czwartek, 23 sierpnia 2012

bez puenty, ale nie bez sensu

Sierpień. 

Tak bardzo trzeba się czasem prze-mieścić. Dlaczego nie do Gdańska? 


A więc jadę tam, gdzie nie ma mnie na co dzień. Teraz to ja jestem turystą - człowiekiem, na którym zarabia ludność autochtoniczna i który - być może - przynosi lokalnym nie tylko zysk, ale i zmęczenie. (Wszak osobiście opuszczam Kraków na czas najbardziej turystyczny, nie mając siły na tłumy i hałas, jaki im towarzyszy).

Autobus to miejsce odpoczynku kiedy jadę kilkadziesiąt kilometrów za miasto. Niecała godzina podróży na siedząco, dobrze znaną i zjeżdżoną milion razy trasą daje gwarancję szybkiego i głębokiego ululania. Jednak kiedy wsiadam w dalekobieżny, sen okazuje się zajmować zaledwie urywki podróży, a świadomość nie odpływa, a jedynie brodzi pod powierzchnią zamkniętych oczu. Równocześnie najbardziej o swym towarzystwie przypominają kości pośladkowe i moja ulubiona i najbardziej wówczas boląca - ogonowa. Do dziś nie wiem, czy to zjawisko u każdego człowieka  tak samo normalne, czy po prostu trzeba było się nie ślizgać zimą po chodnikach... 

Gdańsk, Sopot, Gdynia, Gofry. 

Omijamy plaże zagęszczone, a więc ciasne, głośne i brudne, udając się w miejsca nieco bardziej odludne i puste. Bardzo miło jest, gdy rozglądając się dookoła widzisz piasek, piasek, piasek, piasek, człowieka, morze, morze, morze, morze, piasek i znów piasek. I jeszcze dwoje ludzi. Myślałam, że takich miejsc już nie ma. Bogu dzięki - wciąż jeszcze często się mylę. 


Zbytnie zagalopowanie i niezwracanie uwagi na otoczenie doprowadza nas do niewielkiego skupiska nudystów, z których jeden, jak mi się zdawało, spogląda na nas lekko dziwnie... ;) A może po prostu wszystkie przypadkowe spotkania spojrzeń nieco odstają od wyobrażeń na temat patrzenia?...

 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz