poniedziałek, 12 października 2015

o śniegu i warzywach

Śnieg. Idiotyczny opad z nieba, powodujący,  że tak szybko siadasz na łóżku, jak wstałeś. Zdziwiony. Październik. Roraty. Złota polska jesień i zima, której po trzech latach się przypomniało, że może jednak... Musztarda po obiedzie. A obiad był pyszny i z całego serca błogosławię M. ze ten krem pietruszkowo-selerowo-gruszkowy. Było mi jak w niebie. Dżem ze śliwek, też M. ale nie tej samej, również cudo - mogłabym jeść do śmierci. Boże, jak mi dobrze, jak mi dobrze czuć się zatroszczonym. I jak mi smutno. Ale to nic. Wracam, a w piekarni on i ona, ale bardziej kumple, niż para. 
Ona (zastanawia się): - ...no i może jeszcze coś słodkiego, ale nie wiem, co.
On (uszczypliwie): - Wyglądasz jak pączek, więc kup sobie pączka.
Ja (w myślach): Wcale nie wygląda, jak pączek. 
Ona (do której po chwili dotarło, nieco oburzona): - Co ty powiedziałeś? Że wyglądam jak pączek?!
On (rozbawiony): -... więc kup sobie pączka.
Ona (chyba nierozbawiona tak bardzo, jak on): - A ty kup sobie buraka!
Ja (w myślach, a równocześnie z nieskrywanym chichotem na ustach): - :D :D :D! 

A to z zeszłego sezonu: 


niedziela, 27 września 2015

o stałości

A jeśli jest jeszcze bardziej nie po twojej myśli? Nie tak, jak byś sobie życzył, oczekiwał, chciał pragnął? A jeśli z nieba jednak nie spadają natychmiastowe rozwiązania i wiesz jeszcze mniej, niż wiedziałeś kilka dni wcześniej?

Jest zimny, bardzo rześki wieczór. Zmęczony i dziwnie spokojny wracasz do "domu".  Po granatowym niebie przesuwają się drobne i miękkie obłoki, podświetlone intensywnym światłem księżyca. Piękny i zmienny krajobraz - zmienne niebo, chmury, zmienny księżyc. Po drodze mijasz drzewo - solidne, rozrośnięte, stabilne, silne, dostojne, ochraniające przed skwarem i deszczem fragment ziemi pod swoją rozłożystą koroną. To jest to. Symbol może, może reprezentant sedna sprawy. Egzemplarz cudownej stałości. Jest coś w nas, co potrzebuje być stałe, niezmienne. Żywe, zielone, kwitnące, ale też silne, stabilne, niezachwiane. Pomimo całej sympatii do niespodzianek, przygód i zaskoczeń, coś w nas domaga się stabilności, pewności, że tak, że zawsze, że błogosławione, co nigdy się nie zmieni. Jak Miłość. Ta więcej, niż ludzka. Ta Jego. Ta majestatyczna i żywa jak drzewo i Ta, która na drzewie przypieczętowała Swoją wieczność oraz to, że nigdy się nie zachwieje. Ta od zawsze i na zawsze. Nie od pierwszego wejrzenia, ale znacznie wcześniej i nie aż po grób, bo znacznie dalej. 

Bóg Jest stały. Stały w Swoim "tak", wbrew mojej zmienności poglądów i nastrojów. I stale słucha. Także tych stałych modlitw, prawie monotonnych, różańcowych, bez inwencji twórczej i natchnień emocjonalno-artystycznych. On słucha mnie wtedy z takim zaangażowaniem, jak ja słucham deszczu - niby monotonny, regularny i można się przyzwyczaić, ale jednak trudno nie zauważyć, że pada. Jeden, stały dźwięk w kółko. Jak "ufam Tobie" non-stop. Jak "Zdrowaś", "chwała", "amen", jak "zmiłuj się nade mną". 

Nuda. Błogosławiona nudna stabilność, grunt pod nogami, skrawek ziemi, istnienie ukryte i ocalone pod rękami nieustannie rozpostartymi i w gotowości, by objąć i ocalić. 

Stań pod drzewem. Raz jeszcze.  

Stało drzewo, 
Stałem ja -
Niestały i stale kochany.

piątek, 25 września 2015

turn

Pada drobny deszcz. Nie przeszkadza mi, bo idę pomiędzy deszczem, prawie go nie zauważając. Idę i myślę - wszelkie zmiany, gwałtowne zwroty akcji, które spadają na człowieka z nieba, znienacka, jak bomba, nie jak manna, bez uprzejmych uśmiechów i gratulacji, za to z darmowym niepokojem i obawami również w gratisie - wszystko to można przyjąć dwojako. Sposób pierwszy i częsty oznacza wzrost lęku i spodziewanie się najgorszego, albo przynajmniej złego - wszak usuwa się grunt spod nóg, taki grunt niby to dany w spadku, ale jednak uklepany własną łopatką i wzmocniony piaseczkiem z prywatnego wiaderka. Sposób drugi - mniej oczywisty, mniej klasyczny, mniej popularny i czasem nieco szalony - zmiana jest szansą, kryzys okazją do wzrostu. Ubywa mi kilka hektarów, co jest całkowicie nie po mojej myśli, kończy się "arkadia", ale za to robi się miejsce na coś nowego, innego, na coś, czego jeszcze nie było. Może się okazać, że w jakimś sensie jest trudniej. Może się też okazać, że to, czego bardzo nie chciałem zmieniać i z czym nie chciałem się pożegnać, pomimo swojej pierwotnej rajskości zarosło chwastem i trzeba było się tego pozbyć. I że Ktoś wykosił to za mnie kosiarką w sposób błyskawiczny, ponieważ opieszale szukałem sierpa. 

Być może istnieją modlitwy niewypowiedziane, ale bardziej rzeczywiste i prawdziwsze od wszystkich słów. Czasem nic o ich istnieniu nie wiemy, czasem przeczuwamy ich obecność i zabijamy je gwoździami w mysich norach. 

A ja idę pomiędzy kroplami deszczu, jest już ciemno i jest też smutno jakoś i myślę, jak bardzo chciałabym mieć takie zaufanie i wiarę taką, by każdy niespodziewany zwrot akcji przyjmować jako dar, jako szansę do wzrostu, jako przycięcie gałęzi tylko po to, by lepiej owocowała. Jako gest nieustannej Miłości, która swoje wie i wie też moje i poprowadzi mnie do światła, jak pnącze, nawet, jeśli z natury jestem zwykłą pieczarką. 

Heh. ;)

Tak, czy owak, Tobie chwała i Tobie dzięki. Dzięki, Bogu. Panie Bogu :). Panie Bogu mój...  

czwartek, 24 września 2015

Pięć kamieni na grobie i pół królestwa za stróżkę światła z Niebios. I odwagi, by się tej stróżki uchwycić i nie dowalać sobie szóstym głazem. I wiary, by trzymać się światła w pewności, że ono tam jest, całkowicie niezależne od mojej ślepoty. Ołów w sercu, ołów w głowie, ołowiane żołnierzyki, a wojna taka prawdziwa...  

wtorek, 22 września 2015

był sobie człowiek

Był sobie człowiek jak miasto. 

Tętnił życiem pełnym zgiełku i nieustannych remontów. Nieidealny, niczym popękane ulice i wygięte tory tramwajowe. Mrużył oczy, pieszczony przez wschodzące i zachodzące słońce, uśmiechał się pod nosem i studził kawę na parapecie, lub ogrzewał dłonie herbatą. Mógł pomieścić w sobie troskliwą sympatię do wielu zagonionych i ukochanych istnień i brak zrozumienia dla własnego istnienia równocześnie. Był. Jak dżem z truskawek, jak plaża, jak ścieżka w parku, jak cokolwiek innego, bez czego by się obeszło, choć pewnie inaczej. 


Pewnego dnia sponsorowana archeologia rozgrzebała centrum istnienia, wydobywając na światło dzienne kilka historycznych ładunków wybuchowych, oddychających wciąż pod powierzchnią niby-ładu. Zaczęła się nowa-stara historia, wojna po wojnie, nie tyle życie na bombie, co bomba w życiu, skłonna do wybuchu przed detonacją. I zasypywanie niepożądanego odkrycia śmieciami.

Był sobie człowiek.

Kochał i nienawidził. Śmiał się i płakał. Stawiał granice. Zamykał drzwi - był panem klucza, milczenia i zawziętości. Nie pisał listów, ale pragnął Odwiedzin i cudu. 

Był sobie człowiek, który nie potrafił być tym, kim miał być naprawdę.   


środa, 16 września 2015

zanim umrę

Ponieważ ostatnio jakoś nie spisuję się na medal, w wyniku czego i blog się nie spisuje, postanowiłam rozpocząć uroczyste umieszczanie tego, co przez liczne miesiące nagromadził mój telefon podczas spacerów po mieście. Dziś:


Czyli to, co odnalazłam dawno temu naprzeciwko biblioteki. Rozważania o życiu zdają się być zawsze na czasie, podobnie, jak strugowo-kwadrofonikowe Requiem, które przesłuchuję już chyba milion pierwszy raz. 




Ilu ludzi, tyle pragnień i pomysłów na "zanim umrę". Osobiście wybrałabym kilka z powyższej listy i dorzuciła co najmniej parę od siebie. I chciałabym to wszystko dużo wcześniej, niż dopiero "zanim umrę", bo wtedy będzie już bardzo późno. I jeszcze wisienkę na torcie czekoladowym. 

I jeszcze - Boże drogi - stuknij mnie w głowę. Z miłością.





niedziela, 23 sierpnia 2015

teraz

Przed koncertem prośba o nienagrywanie i nierobienie zdjęć. I powiem szczerze – coraz częściej powszechne filmowanie, fotografowanie oraz publikowanie mnie męczy.

But on the other hand...

Jako posiadacz aparatu fotograficznego często, prawie wszędzie, miałam go przy sobie. Najtrudniej było mi wyobrazić sobie wakacje bez zdjęć, ale chyba nie tylko wakacje. Prawie wszędzie to prawie wszędzie, a więc różnorakie przedsięwzięcia, wypady, koncerty itd. Od czasu ujawnienia się problemów z kręgosłupem, należało ograniczyć bagaż podręczny. (Tak naprawdę należało dużo wcześniej, ale mądry Polak po świętach...). To po pierwsze. Po drugie od pewnego momentu zauważyłam, że rzadko zrobię takie zdjęcie, które usatysfakcjonowałoby mnie samą, a bez satysfakcji after nie ma chęci before. Po trzecie konieczność pilnowania tego, co się ze sobą nosi, bywa uciążliwa. Coraz więcej więc momentów bez – bez aparatu, bez zdjęć.

Ktoś kiedyś, co miałam okazję usłyszeć, zwrócił uwagę na współczesne trendy – idą ludzie do muzeum obejrzeć słynny obraz. Bardzo słynny, nie mniej, niż samo muzeum. Część z nich będzie tu może raz w życiu, w myśl zasady: „to trzeba zobaczyć na własne oczy”. Tłumek staje przed płótnem, wyciąga aparaty, telefony i co tam jeszcze fotografować potrafi, trzaska zdjęcia i idzie dalej. Po powrocie zgra na dysk, wrzuci do sieci – niech inni zobaczą, gdzie byłem i co widziałem. Widziałeś? Naprawdę widziałeś? Popatrzyłeś w ogóle? Pstryknąłeś i poszedłeś dalej.

Podróżujemy – dużo, szybko, daleko. Ale ile to wszystko warte, cała ta przelotna turystyka, w której liczą się zaliczone punkty, wirtualni znajomi, tysiące zdjęć – to jak przebiec przez supermarket i jednym ruchem ręki zgarnąć z półki wszystko, co jest po drodze. To jak naprawdę wartościowy i smaczny obiad połknąć jednym chapnięciem – za dużo naraz i zupełnie bez smakowania. Bezmyślnie. Więcej i więcej. I dopchnąć deserem, który wyglądał jak czekolada, choć przeleciał przez przełyk tak szybko, że trudno powiedzieć, co to było naprawdę.

I złapałam się na tym, że jestem tutaj i nie jestem tutaj równocześnie. Bo robię zdjęcie po to, żeby móc tu wrócić, zamiast kontemplować to, że – HALO! – naprawdę tutaj jestem. Że nie umiem się skupić na tym, co dzieje się w tej chwili, nie umiem patrzeć tak, by nie próbować utrwalić na później oglądanego obrazu, nie umiem słuchać w ten sposób, by nie myśleć, jaki pożytek zrobię kiedyś z tego, co usłyszałam. Nie ma mnie tutaj, gdzie jestem. Nie przeżywam chwili, która się wydarza. Mam przed sobą bardzo dobre, świeże danie, które, zamiast delektować się nim w tej właśnie chwili, nerwowo odgrzewam lub zamrażam na później.

I tak mija nam całe życie – nieustannie jest jakieś „później”, którego tak naprawdę nie ma i nie będzie – bo wszystko zsypujemy na nieistniejące kiedyś. Jak bogacz, który gromadził, gromadził i zakończył żywot, zanim zaczął robić pożytek z tego, co ma.

Na wakacje biorę aparat zawsze, nadal i dopóki będę go mieć, tak się będzie działo, ale marzę o patrzeniu i byciu niezobowiązującym i nieskłonnym do chorobliwego rejestrowania. O byciu przez chwilę tak całkiem po prostu – tutaj, teraz, o dotknięciu miejsca, w którym się znajduję, o zatrzymaniu się w nim bardzo zwyczajnie – usiądź, patrz, weź wdech,wsłuchaj się w przestrzeń, która cię otacza. I to, co najbardziej zostaje mi na później, umyka jakiejkolwiek technicznej rejestracji – to momenty, w których byłam tam, gdzie byłam. Najczęściej związane ze spotkaniami z ludźmi i brakiem absolutnej kontroli nad zaistniałą sytuacją. Chwile, w których nie prowadzisz się tak całkiem sam, ale zdany jesteś na szczęśliwy splot okoliczności oraz dobroć tych, których spotykasz, czyli – po mojemu – zdany na łaskę Tego, Który jest ci najbardziej przychylny na świecie.

Dziś jest dziś. Nie nagrywam koncertów, na które chodzę, nawet, jeśli mogę (to rozprasza). Zamiast tego słucham, lub tańczę, próbując dać się przeniknąć muzyce, lub wniknąć w nią. Nie zawsze się udaje, ale wiem, że jest jakieś teraz, w którym jestem realnie obecna. Nie chcę zbierać liści do zielnika, by później z rozrzewnieniem myśleć o lesie. Chcę w tym lesie żyć – doświadczać jego przestrzeni i wdychać wilgotne powietrze.


Nie chcę kolekcjonować opowiastek o Bogu, by sobie je czytać „ku pokrzepieniu serc”, w długie, jesienne wieczory, przy kominku. Chcę doświadczyć Jego żywej Obecności i życia w Nim. Dziś. Tutaj i teraz. Zamiast mrożonek, chcę żyć w ogrodzie i mieć wszystko świeże, na wyciągnięcie ręki. Cieszyć się tym, co owocuje w tym sezonie i cierpliwie czekać na zbiory tego, na co dopiero przyjdzie czas, wierząc, że On wie, czego mi potrzeba i że da mi wszystko we właściwym czasie. I pamiętać, że jest jedno teraz, w którym realnie trwam.