sobota, 5 listopada 2011

bumerangi


Gdzieś, w jakiejś odległej szufladzie, za siedmioma szafami, spoczywa mój własny, stylowy, pomarańczowy (a jakże!) bumerang. On jeden spoczywa, bo bumerangów jako takich - odnoszę nieustanne wrażenie - jest znacznie więcej. I gdyby je sklasyfikować, okazać by się mogło, że są bumerangi mądre i głupie i wszystkie wracają tak samo natrętnie - łupnięciem w czoło. Na przemian, lub naraz, zależy. I czasem postawić by się chciało przed tym czołem ścianę, by móc triumfalnie patrzeć, jak ten i ów bumerang się o nią rozbija. Ni hu hu, czyli lipa. Nie sposób. Więc odrzucam. Wysyłam je w kosmos, albo choć w krótką podróż, aby mieć chwilę spokoju. A potem znienacka to samo głupie uczucie, gdy znów dajesz się zaskoczyć (choć przecież wiedziałeś, że toto wróci!). I wraca. I niekoniecznie ku zgubie, ale wraca. Wracają. Myśli, konieczności, powinności, obowiązki, chaos i bezład, bezradność i takie tam, natrętnie jak drzemka, jak irytująca, hucząca, poranna ekspresja budzika - co siedem minut, w porywach do dwóch godzin. Odwlekanie. A przestrzeń pomiędzy zatkaj radością życia. Czy chodzi o spanie, czy też o rowerowanie najlepsze pod słońcem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz