sobota, 25 września 2010

w kółko do przodu


Powtórki, a jednak nie do końca.

Wczoraj, jak i tydzień temu z resztą, słuchałam fragmentu trójkowej listy. Ponieważ zaś jest mi to czynnością przyjemną, pomyślałam, że cudownie skonstruowano ten świat, oparty na cyklicznym powtarzaniu się pewnych rzeczy, zdarzeń, zjawisk. Bo niby to samo, a jednak piosenki wymieniają się miejscami, co eliminuje wystąpienie oczywistej przewidywalności.

Rzecz jasna, cykliczność niesie ze sobą ryzyko monotonii i znudzenia. Jakie nieznośne są te dni, kiedy w autobusie wciąż te same, nudne twarze, poranki mgliste i odstraszające zimnem, ledwo człowiek wstanie, no i ciągle pada. I tak przez tydzień, dwa, trzy. Nie do zniesienia. Chciałoby się ten fragment wyciąć z życiorysu, przeskoczyć lub chociaż przespać. A tu szara , prostoliniowa jednostajność bezlitośnie chlasta człowieka po plecach.

Z drugiej strony jednak, każdy dobrze wie, ile radości jest, kiedy znów długie dni i lato i słońce i czas - rozciągnięty w czasie i przestrzeni - kolejny raz pozwala cieszyć się wolnością.

Czasami należy stanowczo i bez znieczulenia dźgnąć w samo sedno cykliczności. Ot, wyzbyć się choćby przekonania: "jesień=znowu cholerna depresja". Gdyby tak słońca ogrom przytłaczał mnie przez kolejne dwa miesiące, to nie byłabym znów jesiennie przytłoczona i nie myślałabym może, że nie lubię listopada.

Na razie nie myślę. Bo jeszcze wrzesień, a i październik miłym zmysłom, czy nawet czemuś głębiej, być potrafi.

Na koniec - że lubię syntezę pozornych sprzeczności. Jak dziś - kiedy cykliczność połączyła się z czymś świeżym, tworząc w ten sposób ożywczy ferment.

Bo są sytuacje takie same i zupełnie różne jednocześnie. Jak na przykład wracanie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz