sobota, 19 marca 2011

nie umiem mówić o końcu świata


Egzystencja zamknięta między poniedziałkiem, a niedzielą, albo na odwrót. Kolejność dni mało zaskakująca, bo od lat taka sama. Poranki, południa, noce. Szkoła, uczelnia, praca. A gdyby tak wszystko to nagle miało się skończyć? Ciary człowiekowi przebiegają po plecach, gdy do rozumu dotrze impuls niosący tę prawdę, że to nie jest ostateczność. Że nie wszystko poznane, zbadane, przewidywalne.

Nie umiem mówić o końcu świata. Nie umiem, bo nic o nim nie wiem, poza tym jedynie, że kiedyś nastąpi. Tak to czasem jest, że siada się przy herbacie, kanapkach z pastą jajeczną i ciastkach z galaretką i zaczyna rozmawiać. Bóg, wieczność, życie po życiu - nie taka to mitologia, jak się niektórym wydaje. I dokonuje się przewartościowywanie. Przekładanie poszczególnych kawałków swojej rzeczywistości na wyższe i niższe półki. Dzielenie na mało i bardzo istotne. Bo gdybyś tak, Panie Boże, zechciał mi teraz spojrzeć w oczy, to co byś w nich zobaczył? Gdybyś zechciał wywrócić dnem do góry wszystkie kieszenie, to czy aby na pewno byłoby mi to na rękę? Bo mogłoby wypaść zeń coś niewłaściwego. Wszystkie te kurze latami zbierane...

Bo niektórym się wydaje, że Bóg jest tak samo godzien uwagi, jak Zeus. I wszystko to bajki. A ja mówię: nie. Ani bajki, ani mitologia. BO ON JEST. I już.

Długo.


Dopóki dzieci różowe się rodzą,

Nikt nie wierzy, że staje się już .

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz