce do góry, zupełnie nie będąc pewną, jak to jest z tą moją wiarą...  

Bo jak się wierzy, to się ufa, a jak się ufa, to bez względu na..., czyli z pełną zgodą na to i z tym, że wola Boga jest święta, słuszna, jedyna właściwa i poza nią nie ma dobra. Czyli to On decyduje, co jest dobre, a co złe, a ja idę za tą decyzją, bo wiem, że On wie najlepiej, czego mi potrzeba. 
Daleko mi - do Filipin, do Augustyna. A do Boga?...






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz