sobota, 16 stycznia 2016

muchy

Jesienią muchy pchają się do domów. Drzwiami, oknami, ukradkiem. Przylatują same, albo też - po królewsku - dają się wnosić z podwórka wraz z pachnącym wiatrem praniem. Uparte i natrętne. A kiedy już taka mucha trafi do wnętrza, krąży po mieszkaniu, odbijając się na wpół bezwładnie od ścian i mebli, wpada do rozgrzanych kloszy lamp, brzęczy niemiłosiernie do czasu, aż jakimś cudem wyfrunie, lub też upiecze się na żarówce, niczym na grillu. Przy odrobinie szczęścia mucha trafia na okno, zwabiona wpadającym przez szybę światłem i ciepłem słonecznym. Powtarza się wówczas ten sam - w przypadku absolutnie każdej muchy - scenariusz: spacer po szybie, raz w dół, raz w górę, a po chwili zniecierpliwienia nerwowe i rytmiczne odbijanie się od jej powierzchni, czemu towarzyszy irytujące dla ludzkiego ucha brzęczenie, po czym owad spada na parapet i jeżeli nie wyląduje na plecach, zaczyna swoją wędrówkę od początku. Różnie można wobec takiej jesiennej muchy postąpić - zwykle największą ulgę przynosi uchylenie okna i zamaszyste wyproszenie jej na zewnątrz. Gardzimy muchami, a zwłaszcza takimi, które najpierw pchają się same, a potem - nie potrafiąc się wydostać - są jedynie powodem naszego zdenerwowania. 


I jedną z największych nędz człowieka jest właśnie ta, kiedy pcha się tam, gdzie nie powinien - czy to o własnych siłach, czy to dając się wnosić po królewsku, a potem nie może się wydostać i - jeżeli uprzednio gdzieś się mocno nie poparzy - z tęsknoty za Światłem tłucze głową w szybę, miota się w bezsilności, dopóki ktoś lub Ktoś, lub Ktoś przy pomocy kogoś mu tego okna nie otworzy i nie wywali go na powrót do życia. I jak te muchy - polatawszy chwilę na wolności, mamy tendencję powracania do klatek, do wygodnych przyzwyczajeń odbierających nam wolność. Niby każda zaopatrzona jest w drzwi i szeregi okien, przez które - jakby się zdawało - łatwo będzie wrócić. Jak bardzo niełatwo idzie się przekonać dopiero, gdy trafi się do środka. Z każdym kolejnym razem trudniej uwierzyć w płynny i oczywisty wylot, bo ileż można... Tyleż można, ileż trzeba. Tyle trzeba, ile razy się wpakowało. I jeśli brakuje już rąk do serdecznego wypędzenia, zostaje coś, na co może najtrudniej się zdobyć - prośba wraz z zaufaniem, żeby się jeszcze raz udało znaleźć po tamtej stronie, a potem już nie wracać. Takie najzdrowsze szaleństwo, którego pragniemy. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz