poniedziałek, 22 lutego 2016

Barany

Idziesz do kina na komedię. Wszak komedia jest dobra, no, nie na wszystko, ale na skołatane nerwy, na osiągnięcie stanu czasowego odprężenia, rozluźnienia i wszelkie tym podobne zdaje się być niezłym sposobem. Jest niedziela, jest wieczór, jest wigilia kolejnego tygodnia, jest dobre towarzystwo, które cię zapytało, czy idziemy na komedię, a ty, obejrzawszy trailer, przytaknąłeś, że na komedię (i to jeszcze rodem z północnej części globusa) - owszem, tak, hura! Przyszedłeś, zasiadłeś i... komedia okazała się być dramatem. Wprawdzie ładnym, coś prezentującym, ze spokojnie przepływającymi obrazami, ale jednak DRAMATEM. Niemniej do końca trwania filmu wierzysz zawzięcie, że to komedia i próbujesz histerycznie wyłapywać każdy, najdrobniejszy moment sprzyjający głośnemu wyrażeniu radości - pragniesz zarechotać, prychnąć, poddusić się ze śmiechu - uczynić cokolwiek, by udowodnić sobie, że tak - oto się cieszę! Ja - podmiot. Tu - w kinie. Gdy się ma lekko szurniętą wyobraźnię, powód do śmiechu znajdzie się zawsze, ale - uwaga - w kinie nie należy okazywać emocji. A już na pewno nie wolno się śmiać. A na dramacie, to w ogóle przekroczenie wszelkich norm oraz złamanie poprawności politycznej i podeptanie uczuć pana siedzącego po lewej przekątnej, który ilekroć słyszy z waszej strony wybuch, tudzież wybuszek śmiechu - obraca głowę i spogląda wymownie kątem oka (tak, tak - on widzi kątem oka i na pewno ten kąt oka ma, a dziś ma go specjalnie dla ciebie i twojego współwinowajcy, który cię na tę "komedię" wyciągnął i - o zgrozo - też się śmieje!). Spojrzenie to być może powinno spowodować w tobie akt skruchy oraz bezzwłoczne okrycie się hańbą (przychodzisz do kina na komedię, komedia jest dramatem, śmiejesz się, bo chcesz się śmiać, ale w kinie śmiać się nie wolno, bo się narusza wolność istoty ludzkiej z sąsiedniego rzędu, a ty się śmiejesz, naruszasz wolność, powodujesz zgorszenie -  więc kim jesteś? Jesteś przegranym!), niemniej zamiast skruszonej istoty przepraszającej za to, że jest i nie wstrzeliwuje się w nastroje bliźnich, budzi się w tobie Mała Mi, z właściwym dla niej: "Zaraz go ugryzę!". 

A film pokazuje ci przynajmniej jedno - "Dobry Pasterz" - przestaje być jakimś tam hodowcą. Przestaje być kimś, kto ma mnóstwo zwierzątek i karmi je bez indywidualnej relacji do każdego z nich. Dobry Pasterz to ten, który swojego ukochanego barana wsadzi do własnej wanny, gdy trzeba go wyszorować. Ten, kto naprawdę zna swoje owce po imieniu i każda jest dla niego inna i wyjątkowa. To ten, który płacze, kiedy je traci. To ten, który dla nich żyje. I dla nich gotowy jest zginąć. I oczywiście w ogóle nie o to chodziło w tym filmie. Ale jeśli nie wychowałeś się wśród pasterzy, a twój dziadek, ani ojciec nie miał stada owiec, to ciężko zrozumieć obraz z przypowieści. Ciężko uwierzyć, że jakiś tam baran może być naprawdę bardzo ważny. 

Siedzicie. Jak te barany, na "Baranach", Pod Baranami. Na komedio-dramacie z wątkiem biblijnym w tle. Domniemanym. I czarno-białym psem do korespondencji... :)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz