sobota, 13 marca 2010

małe kamienie

Wieczór. Dwójka dzieci na spacerze. (Oczywiście w asyście dorosłego). Nagle jeden z brzdąców, na widok spadających na ziemię płatków śniegu woła, że to "małe kamienie". Dorosły oczywiście prostuje, że nie, że śnieg...

A ja sobie myślę, że tak: śnieg spadający na twarz (pomijając okoliczności, kiedy tęskni się za wiosną), potrafi być naprawdę przyjemny. Ląduje na nosie, twarzy, pcha się nawet do oczu, ale całkiem subtelnie, delikatnie. A mimo to czasem lepiej jest, kiedy dostanie się człowiekowi "małym kamieniem". Takim, co to nie zabija i nie uszkadza, ale bardzo otrzeźwia. Nie chodzi mi rzecz jasna o dosłowne obrzucanie się kamieniami. Wiadomo, o co chodzi. A jeśli nie wiadomo, to oczywiście o to, że nie zawsze najlepsze jest to, co najprzyjemniejsze, najsubtelniejsze i najbardziej delikatne. Jest w nas potrzeba drobnych wstrząsów. Trochę trudnych i bolesnych, ale działających przebudzająco.
I wcale nie jest zły taki wychowawczy "kop w d...". Choć owszem, bywa niezrozumiały, zdaje się być nieuzasadnionym i rodzi poczucie skrzywdzenia. Ale co nie zabija, to wzmacnia...

Oby. ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz