niedziela, 17 stycznia 2016

Niebo, Drzewo, Gniew i Cisza

Gniew bywa nienasycony. Nienasycony znaczy, że jest ochota roztrzaskać coś z impetem, wystrzelić w powietrze, lub przynajmniej pójść na strzelnicę. Naturalnie nie chce się wtedy nasycać, czy też podsycać go ofiarą z przypadkowo napotkanych ludzi, jak np. ekspedientka w sklepie, czy ktoś w autobusie i choć radość przynosi bycie uprzejmym, to jednak raz na jakiś czas zdarza się chlapnąć nie to, co trzeba. 

Spacer do marketu, przez pole minowe, które - masz wrażenie - potraktowałbyś niczym jeden z bohaterów pewnej bajki o nielotach, czyli zawsze adekwatnym "kaboom". Lekki mróz nieco chłodzi twój zapał. Patrzysz na przestrzeń przyprószoną śniegiem, na niebo - bardzo ciemne, z iskrzącymi się to tu, to tam gwiazdami. Między nocnym niebem i zmrożoną ziemią rośnie ulubione, rozłożyste drzewo (tak, drzewo jest zawsze tą rzeczywistością, która łączy w całość rozwarstwiony świat i spaja na stałe niebo z ziemią - wszystkie drzewa świata noszą brzemię po Tym Jednym, zbawiennym dla pogubionego na ziemi człowieka, którego dotąd do nieba zbliżały tylko pobożne westchnienia). Samotne drzewo jest jak agrafka dla dwóch płaszczyzn - granatowego firmamentu i pobielonej równiny. Obydwie łączą się gdzieś daleko, przenikając w siebie już za horyzontem, jednak tutaj - na odległość dwudziestu-trzydziestu kroków, spina je potężny pień, z którego, jak ręce wołające o jałmużnę, pną się w górę liczne gałęzie. Podążasz za nimi, zadzierasz głowę... jak cicho. I ta błogosławiona przestrzeń. Gniew milknie na chwilę i patrzy i rosną mu oczy, wytrzeszczone w ciemność, niepłaczące, by nie pokryła ich cieniutka warstwa lodu, ale wciąż przeszklone i nachalne w swoim żebractwie, jak gałęzie drzewa, jak ręce żebraka. DAJ. Daj mi spokój. Gniew słucha. Pod stopami chrupie śnieg, przegryzany ustami lekkiego mrozu. Cisza. Pustka. Ciemność. Gwiazdy. Zewnętrzne okoliczności i gniew utulony przez chwilę, jak dziecko, rozpada się, milknie, zachwyca. Że jest jeszcze jakiś inny świat. Prosty w odbiorze, wyraźny, przeszywający, przestronny i cichy, gdzie krzyczeć nie trzeba i trzaskać drzwiami. I że są takie momenty, w których nie ma nikogo oprócz Nieba gwiaździstego nade mną, ziemi pod stopami, Drzewa i mnie. Nie ma nic więcej, co byłoby teraz ważniejsze. Minuta, sekunda, setna sekundy - ukryta w dłoniach, jak robaczek świętojański. Krótka, jak iskra, jak dziesięć iskier nadzieja, że Niebo jeszcze mi spadnie na głowę, ściągnięte przez Drzewo, przez oczy przeszklone i nadmiar Miłości skraplanej dziejami, latami, ciążącej ku ziemi i ku - choć przez chwilę jedynemu na niej istnieniu. Albo też jednym małym kamieniem, ciśniętym z wiarą, że się trafi i wreszcie jak kamień z serca spadnie z ulgą pożądany deszcz. A po nim nastanie cisza.  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz