poniedziałek, 3 grudnia 2012

Veni! czyli... Die Frühstückszeit

I znów obrót. I znów do czasu, w którym całe stworzenie woła veni!...
Z nadzieją. Z wiarą. Z pragnieniem. I z lękiem. 
Każdy moment ma swoją specyfikę. Obecny przesiąknięty jest wielką tęsknotą i wołaniem. Wołaniem od świtu, a właściwie od przedświtu. Od "zanim cokolwiek się zacznie". Od już. 

To także czas, w którym następuje synchronizacja rozpoczynania dnia, dzięki czemu wreszcie można zjeść z kimś śniadanie. Ze wspólnych posiłków chyba najbardziej lubię śniadania, kiedy zaczyna się dzień z drugim, kiedy najpierw jest razem, by za chwilę można było rozejść się do swoich obowiązków. Nie odwrotnie. Nie jak co dzień. Nagle poranki przestają być puste. Tak rzadko pojawia się ta święta możliwość radości z człowieka na dzień dobry!

Czasem radość zostaje niespodziewanie pomnożona i to nie tylko dlatego, że z samego rana poczęstowano cię naleśnikami, ale ponieważ dzieje się dobrze, ponieważ wreszcie zabłysło światło tam, gdzie było tak ciemno! 

Zbiegasz po schodach, skrzypiących, kamienicznych, pachnących odwieczną wilgocią i czujesz, jak wyrywa się z ciebie dziękuję!, którego nie sposób powstrzymać...  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz