piątek, 8 sierpnia 2014

Tarantino, Django i ja.

"Jatka, bo jatka, nie przeczę, ale szóstka za wrażenia artystyczne". Koniec cytatu. Cytatu z Tarantino, ale innego, niż ten, który widziałam dwa dni temu. Nieustannie olbrzymie zaległości kinematograficzne nadrabiam przy okazji wakacyjnych seansów po obniżonej cenie, serwowanych w kinach studyjnych, czyli tych kinach, które lubię najbardziej. Ostatnio do skutku doszedł Django, a z uwagi na porę oraz warunki atmosferyczne, co do których do końca nie było pewne, czy pozwolą wrócić i dotrzeć rowerem, wcale nie musiało się wydarzyć wyjście na ten seans. Niemniej zaszło i pozwoliło się ubawić. Kiedyś doszłam do wniosku, że kino-Tarantino (nie jestem znawcą, ale coś już widziałam) lubi się, albo się nie lubi. Bo to co najmniej zjawisko spod znaku "specyficzne". Tym razem obejrzałam sobie urokliwą parodię westernu i stwierdzam, że się podobało. Oczywiście krwawych obrazków nie zabrakło, ale w porównaniu z tymi filmami pana Quentin'a, które dane mi było ujrzeć wcześniej, nie było najgorzej. Ogólne wrażenie to Tarantino spokojniejszy, niż dawniej (a może to ja staję się mniej wrażliwa?...). Troszeczkę nienasyconam, jeśli idzie o scenki absurdalne, w stylu tej z workami na głowach na początku filmu, ale i to nic takiego - niedosyt, ale nie niesmak. Bardzo natomiast przyczepiła się do uszu ścieżka dźwiękowa - trafione w dziesiątkę zestawienie muzyki z obrazem. Co natomiast dość ciekawe, po zakończonym seansie, na około drugi dzień, czyli po nocy (koniec filmu przypadł bowiem mniej-więcej na dwudziestą czwartą), w głowie pojawiły się drobne przemyślenia z tej kategorii, co do której podejrzewam, że nie została przewidziana przez reżysera w najśmielszych oczekiwaniach, jako potencjalny skutek przetrawionej przez widza projekcji. W głowie, w której brzęczało angielskie slave, zaczęło świtać znajome sformułowanie: Ku wolności wyswobodził nas Chrystus...
I tak czuwa nadgryziona myśl - co to znaczy ofiarować komuś wolność. Jak to dużo - być wolnym, być wolnym dzięki Komuś.

Zaskakujące, do jakich przemyśleń mogą doprowadzić prześmiewcze i krwawe filmy, do których trzeba mieć dystans, by w ogóle mogły się podobać. 

Dalsza myśl, już bardziej będąca następstwem pierwszej oraz innych okoliczności, niż wizyty w kinie, to ta, że jesteśmy dziedzicami. I że to, na czym w istocie polega działanie Złego, to nieustanna próba wydziedziczenia mnie. To najpierw reklamowanie, a potem oskarżanie, że tym reklamom uległem. Jasne, można tego nie traktować poważnie. Ale czy słowo DZIEDZIC nie brzmi poważnie? A zatem wracanie do Boga, nawracanie, polega na przyjmowaniu daru wolności oraz całego dziedzictwa, które chce dać mi Ojciec. Proste, a jednak takie zarazem, że ciągle trudno w to uwierzyć na tyle mocno, by żyć tak, aby Dziedzictwa nie wypuszczać z rąk ani na chwilę. 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz