czwartek, 17 lipca 2014

moja i twoja nadzieja

Bigos po pachy to nie to samo, co ubaw, oj nie.  I bigos to jeszcze nie brzmi i nie pachnie najgorzej. Przekonuję się właśnie, że wielu z nas, przynajmniej raz w życiu czuło się niczym człowiek wrzucony w środeczek (uwaga, cenzury nie będzie) gówna. Różne są historie, różne sytuacje i cokolwiek przez to rozumiesz, zapewniam Cię, że jest jeszcze inaczej, niż myślisz.

Któregoś dnia, w środku tygodnia, całkiem niedawno, udałam się na mszę. Pod kościół dotarłam mniej-więcej z czterominutową rezerwą. Ja. Słup. Rower. Szybkie przypinanie tegoż do drugiegoż. Nagle zza moich pleców wynurza się, zupełnie wcześniej niedostrzeżony, a przez to i zaskakujący mnie swoją obecnością, mężczyzna. Na widok przechodzącej obok zakonnicy rzuca jakieś "lotne" spostrzeżenie, trącające, jak dla mnie niegroźną jeszcze, ale jednak dawką prześmiewczości. Myślę sobie, że oto właśnie zaraz zacznie się jakieś nawijanie jegomościa, pretensjonalne i od rzeczy, na co pewnie nie mam chęci. Odpowiadam lakonicznie, niezobowiązująco, na odczepnego, a tymczasem ów człowiek zbliża się, wyciąga piersiówkę i ku mojemu zaskoczeniu (nie wiem, czemu, ale sądziłam, że mnie poczęstuje) nadmienia, że moje zdrowie. Dawno nikt nie opijał mojego zdrowia, więc w mgnieniu oka atmosfera zamienia się na sympatyczną. Mężczyzna zdaje się być nieco włóczęgowski i - hm - powiedzmy, że lekko przymięty, ale nie jest ani całkiem pijany, ani nie sprawia wrażenia klasycznego Pana Menela z tej czy innej ławki, lub nawet spod, czy zza. Słowem trąca od niego poczciwością i klasą. I w ciągu tych trzech pozostałych do eucharystii minut, nawiązuje się między nim, a mną pewien rodzaj relacji, całkowicie przez niego sprowokowanej. Przemawia, że księża nie powinni się czepiać, że ludzie piją, ale przekonać ich, żeby nie pili, że jak on ma nie pić, skoro za chwilę zostanie sam, bo członkowie jego rodziny poważnie chorzy (już nawet nie wiem, czy byli, czy nadal są),  że rozmawiał ze znajomym psychiatrą profesorem i alkohol lepszy, niż proszki, że może znałam tego a tego (tu pada nazwisko jednego z duchownych) i że on z nim też kielicha czasem wypił. Odpowiadam, że z umiarem wszystko jest dla ludzi. I tak stoimy - on i ja, pomiędzy nami przepaść wiekowa, przepaść doświadczeń, kilkadziesiąt centymetrów odległości i rower. I myślę, że stanął przede mną człowiek, któremu brakuje nadziei i że nie czuję tego, co on, nie dzielę jego problemów, nie przeżywam jego emocji i stanów psychicznych, nie piję w sposób chorobliwy, ale wiem, co go ściska. Znam ten stan, choć inaczej, z innej strony, ale chłopie - ja wiem, co tobie dolega. Rozumiem. I nie umiem ci pomóc - tyle odpowiadam. Nie umiem panu pomóc. Idę na mszę - mogę się za pana pomodlić.  - Tak? Bardzo proszę - odpowiada tenże. Wyciąga rękę: - Zygmunt. - Magda - podaję swoją. Przez ramę roweru, pewnie są na to odpowiednie przesądy... Spodziewam się uściśnięcia dłoni, tymczasem pan Zygmunt nachyla się, żeby pocałować moją dłoń. Nie pamiętam, kiedy ostatnio poniosło w ten sposób przy mnie jakiegoś mężczyznę...  Rozstajemy się, niestety, z jego poczuciem, że jest jak było - nadziei brak. Ja idę w stronę kościoła, on w przeciwną, w towarzystwie piersiówki. Moja modlitwa jest marnością, ale - nie wiem, dlaczego - sensem mojej obecności w tym kościele było wtedy zabranie ze sobą pana Zygmunta. Nie dosłownie, bo on poszedł sobie gdzieś tam, ale jeżeli mogłam i choć trochę potrafiłam być wówczas przy ołtarzu w zastępstwie za niego, to jest to dla mnie nie zasługa, ale zaszczyt. Prawdziwy zaszczyt. I chciałabym bardzo jeszcze kiedyś go spotkać. 

Bo tak to jest - paralityka przynoszą inni. Dachem. Szaleńcy jedni. Bo "jedni drugich brzemiona noście" i jeśli myślę o swoim życiu, to bardziej chyba jestem niesiona, niż nosząca, niestety. Bo kiedy nie masz już siły walczyć o resztkę nadziei, którą Bóg Jeden wie, co zjadło, to inni dmuchają w twoje, gasnące ognisko, żebyś nie zdechł, żebyś dosłownie nie zdechł. 

Chrześcijaństwo to dawanie innym nadziei, szczególnie tym, którzy od dawna opłakują jej zwłoki. To dawanie miłości i nadziei najbliższym i dalszym, tym, co do których czujesz, że cię skrzywdzili, że się zawiodłeś, że zrobili ci przykrość. Nadzieja przychodzi z przebaczeniem i to wszystko to są rzeczy, o których tak łatwo i lekko się mówi, ale gdy przyjdzie wykrzesać coś z siebie, to powietrze staje kością w gardle, kark i serce twardnieją, zaciskają się pięści. Cholernie trudne. Cholernie. 

"Jako i my odpuszczamy" - no myśli się czasem, że to już przesada, Panie Boże, jak ja mam wybaczyć? A potem samemu przywala się takim złem, że jak Ty masz przebaczyć... A jednak chcesz, bo bardziej zależy Ci na relacji do mnie, niż na - całkiem słusznym - podkreślaniu Swoich racji.  

Ludzie są dobrzy, jak chleb. Oni reanimują, a Ty wskrzeszasz, podczas gdy ja przecież nie chcę umierać. Jakkolwiek to brzmi, nie czuję się lepsza od wszystkich Panów Żulów razem wziętych. 

2 komentarze: