sobota, 26 listopada 2011

passing by


Sucho, bezśnieżnie, bezdeszczowo. Listopad bywa zaskakujący. Jest jak wiosna. Dosłownie. I takie wszystko nawpaky. Lubię mieć wiosnę jesienią, w przededniu zimy. Jest przestrzeń. Ulice obszerne. Poruszam się po nich, niczym w filmie. W okularach, żeby świadomie zachwycać się ogromem miejsca dookoła.

Dookoła.

Mnóstwo ludzi, powoli i choinek i Mikołajów i jakichś takich bijących po oczach straganowych gadżetów. I czasem się zdarza to, co dziś - że idę, jadę, patrzę, słucham i nic mnie to wszystko dookoła nie obchodzi. Tak bardzo nic, że aż fonia odkleja się od wizji. Jestem patrzeniem, widzem, ale nie częścią tego wszystkiego. Obserwuję. Klatka po klatce. Nieobecnie. Człowiek - jeden za drugim. Mijam. Passing by. Taśma przewija się sama, bez mojego udziału.

Takie dziwaczne poczucia oderwania, od czasu do czasu, nigdy nie wiadomo kiedy, bo nie dzwonią, by uprzedzić o swoim przybyciu. Że na co, po co, że dlaczego wszyscy robią to samo o tej samej porze, na zawołanie, gwizdek, komendę. Że po cholerę biegną w sobotę do galerii handlowej,  gonią, jak obłąkani. 
Tak, jestem egoistycznie niewspółodczuwająca i nic nie poradzę na to, że cenię sobie własny tryb, który nagiąć można tylko z uzasadnionych przyczyn. Póki co, będę sobie chodzić spać o 20stej i wstawać o 4tej, bo tak mi się podoba. 

Stoję obok i pukam się w głowę i śmieję na to wszystko, bo co można poza tym?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz