czwartek, 10 marca 2011

przyklejony do ściany


Przychodzi czas, kiedy rzeczywistość odgniata się na człowieku jak nachalna, niezgrabna, ciężka łapa na miękkim, podtopionym maśle. I po dniu całkowitego wyzucia z energii myśli, że wstawać nie będzie do oporu. Budzi się jednakże na sygnał, łyka trochę chłodnego powietrza i słucha szarego deszczu, wpadającego dość zgrabnie w chodnik pomiędzy kamienicą i nasypem kolejowym. Chcesz zamknąć oczy i zanurzyć się w głębszą warstwę snu. Tę, do której budzik przynajmniej przez godzinę nie dobiegnie. Tę, która nie rejestruje dźwięków, w którą wpada się dokładnie tak, jak krople wody w spragnioną ziemię. Tę dającą rozkosz zapomnienia. Uciekanie w sen - przed budzikiem, odepchniętymi dalej, niż na wyciągnięcie ręki, szczątkami obowiązków, ale przede wszystkim przed myślami własnymi, które gniotą nieubłaganie. I przed tym, co się nie odstanie, co dla całej reszty świata jest wytłumaczalnie nieistotne, ale jeden skrawek ziemi skutecznie uwiera.

Dość ma każdy swojej biedy. Oczywiste i zrozumiałe. Oczekiwań brak, ale smutek jakiś w gardle siedzi, a w głowie spopielona myśl, skąd się naprawdę jest, odradza się na nowo.

Nie próbuję wyjaśniać, rozumieć, tłumaczyć, gdy jest jak jest - po prostu. Doceń, co masz, zanim to stracisz.

Nie odgaduję, o co właściwie chodzi, nie chcę szumnych interpretacji, biadolenia i polskiej rozpaczy. Choć smutne to coś siedzi ludziom na ramionach, szepcząc do uszu przygnębiające wierszyki.

Cieszę się, że skądś jestem. Skądś wyrosłam.

Spotkania z ludźmi wymuszone i zbawienne - lek na zdziczenie zupełne i ewakuację tam, skąd zamiast dokąd powinno się uciekać.

Dobre sny zmorzył głód.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz