poniedziałek, 8 sierpnia 2011

okołoludzkie inspiracje i miłość do Zamachowskiego

Poniedziałek pod patronatem... powinno być Św. Dominika, tymczasem wdarł się w szarzyznę sierpniową Zbigniew Zamachowski. I dobrze, że się wdarł, bo nędza i ponurość taka ostatnimi czasy. Sympatycznie jest w tego rodzaju momentach czymś lub kimś się zainspirować, czy choćby rozweselić. Sylwetkę pana Zamachowskiego znam, jak większość, z ekranu. Maleńki fragment podejścia do życia poznałam po przeczytaniu dwóch z nim wywiadów. Dobrze jest, gdy ludzie robią dobrze to, co robią. Może jest mnóstwo przystojniejszych od pana Z. aktorów, na pewno jest tysiąc młodszych, ale ilu z nich naprawdę dobrych?... Toć ja po prostu kocham pana Zbigniewa Zamachowskiego całą mą platoniczną miłością! :) Bo jest świetnym aktorem, cudownie śpiewa, profesjonalnie poprawia humor i ma taki pogodny wyraz twarzy. I - jak wywnioskowałam z wywiadów -  jest naturalny i nie udaje, że nie żyje jak normalny człowiek, bo jest z gwiazdorskiej kasty. Lubię ludzi ze świecznika, którzy nie uprawiają bufonady. Ponoć na aktorstwo został przyjęty jako przedostatni z groźbą wywalenia przy braku postępów... Tak sobie myślę, o ile uboższa byłaby polska scena bez Zbigniewa Zamachowskiego. Pięćdziesiątka, czy cokolwiek na karku - gdy człowiek ma swoją klasę, to wdzięku z wiekiem mu nie ubywa. Przeciwnie raczej. 

Są artyści, których chciałoby się poznać osobiście, których ceni się za ich talent i pracę, czując równocześnie, że fajni z nich ludzie. I nie chodzi tu o pogoń za sławnymi jednostkami, bo są rozpoznawalne, bo znać kogoś powszechnie znanego budzi wśród ludzi jęknięcia o brzmieniu "łał!" itp. Obserwuję ostatnio trochę swoich bliższych i dalszych znajomych (jeżeli którymś z nich jesteś, nie czuj się skrępowany ;) ). Ludzie są inspirujący! (Boże, dzięki Ci za tych, których spotykam!). Lubię rozmawiać z człowiekiem (tak o rzeczach ważnych, jak o błahych), lubię z człowiekiem oglądać film (można wymienić się spostrzeżeniami), słuchać muzyki, pojechać gdzieś. Lubię pożyczyć książkę, spojrzeć przez czyjeś okno, przejść po nie mojej podłodze. Nie na siłę, a raczej z pewnego rodzaju pobożnym zamilknięciem. Ilekroć wchodzę do czyjegoś domu (szczególnie po raz pierwszy), czuję się trochę jak w nieznanej mi jeszcze świątyni. I to jest dobre. I tak, poznając ludzi (niekoniecznie ilościowo, a jakościowo raczej ostatnio), coraz bardziej dociera do mnie (i to jest fajne uczucie), jak niezwykły jest człowiek sam w sobie (każdy inaczej) oraz to, że nieważne jest pochodzenie, korzenie, pieniądze i nie wiem, co tam jeszcze. Że kij z lansiarstwem, kij z udawaniem. Że fajni jesteśmy, choć niejednokrotnie sami  z sobą czujemy się okropnie. Dobrze, że jest ktoś na zewnątrz, kto się za nas mocno w łeb postuka. 

Są jeszcze momenty, w których nachodzą mnie refleksje w temacie sławy. Że ludzie gonią czasem za nią, jak pies za drzewkiem... Popularność jednakże nie ma dla mnie wartości sama w sobie. Wartość ma raczej to, z czego ona wynika. Nie podoba mi się łykanie byle syfu, ponieważ opatrzony jest tą, czy inną metką. Wydaje mi się, że dobry i jedyny słuszny rozgłos pojawia się trochę mimowolnie, gdy człowiek ma zupełnie inny cel. Wokół dążeń do dobrego celu może wyrosnąć popularność. Ale w momencie, gdy ona sama w sobie jest celem - cała reszta robi się pusta. 

Zdaje mi się, że niejedna spośród osób, które znam, mogłaby zyskać rozgłos i sławę, bo robi fajne, dobre rzeczy i ma ogromne możliwości (choć nie wiem, czy zawsze ludzie sami widzą, jak są zdolni). I co z tego? Może czasem palec Boży stoi człowiekowi na drodze do popularności... Fajnie mieć znajomych. Fajnie, gdy nieważne jest, co i ile  myślą o nich  inni. Dobrze być wolnym od opinii publicznej i uwolnić od niej swoje relacje. Gdy się miało naście lat (Bogu dzięki - dawno), było to na swój sposób niemożliwe. Teraz... Teraz można poznawać człowieka takim, jakim jest i mieć w nosie resztę. 

A płytę "Zamach na MoCarta" kupię w przypływie gotówki, czyli kiedyś. Bo kulturę wspierać trzeba.






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz